Marcysi usta zadrżały jakby do płaczu.
Matka bije szepnęła.
Ej, to tylko czasem, jak upije się! pocieszał Władek a jak trzeźwa, to całuje, piosenek uczy i bajki gada mnie nigdy nikt dobrego słowa nie powié Aj nędza!.. Ot tak czasem człowiek ze zgryzoty rzucił-by się w tę sadzawkę
Aj, aj! przeraźliwie krzyknęła Marcysia.
Władek spójrzał na nią ze zdziwieniem.
Czego wrzeszczysz? zapytał.
Tak przelękłam się! skarżyła się dziewczynka żebyś ty rzucił się w sadzawkę, tobyś utonął i umarł.
No, a jakbym umarł, to i co?
Marcysia przerażonemi oczyma wpatrzyła się w niego.
To to toby ciebie nie było odpowiedziała cicho.
Nie było mnie, był świat, nie będzie mnie, będzie świat przypatrując się bosym nogom swym, sentencjonalnym tonem odparł chłopiec, ale spójrzał potém na Marcysię i zawołał:
No i czegóż tak oczy wytrzeszczyłaś ot i beczéć już zaczynasz no, no mówił daléj nie lękaj się tak, nie utopię się bogatym kiedyś będę i ożenię się z tobą Będziem sobie jedli, pili, na spacer pod rękę chodzili i ja ciebie nigdy nie opuszczę aż do śmierci tak mi Panie Boże dopomóż
Łagodnym ruchem powiódł dłonią po ognistych jéj włosach, a potém wyciągnął się leniwie, obie ręce za głowę założył, i twarzą zwrócony ku obłokom, wlepił błyszczący wzrok w jeden punkt nieba. Szare oczy jego, ocienione płowemi brwiami, miały w téj chwili wyraz wcale niedziecinny. Odbijało się w nich marzenie jakieś niespokojne i namiętne. Po ściągłéj, chudéj twarzy przelatywały drgnienia i uśmiechy. Marcysia, pochylona nad nim, z twarzą opartą na dłoni, kołysała się z lekka i głęboko nad czémś myślała.
Władek! ozwała się z cicha po chwili.
A co? zapytał.
Ja tobie jutro znów obwarzanek przyniosę, a może bułkę.
Wyżebrzesz znów?
Aha!
Dobrze! przynieś! a może i papieroska gdzie znów znajdziesz, to przynieś, a ja jak gołębie sprzedam, kupię dla ciebie dwa cukierki.
Aj, aj! cukierki! zawołała i cała twarz jéj stanęła w promieniach niewymownéj radości.
Władek szepnęła znowu.
A co?
Ja jutro pójdę do jaru, fartuszek berberysu nazbieram i na mieście go sprzedam czy ty pomożesz mi zbierać berberys?
A czemu nie? pomogę.
Jak sprzedam, to pieniądze ci oddam, kupisz sobie ładną chusteczkę na szyję.
Ot chusteczkę! nie chusteczkę, ale haczyki do wędki! pójdziem do rzeki ryby łowić! dobrze?
Klasnęła w ręce.
Aj, dobrze! dobrze!
Umilkli i wyprostowali się, bo w pobliżu dały się słyszéć stąpania.
Słońce zaszło już całkiem. Na wieżach kościelnych pogasły płomienne krzyże, okna domów miejskich zczerniały, w dole, u stóp wysokiéj ściany jaru z przyczepioną do niéj chatą, na któréj dachu siedziało dwoje dzieci, czarno już było zupełnie, a wśród czarności téj drżały ciche szumy, cichsze jeszcze pluskania. W chłodną tę zapadlinę zalatywał już wiatr nocny i chwiejącemi się gałęźmi wierzb mącił śpiącą wodę. Na ścieżce, od przedmieścia wiodącéj, ukazała się w zmierzchu postać kobieca, nizka, gruba, wielką chustą okryta i ciężkiemi krokami zbliżała się ku chacie.
Stara już idzie! szepnął Władek zaraz zawoła mnie idź ty już sobie, Marcysiu, bo jak zobaczy nas na dachu, domyśli się zaraz, żeśmy gołębia przywiedli!
Dobranoc! szepnęła Marcysia.
Dobranoc!
Zarzuciła mu na szyję ramiona i pocałowali się.
W chwilę potém, młode drzewko rosnące, przy ścianie chaty, zaszeleściło i zachwiało się; Marcysia zsunęła się z niego cicho, lekko jak cień, chyłkiem pomknęła pod nizkim płotkiem i, okrążając zdala kobietę, idącą ścieżką, niepostrzeżona przez nią, zbiegła z pochyłości jaru i wolniéj już dążyć zaczęła ku tłoczącym się tłumnie nad brzegiem rzeki domom i domkom przedmieścia. Idąc, poważnie skrzyżowała ramiona i najdonośniéj, jak mogła, śpiewać zaczęła:
Pod drzewem, przy drodze,
Spało sierot dwoje,
Drzewo się złamało,
Zabiło oboje, za-bi-ło oboje!
Dziecinny głosik jéj, podobny do srebrnego dzwonka, wzbijał się w górę i dolatywał ku chacie, któréj drzwi stara kobieta otwierała ze zgrzytem i stukiem.
Władek! krzyknęła, obracając klucz w zamku.
Chłopiec leżący na dachu milczał.
Władek! podnosząc głowę i starając się spojrzéć na dach, powtórzyła kobieta chodziłeś dziś na gołębie, czy nie?
Władek milczał.
Niéma go tam, czy co? mruczała stara pewno nic dziś nie upolował i chowa się teraz przede mną, albo może i po ulicach włóczy się nicpoń ulicznik łotr jakiś
Z ostatniemi wyrazami weszła do chaty i ze stukiem drzwi za sobą na klucz zamknęła.
Nocuj-że sobie na podwórzu, kiedyś taki
W téj saméj chwili, z dołu i zmroku doleciał znowu cieniutki, lecz donośny i czysty głos, śpiewającéj Marcysi:
Oboje zabiło,
Oj, dobrze zrobiło,
Żadne nie zostało,
By z żalu płakało, by z żalu pła-ka-ło.
Władek z podniesioną głową i wytężoném uchem słuchał, a gdy srebrny głosik zamilkł w oddaleniu rzekł:
Oto śpiéwa! aż dusza rośnie!
Z zarzecznego przedmieścia, z pomiędzy labiryntu domków i płotków, wychodziła czasem na miasto kobieta, nędznie ubrana, dość młoda jeszcze i ładna snadź niegdyś, lecz teraz ze zniszczoną, wyżółkłą, zbolałą twarzą. Chód jéj i ruchy były czasem zgrabne i pewnym nawet wdziękiem nacechowane, najczęściéj jednak bezładne i chwiejne. Mieszkanki przedmieścia, gdy spotykały ją, idącą krokiem takim chwiejnym, z ckliwym bo bezmyślnym uśmiechem na ustach, a gorączkowym ogniem w czarném, piękném snadź niegdyś oku, mawiały:
Ot i znowu Elżbietka nasza dogodziła sobie!
Upiła się! dodawały inne i, śmiejąc się, wołały:
Elżbietko! hej, Elżbietko! hulasz dziś sobie po świecie, a gdzie twoja Marcysia?
Czasem kobieta wstrząsnęła żałośnie głową i odpowiadała:
O Bożeż, mój Boże! gdzie ona? alboż nie wiecie? nieboractwo tuła się po ulicach! Biedna dziecina moja, biedny mój robaczek maleńki
I zaczynała na głos szlochać.
Nierzadko przecież wzmianka o córce, zamiast rozczulenia, wywoływała w niéj gniew. Wtedy odkrzykiwała sąsiadkom:
A licho ją wié, tę włóczęgę, gdzie ona włóczy się od rana do nocy! Na sznurku w chacie nie utrzymasz! Oj, żebym ja była dziewczyny téj
Resztę dopowiadała niezrozumiałém, bełkotliwém mruczeniem i wchodziła do jednego z szynków, które wystawami butelek, błyszczących różnobarwnemi płyny, znaczyły każde załamywanie się podrzędnych ulic miasta.
Stan taki nie był przecież u Elżbietki zwykłym i ciągłym. Miewała ona niekiedy tygodnie i miesiące trzeźwości i pracowitości, podczas których posługiwała osobom, nie dość zamożnym, aby módz utrzymywać stałą służącą. Zamiatała mieszkania, myła podłogi, paliła w piecach, nosiła wodę, czasem nawet prała i szyła, a wszystkie czynności te spełniała z wielką wprawą, ochotą i zręcznością. Dla przymiotów tych, jak téż może dla szczególnego wyrazu jéj twarzy, bo w czarnych oczach jéj leżał na dnie przepaścisty smutek, a w uśmiechu wywiędłych ust była miękka rzewność, lubiono ją powszechnie i ubiegano się o jéj usługi. Niektórzy namawiali ją, aby przyjęła gdziekolwiek służbę stałą. Słysząc to, Elżbietka, spuszczała powieki i z cicha mówiła:
Stan taki nie był przecież u Elżbietki zwykłym i ciągłym. Miewała ona niekiedy tygodnie i miesiące trzeźwości i pracowitości, podczas których posługiwała osobom, nie dość zamożnym, aby módz utrzymywać stałą służącą. Zamiatała mieszkania, myła podłogi, paliła w piecach, nosiła wodę, czasem nawet prała i szyła, a wszystkie czynności te spełniała z wielką wprawą, ochotą i zręcznością. Dla przymiotów tych, jak téż może dla szczególnego wyrazu jéj twarzy, bo w czarnych oczach jéj leżał na dnie przepaścisty smutek, a w uśmiechu wywiędłych ust była miękka rzewność, lubiono ją powszechnie i ubiegano się o jéj usługi. Niektórzy namawiali ją, aby przyjęła gdziekolwiek służbę stałą. Słysząc to, Elżbietka, spuszczała powieki i z cicha mówiła:
Kiedyś służyłam po domach i było mi nieźle ale teraz! co to już o tém i mówić!
Zamiatając, albo ścieląc łóżka, patrzała w ziemię, a na żółtém czole jéj powstawało kilka grubych zmarszczek. W rzadkich chwilach skłonności do wywnętrzania się, mówiła:
A cóżbym ja z moją dziewczyniną zrobiła, gdybym w służbę poszła? Czy mię kto porządny weźmie do domu z dzieckiem, jeszcze z takiém dzieckiem?
A lękając się, aby słów jéj nie wytłómaczono na niekorzyść Marcysi, dodawała ciszéj:
Ona to nie gorsza, jak inne dzieci może nawet lepsza rozumna bardzo ale ot! urodziła się inaczéj
W porach tych, w których Elżbietka pracowała i do szynków nie zachodziła, Marcysia rzadziéj ukazywała się na ulicach miasta, a gdy się tam ukazała, była mniéj chudą, brudną i obdartą. Nie żebrała téż wtedy i unikała starannie hałaśliwych band ulicznych dzieci. Potém jednak przychodziły tygodnie i miesiące złe. Elżbietka przestawała chodzić na robotę do znajomych sobie domów, a mała Marcysia, zgłodniała znowu, zziębła i ołachmaniona, z sinemi śladami uderzeń na plecach i twarzy, zamieszkiwała znowu otwarty na wsze strony świat Boży, biegała za przechodniami ulic, prosząc o jałmużnę przyciszoném mruczeniem czasem, a często, gdy była głodna, milczącém wyciąganiem drobnéj dłoni i ze łzą, kręcącą się w przygasłéj źrenicy; na śmietnikach, nad rynsztokami zaułków, w ciasnych szyjkach tajemniczych podwórek, siedząc, gryzła czarne jak noc kromki chleba, sypiała pod kościołami lub drzewami publicznych ogrodów, a gzymsy kościelne i gałęzie drzew osłaniały ją od deszczów i śniegów i, spowijając cieniem swym szczupłą, skurczoną jéj postać, ukrywały ją téż przed wzrokiem stróżów publicznego porządku.
Takie przecież noclegi pod kościołami i drzewami miejskiemi zdarzały się w życiu nieczęsto, bo gdy obawa przed gniewnemi wybuchami nieprzytomnéj matki, samotność i nuda, wypędzały ją z zimnego i ciasnego kąta, który nazywał się macierzyńskim jéj domem; najmilszą ochroną, były wierzby rosnące nad sadzawką w głębi jaru, albo miękki i elastyczny od starości dach chaty, w któréj mieszkała stara Wierzbowa, ciotka i opiekunka Władka.
Z Władkiem znała się, odkąd zapamiętać mogła, że żyje. Elżbietka bywała często u Wierzbowéj, która, zajmując się stręczeniem sług i pożyczaniem zubożałym służącym pieniędzy na zastaw i procent, dostarczała jéj sposobności zarobkowania, i po każdéj burzliwéj a próżniaczéj epoce jéj życia, odrobiny pieniędzy, w zamian ostatnich nieprzepitych łachmanów i zobowiązań się na przyszłość ciężkich, odbierających ostatnią nadzieję wydobycia się z nędzy.
Kiedy Marcysia była jeszcze bardzo małą, Elżbietka przychodziła do Wierzbowéj z dzieckiem na ręku i, wchodząc do chaty na długie a często burzliwe rozprawy, zostawiała je przed progiem. Wtedy Marcysia staczała się czasem po ślizkiéj trawie, lub przymarzłém błocie, okrywającém stromą ścianę jaru, i wpadała do zielonawéj sadzawki. Woda była tam spokojna i z brzegów płytka, niemniéj dziecko, ogłuszone upadkiem, stłuczone i przestraszone, traciło przytomność i niemiało. Ratował ją wtedy Władek. W oka mgnieniu, kilku podskokami zbiegał on na dno jaru, wchodził w wodę po kostki, a czasem po kolana, brał dziewczynkę na ręce, a dlatego, żeby prędzéj oschła i oprzytomniała, sadzał ją niby na krześle, pomiędzy dwiema grubemi i wykrzywionemi gałęziami wierzby. Tam ogrzewało ją słońce i osuszał wiatr. Władek, zawieszony sam na gałęzi, w trwodze, aby nie spadła z drzewa, trzymał ją za kołnierz grubéj koszuli; a czasem, gdy włosy jéj stały się już gęste i dość długie, za włosy. Marcysia, budząc się z omdlenia, spostrzegała, że znajduje się na drzewie, i taką to ją napełniało radością, iż zapominając o przebytéj katastrofie, wybuchała długim, głośnym chichotem. Władka nie lękała się nigdy, bo, patrząc na nią wtedy, śmiał się zawsze.
Jakaś ty zabawna! wołał toczysz się w dół, jak piłka, i pluś! do wody! Gdyby mnie nie było, została-byś w sadzawce i zjadły-by cię żaby!
Na to straszne przypuszczenie, Marcysia szeroko otwierała oczy i zapytywała:
Dzie ziaby?
Zaledwie umiała wtedy mówić, a Władek, starszy od niéj o trzy lata i posiadający już spory zasób doświadczenia życiowego, śmiał się do rozpuku z niewyraźnego i pieszczotliwego jéj szczebiotu. Przedrzeźniając ją, mówił:
Dzie ziaby? nie widziałaś jeszcze żab! to dobrze! zaraz ci je pokażę!
Brał ją na ręce i znosił z drzewa, a potém szedł brzegiem sadzawki, szukając zielonych żabek, których tam znajdowała się moc wielka. Bosy był i w grube płótno odziany, a malutka dziewczynka bosa także, w roztwartéj u piersi i mokréj jeszcze koszuli, szła za nim po trawie, która na wilgotnym, nizkim gruncie, bujnie rosła i dosięgała czasem kolan chłopca a jéj ramion.
Nie zawsze zajmowały ich żaby. Czasem, siedząc z nią na drzewie, pokazywał jéj upatrzone już wprzódy gniazda ptasie i, schyleni nad kołyszącą się pod niemi gałęzią, z otwartemi usty i zapartym w piersiach oddechem, przypatrywali się małym stworzeniom, wychylającym z gniazda główki, okryte skosmaconém pierzem i oczekiwali przylotu matki. Gdy przylatywała, nie śmieli wzajem oznajmiać sobie o tém najcichszym szeptem, tylko trącali się łokciami, wyciągali w kierunku gniazda wskazujące palce, a obie twarze ich oblewały się wyrazem nieopisanéj radości.
Niekiedy, spuściwszy się z drzewa, wchodzili pomiędzy dzikie krzewy, wielką gęstwiną obrastające jeden bok sadzawki, obrywali i zjadali drobny, zdziczały agrest, lub wstrząsali z całych sił swoich berberysowemi krzakami, aby spuścić sobie na głowy, ramiona i pod stopy deszcz koralowych jagód.
Wszystkie zabawy te trwały póty, dopóki w górze nie ozwał się głos Elżbietki, niespokojnie i niecierpliwie wołającéj Marcysi. Dziewczynka, na wołanie to, śpiesznie i gorliwie zaczynała wdrapywać się na ścianę jaru; ale gdy usiłowania jéj w téj mierze okazywały się bezowocnemi, Władek brał ją na ręce i uszczęśliwioną, śmiejącą się, w szerokich podskokach, wnosił na górę.
Elżbietka, która od Wierzbowéj wychodziła najczęściéj zapłakana, a nierzadko na-pół już tylko przytomna, (wieść niosła, że Wierzbowa, dla lepszego ciągnienia z nich korzyści, usiłowała rozpajać swoje klientki), ujrzawszy Marcysię, porywała ją z rąk chłopca z gwałtownością taką, że śmiech jéj w mgnieniu oka zmieniał się w płacz. I gdy Elżbietka z gniewném mruczeniem, lub posępnie spuszczonemi oczyma, zstępowała w dół, ścieżką ku przedmieściu wiodącą, dziewczynka wciąż oglądała się i oczyma, w których łzy stały, szukała Władka. On stał najczęściéj u szczytu ścieżki, i dopóki nie zniknęła mu z oczu, podskakiwał, wyrzucał nogami i wykrzywiał się do niéj tak, że znowu na głos cały śmiać się zaczynała. Czasem rzucał za nią, zerwane w jarze, pęki berberysowych gałęzi, a ona wyciągała po nie ręce i, zwieszona cała na ramieniu matki, podskakiwała tak, jakby ku niemu ulecieć chciała.