Cnotliwi - Eliza Orzeszkowa 5 стр.


Wypowiedziawszy znowu to początkowe i ostateczne słowo najniespodzianiej w świecie, pan Feliks usiadł znowu przy swej małżonce, która zaglądając mu z przymileniem w oczy, poczęła przesuwać dłoń po jego włosach.

Stasia parsknęła śmiechem; po ustach pani Olimpji i pana Spirydjona przesunęły się też ironiczne uśmiechy. Ale pani Apolonja westchnęła głęboko, i wyrzekła z żalem:

 Mój Boże! jaki teżto świat teraz! młode panny zamiast modlić się wieczorem, i dziękować Panu Bogu za dzień szczęśliwie przebyty, a gotować się do śmierci która lada chwila nadejść może, grają przy otwartych oknach

 A żonaci mężczyzni słuchają! jęknęła Teresa.

 Żonaci! żonaci! niech im Bóg odpuści ciężkie grzechy! westchnęła Antyfona.

Pan Spirydjon zaśmiał się prawie głośno.

 Moi państwo, rzekł, zdaje mi się że przesadzacie. Panna Wanda może i nie wiedziała że gry jej słuchał pan Przybycki.

 Przepraszam! wystrzelił znowu jak z procy pan Feliks; wiedziała, bo potem patrzyła sama przez okno i tedy widziałem że patrzyła na okno pana Augusta.

 A to widzę, wtrąciła Stasia, żeś pan sam stał nie mały czas pod oknem Wandzi; a co na to pani Teresa powie?

 Cicho Stasiu, cicho, narażasz się! szepnął pan Paweł.

 Ciekawe też to indywiduum ten pan August Przybycki, odezwała się pani Olimpja; widziałam go kilka razy na ulicy. Bardzo miłą i dystyngowaną ma powierzchowność, a prowadzi życie jakieś tajemnicze nigdzie się nie pokazuje

 Nieszczęśliwy jakiś człowiek, ozwała się Stasia z litością na twarzy.

 Owszem, szczęśliwy, odpowiedziała Apolonja; bo wszelkie cierpienia pomagają do zbawienia duszy. Kogo Pan Bóg kocha temu krzyżyki zsyła!

 W takim razie Pan Bóg musi nas bardzo kochać kiedy nam zesłał tę Antyfonę, szepnęła Stasia do ucha mężowi.

 Cicho Stasiu, cicho, narażasz się! odszepnął pan Paweł.

W tej chwili pani Olimpja powstała, i ująwszy ramię pana Spirydjona odeszła z nim ku rzece. Teresa przysunęła się do Apolonji, i zaczęła z nią szeptać ukazując nieznacznie na odchodzącą parę. Pan Feliks zaś zadumał się głęboko, zapewne nad upadkiem obyczajów publicznych, i nad tem jak młode panny gorsząco grają wieczorami przy otwartych oknach

Stasia wzięła rękę męża, i rzekła doń zcicha:

 Co ty mi Polciu mówisz zawsze, abym była cicho, i nie narażała się! Mamże milczeć kiedy oni obmawiają moją przyjaciółkę? alboż ja się ich lękam? alboż dbam o ich zdanie? Dla mnie całe szczęście to ty, dom nasz i dziecko nasze a co o mnie powiedzą ci ludzie u których cnota na języku, a djabełek rogaty w sercu, to mi wszystko jedno! Potakiwać ich głupstwom i złości nie myślę!

 Pan Paweł wpatrzył się w pół figlarną, w pół nadąsaną, a nieskończenie dobrą twarz żony, i podniósł rękę jej do ust.

 Ty anioł jesteś, Stasiu, szepnął, a oczy jego błysnęły w tej chwili, napełniły się wyrazem wielkiej miłości, i nagle popiękniały. Stasia uśmiechnęła się do męża, żwawo powstała, i podsunąwszy mu rękę pod ramię, ze śmiechem i podskokiem pociągnęła go ku gronu panienek.

Pani Apolonja ukazała ją pani Teresie.

 Co to za pusta i wietrzna kobieta! rzekła.

 A jaka nieskromna!

 Wodzi męża na pasku! trzyma go pod pantoflem!

 A ręczę że go ani trochę nie kocha! tylko patrzeć jak go zacznie zdradzać.

 At! bezbożność tylko, i obraza Pana Boga! Mój Boże! mój Boże! co to za świat teraz! dokończyła Antyfona.

VI

Daleko od rozmawiającego w ten sposób towarzystwa, bo po spadzistości innego wzgórza, zstępowała powoli para ludzi: mężczyzna i kobieta. Mężczyzna był człowiekiem lat około czterdziestu, wyniosłej i wytwornej postaci, bladej i nieco przychudłej twarzy, z włosami jasnemi i przerzedzonemi nad wysokiem czołem, z oczami blado błękitnemi, które były bardzo rozumne i bardzo obojętne zarazem. Obojętność była też obok rozumu główną cechą jego fizjonomji, a nawet i postaci, która surowo choć z najwyższym smakiem ubrana, wydawała się chłodną, nieco sztywną i dumną.

Prowadził on pod rękę bardzo piękną dwudziestoletnią pannę, która powierzchownością swą stanowiła z nim zupełną sprzeczność. O ile on wydawał się chłodnym i obojętnym, o tyle w twarzy jej i całej postaci malowała się pełnia nietkniętych jeszcze, nieświadomych siebie uczuć. Ale widoczne było zarazem że uczucia te nie skierowane były jeszcze ku żadnemu wyłącznie przedmiotowi, i odzywały się dotąd w piersi dziewiczej jako przeczucie tylko, spoczywały w niej cichą warstwą łagodnego marzenia. Marzenie to, było w szafirowych oczach młodej panny, wielkich i na wpół przysłoniętych długą ciemną rzęsą; w powolnem podnoszeniu się jej przezroczystego wzroku; było ono na czole jej gładkiem i białem, po którem kiedy niekiedy przemykały leciuchne różane odcienia; w składzie ust zamyślonych i w ruchach łabędziowych postaci, która zdawała się nie chodzić lecz płynąć po ziemi. Sam ubiór jej miał w sobie coś marzącego i idealnego; mogłaby w nim stanąć przed malarzem na wzór średniowiecznej dziewicy rozdającej nagrody turniejowym zwycięzcom. Biała powłoczysta suknia sunęła się za nią muskając lekko leśne mchy i nieśmiertelniki; w płowych, wysoko nad czołem zaczesanych włosach, rozkwitała bladoróżowa rosa thea; złoty pasek ściskał szczupłą kibić, i takiż łańcuszek jak wężyk cieniuchny wił się po szyi śnieżnej białości i posągowych kształtów. W ręce spuszczonej i podtrzymującej fałdy sukni trzymała prosty słomkowy kapelusz, białą ozdobiony wstęgą.

W miejscu którem szli, las rzadki był i czysty; niemniej jednak mężczyzna z wielką ostrożnością i troskliwością prowadził pannę, która opierając się na jego ramieniu, piękne swe szafirowe oczy podnosiła marząco ku złocącym się od słońca szczytom sosen, zdając się wsłuchiwać w ich szum monotonny, a zapominać całkiem o towarzyszu przechadzki. On także nie starał się o prowadzenie z nią rozmowy; obojętnemi oczami spoglądał prosto przed siebie, i tylko starannie uchylał przed swą zamarzoną towarzyszką kolczaste gałęzie jałowcu, czepiające się jej powłóczystej sukni.

Spojrzawszy wtedy na nich, odrazu można było odgadnąć że ona marzyła, on myślał; ona wyobraźnią snuła sobie jakąś nić podniebnych poezij, on rozważał wyborny gatunek drzew sosnowych które w koło niego rosły, i myślał że przydałyby się na maszty do statków zbożowych, które właśnie budował.

A jednak mimo tych sprzeczności zeszli się z sobą, wybrali siebie, i oddalili się sam na sam od licznego towarzystwa.

Czy może mimo sprzecznych pozorów mieli między sobą coś wspólnego?

Może zimnego człowieka pociągało marzycielstwo dziewczyny z za którego chciał ujrzeć ciepło młodego serca?

Może obojętny człowiek miał urok dla marzącej dziewicy, która po za chłodem dopatrywała w nim hartu ducha tej w oczach każdej kobiety, idealnej cnoty męzkiej?

Powoli, piękna panna oderwała swe szafirowe oczy od wysoko powiewających gałęzi sosnowych, spuściła je po wężykowato wijącym się promieniu słońca, i zatrzymała na twarzy towarzysza.

 Jakże wdzięczną panu jestem, rzekła głosem, który brzmiał bardzo dźwięcznie, żeś mię pan odprowadził od tego gwaru i tego towarzystwa z którem przyjechaliśmy tutaj, i dał mi sposobność użyć prawdziwej przechadzki wśród ciszy i samotności.

 Jakże wdzięczną panu jestem, rzekła głosem, który brzmiał bardzo dźwięcznie, żeś mię pan odprowadził od tego gwaru i tego towarzystwa z którem przyjechaliśmy tutaj, i dał mi sposobność użyć prawdziwej przechadzki wśród ciszy i samotności.

 Niech pani wierzy, iż ta nasza ekskursja sprawia mnie samemu żywą przyjemność, z pełną grzeczności lubo chłodną galanterją, odrzekł mężczyzna.

 Od pewnego czasu, mówiła dalej panna, coraz mniej znajduję przyjemności w towarzystwach. Najczęściej nawet nudzę się między ludźmi, którzy mię otaczają. Nie śmiem i nie umiem może wydawać o nich stanowczego sądu; wiem tylko że mają pewne cechy, które mię rażą i nieraz zastanawiam się nad tem, dla czego ten świat, którego byłam tak ciekawa mając lat szesnaście, do którego tak mi było pilno, o którym marzyłam jak o czemś cudownem, dziś wydaje mi się płaskim i nie zajmującym, męczy mię często, czasem nudzi, a niekiedy nawet gniewa?

Mężczyzna przeniósł swe obojętne oczy na twarz panny, która w tej chwili okryła się wyrazem rozwagi i odpowiedział.

 Jest to na nieszczęście własnością wielu na świecie rzeczy, iż zdala wyglądają jasno a zbliska ciemno.

 Wielu! ale przecie nie wszystkich? zapytała panna, a w głosie jej zadrgała obawa i smutek.

 Prawie wszystkich zewnętrznych, odpowiedział mężczyzna; to tylko ma wartość gruntowną i niezmienną, co człowiek w sobie samym wyrobi siłą woli i pracy, i to co ukocha z myślą rozumną i celem świadomym siebie.

Panna spuściła wzrok ku ziemi, i kilka chwil zdawała się głęboko zastanawiać nad słowami towarzysza. Podniosła potem głowę, i rzekła powoli ze smutnym wyrazem:

 Ja tego dobrze nie rozumiem, co pan powiedziałeś. Ja piękności i światła szukam wkoło siebie; między ludźmi, na świecie pragnę znaleść ideał coś nieskazitelnego, coby mię zachwyciło; cóż niezwyczajnego, coby wyraźnie odbiło się od tła codziennej prozy

 To znaczy, przerwał mężczyzna, że pani marzy. Bardzo to zresztą właściwe jej wiekowi, ale dopóki tak będzie, zawsze się pani zawodzić będziesz aż te zawody marzenia pani w spokojną myśl przemienią, za pomocą której poznasz pani istotną stronę świata i życia

Młoda panna nie odpowiedziała nic na te słowa, i postępowali dalej w milczeniu, i znowu ona marzyła on myślał.

Nagle stanęli.

U stóp ich ukazał się parów głęboki prawdziwa przepaść, nad której brzeg przyszli nie wiedząc sami o tem gdzie przyjdą.

Było to miejsce zachwycająco piękne.

W około porastał bór wyniosły, rzadki, mchem zasłany i murawą rozłożystemi konarami sosen powiewający w górze. Od stóp tych sosen spuszczały się dwie wysokie ściany parowu miejscami gładkie, skaliste i ciemno żółte; miejscami porosłe karłowatą jedliną, pomiędzy którą powiewały bujne wysokie grona różowych dzwonków, dzikie astry liljowe wychylały kołyszące się głowy, albo strzelała gdzieniegdzie oparta o ścianę wysmukła gładka sosenka. I znowu kończył się pas roślinności, tworząc niby wielki schód, ręką natury utworzony z zieloności i kwiecia a rozpoczynała się gładka i spadzista ściana, zdająca się z niezmierną bystrością lecieć do dna przepaści. Ale na dnie tem najpiękniej było. Z sosen, jodeł i różnokształtnych dzikich krzewów, tworzyły się tam gęste altany i gaiki; z pośrodka ich wypływały strumienie to pojedyńczo to snopami wąziuchnych nici srebrzystych, kręto i bystro płynęły po kamykach, tworząc miejscami szemrzące wodospady, znikając na chwilę w nowej masie zieleni i znowu ukazując się, opływając stopy grubych drzew samotnie rosnących gdzieniegdzie, i niknąc ze szmerem w oddali której nie dosięgało oko. Po samym środku urwiska, między gruppą oplątanych powojem krzewów, pobożna ręka jakaś wkopała krzyżyk biały; wąziuchny strumyk przeciskał się tamtędy, i płynąc tuż koło krzyża zdawał się całować stopy jego. W innej grupie zieleni odzywały się kiedy niekiedy pojedyńcze, oderwane tony śpiewu słowika; w borze, daleko, kukała kukułka, a oprócz tych słabych głosów, żadnego innego głosu słychać nie było. Tylko wysoko szumiały drzewa, i woń żywiczna boru wraz ze świeżem tchnieniem wiejącem od strumieni i rzeki pobliskiej, napełniała powietrze.

Przechadzająca się para stała nad brzegiem parowu w milczeniu. Młoda panna wysunęła rękę swą z pod ramienia mężczyzny, oparła się plecami o sosnę, która obok niej rosła gładka i wysoka, i z założonemi na piersi rękami ścigała wzrokiem bieg strumieni na dnie przepaści.

Mężczyzna stał obok niej milczący, zamyślony także, i wpatrzony w przeciwległą stronę parowu; ale z wyrazu twarzy jego prawie odgadnąć można było, iż myślał nad tem z jakich geologicznych pokładów składa się ściana urwiska.

 Boże mój! jak tu pięknie! zawołała nagle panna, jakby nie mogła zachwytu swego dłużej w piersi zamknąć. I pan powiadasz, mówiła dalej zwracając się do mężczyzny, i pan powiadasz, że ideałów niema na świecie! Alboż nie jest ideałem piękności i potęgi natura bez granic, piękna i silna w swych objawach, tak rozmaita a tak jednak pełna harmonji! O tak, zaczynam wierzyć, że nie między ludźmi ideałów szukać należy, ale w samotności i ciszy, między błękitem niebios i drzew wyniosłych zielenią, pod gwiazdami, wysoko, kędy duch boży unosi się w nieprzerwanym słońc pochodzie, i na ziemi, nizko, kędy rozkwita kwiecie leśne wonne a niewinne! Tam na świecie między ludźmi taka proza, taki chaos próżności, błahostek, egoistycznych uczuć i myśli tu śród natury tylko wielkość i piękność bez granic ideał!

Umilkła, złożyła ręce na piersi jak do modlitwy i marzący wzrok swój podniosła znowu wysoko. Mężczyzna utkwił w niej oczy pełne badawczego wyrazu. Zdawało się że poddawał stojącą przed nim dziewicę rozbiorowi krytycznego rozumu.

 Ciekawym, szepnął do siebie bardzo cicho, ciekawym, czy egzaltacja ta jest wynikiem rozbujałej wyobraźni, czy istotnie ciepłego serca?

Panna nie słyszała szeptu tego, zwróciła znowu wzrok na towarzysza i zaczęła mówić:

 Często zastanawiam się nad tem, dla czego, gdy w naturze wszystko tak niezmiernie jest rozmaite, że nawet dwóch listków jednakowych niema na drzewie, ludzie są tak dziwnie, tak prozaicznie, tak nudnie do siebie podobni?

Rzekłszy to zamyśliła się; mężczyzna zapytał:

 Jak to pani rozumiesz?

 Tak odpowiedziała; gdy przebiegam myślą wszystkich mych znajomych, zdaje mi się że widzę szereg mannekinów jednostajnie ubranych, chodzących, gadających, śpiących i jedzących. Wszyscy są sobie podobni i wszystkie istnienia są do siebie podobne. Nigdzie wielkiego szczęścia ni wielkiej niedoli, wielkiej cnoty ni wielkiej zbrodni wszystko mierzone, konwencjonalne, objęte formami, sztywne, zimne. Każdy zaczyna dzień od śniadania, spędza go w pracy machinalnie spełnianej, albo i bez pracy, kilka godzin przepędza na pustej gadaninie, i wieczorem idzie spać po zmówieniu pacierza z takiem samem natchnieniem, z jakiem jadł kotlety na śniadanie, a z daleko mniejszem niż obmawiał bliźniego. Gdzież tu więc myśl wzniosła, gdzie dążenia wspaniałe, gdzie te wielkie dramata radości lub bólu, w których objawia się potęga uczuć ludzkich? Nic, nic, prócz egoizmu, gastronomicznych funkcij, przymusowej pracy, albo pełzającego próżniactwa. Doprawdy! śród tego wszystkiego ogarnia mię czasem nuda śmiertelna i żałuję, że minął czas zaklętych królewiczów, błędnych rycerzy, i zbójców zjawiających się w dobrych towarzystwach pod przybranemi nazwiskami!

Назад Дальше