Interes! miałam do niego jeden z najważniejszych interesów całego mego życia! Chciałam wiedziéć jak żyje, co myśli i czuje człowiek, mieszkający w malutkiéj chatce, któréj okienka dotykały niemal ziemi
Ulica była prawie pustą i zupełnie cichą. Wysoko nad nią, z wielkiego gmachu koszar wojskowych, szumiała i szalała huczna, hulaszcza, skocznemi i jękliwemi nuty zanosząca się pieśń żołnierzy. Z innéj strony, zdaleka, szynk hałasował pijanym śmiechem i kłótnią.
Za białém ogrodzeniem, w zieloném ogrodzie, dziecko zaśmiało się srebrzyście, pies zaszczekał, zcicha zaszumiały kwitnące drzewa.
Stój, poczekaj moja duszko,
Zkąd drobniutką strzyżesz nóżką
Matka wołała na dziecko:
Marylko! Marylko! Marylko!
*Lata jak paciorki przesunęły się po nici, częściéj czarnéj, niżeli różowéj! Doświadczenia i widoki życia rozwiały bez śladu moje dawne urojenia o ziemskich sielankach i rajach; więcéj widziałam kałuż, niż strumieni, gliny, niż kryształu, kamieni, niż kwiatów. Są klimaty, które w sposób szczególny dusze ludzkie poddają metamorfozie i topią skrzydła Ikarów. Jakże daleko, daleko za mnąpozostał ten wieczór wiosenny, kiedym z pogodą w duszy, a upałem w sercu zwiedzała ciche Podole! I jakże niepodobnemi z sobą bywają różne momenta życia. Przyszedł moment taki, nie w wieczór, ale już w pewien ranek wiosenny, gdy z przeraźliwym blaskiem i dławiącym dymem pożogi, wzbił się ku niebu z kruszących się ścian mego miasta, krzyk trwogi i rozpaczy wielu tysięcy ludzi. Chata moja stała w ogrodach, daleko od pierwotnego źródła pożaru; przez czas jakiś można było mniemać, że żywioł niszczący dosięgnąć jéj nie zdoła. Ale już o południu, przyjaciele i życzliwi, przybiegli z wołaniem; idzie tu! już idzie! i przyjdzie niezawodnie, ratuj, co możesz! Tak, szedł istotnie i niezawodnie przybyć musiał. Zielony mój dziedziniec już był szarym od dymu, w którym wiły się i przelatywały złote roje iskier; stare wysokie klony moje, wicher rwał w różne kierunki; z za kilku sąsiednich domów, widać było chwiejącą się w powietrzu, szeroką, ognistą chorągiew Ratować! Obejrzałam się dokoła. Chata niezbyt mała, a tak różnych różności pełna, że w żadnym kącie już-by chyba jednego gracika, na żadnym stole i w żadnéj szafie żadnéj książki zmieścić nie można. Wozów i koni, dnia tego za żadną cenę dostarczyć sobie niepodobna. Iluż trzeba ludzkich grzbietów, aby na sobie dźwignęły to wszystko, książki szczególniéj; mnóztwo książek bardzo ciężkich a jak drogich, ten tylko powié, kto smutne swe serce orzeźwiał kiedy w pracy umysłu, kto umié kochać to, czego na cielesne swe oczy nie widzi i tych, których nie zna, a przecież tak z blizka, tak serdecznie zna Najlepszy z przyjaciół moich przywiódł mi kilku silnych i uczciwych chłopów; brali i wynosili z domu, co mogli, ale przedmioty najcięższe nadewszystko książki, biurka moje Powiodłam po nich okiem. Żegnajcie, żegnajcie! po was, zarówno jak i po tych ścianach, śród których tyle, tyle przeżyłam: za pół godziny pozostanie garść popiołu.
Wtém drzwi szklane, które co chwila roztwierane na oścież i przez szalony wicher zamykane z trzaskiem i przeraźliwym dźwiękiem rozbijanych szyb, rozwarły się znowu, przed wchodzącą gromadą ludzi. Było ich dziesięciu, wysokich, silnych, z podniesionemi głowami i ramionami, już wyciągającemi się do pracy; na czele ich szedł człowiek barczysty, z twarzą śmiałą i energiczną, z kruczą, gęstą, a na pół już osiwiałą czupryną, z płomieniem zapału w oczach.
Kto panowie jesteście?
Murarze z Podola.
Kto was tu przyprowadził?
Jan Czerniawski.
Jakże się zmienił! I po nim snadź życie to nie spływało, jak po kamieniu woda. Osiwiał, plecy miał od dźwiganych cegieł przygarbione nieco, naśniadém czole tyle zmarszczek, ile zapewne przez lat kilkanaście, od owego dawnego wiosennego wieczora, przeniósł smutków i trosk.
Nic to! Héj, chłopcy! Na plecy wory te i węzły! Do téj szafy dwóch wystarczy, ten stół, sam jeden, kochanku, podźwignąć musisz! Żwawo! Ostrożnie! Na sienny rynek! tam jeszcze ognia niéma! Wracać prędko, galopem, a jednego do pilnowania zostawiać! Ej, żwawo! żwawo! nie jeden tylko ten dom w nieszczęściu!
I widać było, że nie w jednym już domu czynili to co tutaj; widać to było z osmalonych przez ogień ich ubrań i strumieni potu, lejących się po twarzach czarnych od dymu. Jeden mniéj silny, czy więcéj zmęczony, mocował się z ciężkim worem, chcąc go sobie na plecy zarzucić i nie podoławszy zadaniu zaklął i ciężar na ziemię opuścił. Lecz wódz przyskoczył.
Wstyd! młody a niedołęga! Pochwycił kilkopudowe brzemię i w mgnieniu oka obarczył niém swe plecy. Niemłody, nie był tak silnym, jakim się chciał okazać, bo mimowolne stęknięcie wydobyło się z jego piersi, krwisty rumieniec trysnął na czoło, górna część ciała przygięła się prawie do ziemi. Nic to, zgarbiony strasznie, biegł, nie szedł ze swym ciężarem, zdyszaną piersią wołając gromko: Za mną, chłopcy! Żwawo! Galopem!
Na dziedziniec wpadł chłopak rozczochrany, spłakany, krzyczący.
Ratujcie ludzie! tu tylu jest ludzi! Pali się u Mikołajowéj, wszystko spali się Stara z dziewczyną nic nie udźwignie
Czerniawski stanął jak wryty i ręce załamał.
Oj, biednaż kobieta, biedna!
Biedną była istotnie ta wzywająca ratunku Mikołajowa: wdowa po kucharzu, restauratorka na małą skalę; całe jéj bogactwo rądle kotły i wory z zapasami surowéj żywności, same rzeczy ciężkie. Namyślał się kilka sekund.
Héj chłopcy, sześciu za mną do Mikołajowéj! Czterech niech tu zostanie, tu już potrzeba mniejsza rybacy przyszli!
Istotnie, przyszli do mnie także rybacy, szewcy i dorożkarze lub ich synowie. Czerniawski z częścią swoich tam pobiegł, gdzie jeszcze nie było nikogo.
Przez cały ten dzień piekielny, w kłębach dymu, upale ognia i chmurach kurzawy, widywałam go często tu i tam noszącego ogromne ciężary, wdzierającego się na płonące już strychy, odganiającego złodziei od stosów rozrzuconych i połamanych rupieci, a w powietrzu huczącém szalonemi rozpędami wichru, ludzkiemi wrzaskami, wojskowemi sygnałami i kościelnemi dzwony, do ucha megoprzedzierał się głos ze zdyszanéj wychodzący piersi, lecz raźny i rozkazujący.
Héj, chłopcy, za mną, żwawo! galopem!
Z pod czoła zmiętego w tysiąc zmarszczek i siwiejącéj czupryny, oczy jego świeciły płomieniem zapału.
*Nazajutrz, po tym dniu boleści i zagłady, o dość wczesnéj rannéj godzinie, powiedziano mi, że z murarzem Czerniawskim stała się rzecz straszna. Posłałam tam natychmiast mego lekarza. W godzinę potém, z dłońmi przyciśniętemi do czoła, słuchałam o czterech złamanych żebrach i nadwyrężeniu płuc tak silném, że w tym wieku kto wié czy uleczalném? Do czwartéj godziny w nocy paliło się miasto. Około trzeciéj nie miał już komu ratować mienia; zachciało mu się gasić ogień. Prosta historya: wdrapał się kędyś, na jakąś znaczną wysokość, stracił równowagę i, upadając, piersią i bokiem uderzył o jakiś twardy i kanciasty przedmiot.
Przed wieczorem wchodziłam na mały, wązki dziedziniec domku, którego okna prawie dotykają ziemi i widziałam ten sam zielony ogródek, na którym przed laty ukradkiem patrzałam. W pamięci mi zaśpiewało:
Tam na błoniu błyszczy kwiecie,
Stoi ułan na pikiecie
Na spotkanie moje wyszła kobieta z rysami delikatnemi, lecz strasznie zwiędłemi od pracy i choroby, wysoka, chuda, zaledwie mogąca utrzymać się na nogach. Łzy rzęsiste ciekły ze spłowiałych jéj oczu, na wklęsłe i żółte policzki
Na spotkanie moje wyszła kobieta z rysami delikatnemi, lecz strasznie zwiędłemi od pracy i choroby, wysoka, chuda, zaledwie mogąca utrzymać się na nogach. Łzy rzęsiste ciekły ze spłowiałych jéj oczu, na wklęsłe i żółte policzki
A dziewczyna jak malina
Niesie koszyk róż!
Na zewnętrznéj ścianie domku kilka klatek, w których świergocą szczygły i gile. To czternastoletni Kazio, drugie ich po Marylce dziecko, ze sztuką wielką umié łowić te ptaki i tak je lubi, że ot, wprost, przepada za niemi! Chłopak żywy jak iskra, z rumianą twarzą i lnianemi włosy, wybiega za matką z domku, ale zmieszany widokiem osoby obcéj, chowa się wnet do jego wnętrza. Pies kundel już nie żółty, jak przed laty, ale biały w czarne plamy, szczeka na mnie trochę. Dwie małe dziewczynki wybiegają w celu poskromienia jego wojowniczych zapałów. Jedna, słuszniejsza, jak brat rumiana i żwawa, druga z twarzyczką i ruchami, przypominającemi więdnący w pąku kwiat. Ale po chwili, cała rodzina, wraz ze mną i kundlem, Żuczkiem, otacza łoże chorego, ubogie łoże, w izbie ubogiéj i nieobszernéj, któréj, połowę zapełniają gospodarskie naczynia i murarskie narzędzia, a drugą połowę wielki piec z rozwiewnym niewielkim ogniem.
Gdy, stając u jego wezgłowia, pozdrowiłam go z cicha i prawie nieśmiało, oczy jego, głęboko wklęsłe, śród białéj jak chusta twarzy, utkwiły we mnie długie spojrzenie. Poruszył ustami i tonem zapytania przemówił:
Cóż tam dzieje się z tymi biednymi ludźmi?
Ale żona, kobieta, matka czworga dzieci, nie o ludziach w téj chwili myślała. Wybuchnęła pytaniem, co stanie się teraz z jéj rodziną. Ona chorą jest i ledwie trzyma się na nogach; jedyna dorosła córka, wszystko za nią robić musi w chacie, chłopiec nic nie zarobi jeszcze, a te maleństwa Wszyscy żyli z pracy ojca, tylko z jego pracy a teraz doktor powiada wprawdzie, że żyć on będzie, ale o pracowaniu niechaj ani myśli przez cały ten rok, a może i dłużéj a może i na zawsze! Czy poumierają z głodu? Sześć osób Nie wyrzucała mężowi nic, o nie! robił to, co uczciwy człowiek robić był powinien, tylko spracowane swe, wychudłe dłonie załamywała tak, że aż w stawach trzeszczały, a w spłakanych jéj oczach malowały się trwoga i żal bez granic. Marylka, wysmukła i zgrabna dziewczyna, z drewnianą łyżką w ręku stała przed ogniem nieruchoma, jakposąg; Kazio, z szarym kotem w objęciu, tulił się do najciemniejszego kąta, dwie małe dziewczynki, przysiadłszy na ziemi, szlochały zcicha, matczynym fartuchem ocierając oczy.
Stałam naprzeciw chorego i kiedym się weń wpatrywała, cała dusza moja zbiegła mi do oczu. Słuchał skarg żony i szlochania dzieci, w milczeniu. Na pomarszczone, rozstrojone jego czoło spadła głęboka zaduma, blade usta pod bujnym wąsem drgnęły, zapadłe oczy napełniły się smutkiem cichym, ale bezdennym. Milczał. Wspomnienia moje śpiewały:
Stój poczekaj moja duszko
Gdzie drobniutką strzyżesz nóżką
Kobieta pochyliła się i troskliwie, ostrożnie podniosła w górę, usuwającą mu się z pod głowy poduszkę. Kilka jéj łez kroplistych spadło w siwiejącą gęstwinę jego włosów
Jam z téj chatki, rwałam kwiatki
I powracam już
Nakoniec, spojrzenie jego zwróciło się na twarz żony, a usta zarysowały żartobliwy prawie uśmiech. Pocieszająco, pieszczotliwie przesunął dłoń po jéj ręku i zcicha przemówił:
«Z rana ci wianek uplotę,
Na obiad dam szmer strumyka,
Na wieczerzę śpiew słowika»
Straszne, chorą pierś rozedrzéć zda się mogące westchnienie, przerwało mu żartobliwą mowę. Zaniósł się kaszlem. Ból wyrwał mu z piersi parę mimowolnych jęków. Po kilku jednak minutach rzekł znowu do żony: Chciałem cię trochę rozśmieszyć, bo tak desperujesz A potém zwracając się do mnie:
Co tam dzieje się z tymi biednymi ludźmi?
O, nieznany i maluczki! iluż wielkich tego świata pozazdrościć-by mogło wielkości twéj duszy!
III. Wazon aurykli
Znowu wracam do ciebie czarnooka i blada twarzyczko siostry mojéj. Zgasłaś wcześnie, a teraz, gdy po cmentarzu miejsc znikłych chodzę i słucham szeptu wspomnień dalekich, dalekich, nie mam do kogo powiedziéć: pamiętasz?
Pamiętam, że było to w dzień Nowego Roku. Byłyśmy bardzo wesołe, bo ubrano nas w nowe sukienki różowe, i przeciw zwyczajowi od zwierciadła nie odpędzano, gdyśmy przed niém przez dobry kwadrans wykręcały się i skakały jak frygi. Niewiele po południu, wraz z matką naszą siedziałyśmy przy śniadaniu, gdy nagle widelce z rąk nam wypadły, okrzyki zachwycenia z ust się wyrwały i zerwałyśmy się z krzeseł naszych, biegnąc ku drzwiom, nakształt ptaków lecących ku słońcu. We drzwiach stanął nasz ojczym i, śmiejąc się, wzniósłnieco w górę sporéj wielkości cukrowy wazon aurykli. Wazon był z czekolady, kwiaty i liście z zabarwionego cukru, ale tak kunsztownie wykonane, że wtedy przynajmniéj przysiądz mogłybyśmy na naszę najpiękniejszą lalkę, albo najulubieńszą książkę, że były to aurykle prawdziwe, żywe, tylko co rozkwitłe. Ojczym nasz, to śliczne cacko postawił na stole, mówiąc: Dla was dzieci na gwiazdkę!
Jakto, aurykle te do nas należéć miały! Nasza to więc własność! O, radości! Do śniadania nikt-by nas już napędzić nie zdołał, lecz nikt i nie napędzał. Babka nasza wróciła z kościoła, przyszło paru przyjaciół domu i wszyscy bawili się radością naszą. Z rąk do rąk podawałyśmy sobie śliczny wazonik, wąchałyśmy kwiaty cukrowe, szukałyśmy miejsca, na którém, według naszego zdania, wyglądać-by mogły najświetniéj. Koniecznie starałyśmy się o to, aby każdemu wchodzącemu do mieszkania, aurykle nasze odrazu rzucały się w oczy. W tym celu pomieściłyśmy je na stole, stojącym przed kanapą, z którego to miejsca sromotnie zdjąć nam je rozkazano. Dziwiłyśmy się bardzo gustowi starszych, którzy cukrowych kwiatów na najwidoczniejszém miejscu bawialnego pokoju nie tolerowali, ale posłuszne i nieco obrażone, zaniosłyśmy je do swojéj sypialni i postawiły na oknie, tuż przed stołem, przy którym odbywały się lekcye. Przepadając zaczekoladą, doświadczyłam wprawdzie parę razy żywéj pokusy ugryzienia malutkiego choćby kawałeczka z ładnie wyzębionego brzegu wazonika, ale wnet myśl tę odrzuciłam daleko, jako zawstydzającą, niemal świętokradzką. Klemunia, o trzy lata prawie ode mnie starsza, stawiając wazonik na oknie, rzekła:
Jutro, kiedy przy lekcyi przyjdzie do téj obrzydliwéj syntaxy, będę sobie patrzała na te liliowe kwiatki!
W ciągu tego dnia wesołego usłyszałyśmy matkę naszę, zapytującą męża:
Gdzie dostałeś taki ładny, cukrowy wazonik?
Ojczym nasz odpowiedział:
U Kantlera.
Oddawna już to nazwisko nie było nam całkiem nieznane. Wyczytałyśmy je już nieraz na papierowych woreczkach i pudełkach, w których krewni i przyjaciele domu przynosili nam cukierki; widziałyśmy je także na szyldzie cukierni, znajdującéj się pod balkonem staréj i wysokiéj kamienicy, pod balkonem także bardzo zajmującym, bo podtrzymywanym przez dwie z kamienia wyrzeźbione syreny. Te syreny, jak wiadomo, wpół kobiety a wpół ryby, górną część ciała miały pomalowaną na różowo, a dolną na zielono. Na zgiętych ich ramionach wspierał się balkon z żelazném ogrodzeniem, a podbalkonem, wystawą z żywych i cukrowych kwiatów, z ciast i cukierków, jaśniała cukiernia Kantlera. Widziałyśmy więc już nieco i wprzódy o miejscu i człowieku, ale od czasu wazonika aurykli, miejsce i człowiek przybrały dla nas znaczenie pełne uroku, zaciekawiające, pociągające, prawie tajemnicze. O tém miejscu roiłyśmy sobie dziwne dziwy, wyobrażając sobie, że jest pełném najpiękniejszych wazonów z najpiękniejszemi kwiatami i może jeszcze takich fontan cukrowych, jak te któreśmy parę razy oglądały z zachwyceniem, na wielkanocnych babach. Tylko, że te fontanny pewnie daleko wyższe, wyższe, aż pod sufit może wysokie. Dla twórcy naszego wazonika i tych innych cudownych rzeczy wyimaginowanych; czułyśmy żywą sympatyą, a jeszcze większą ochotę zobaczenia go kiedykolwiek. Jak on może wyglądać ten cukiernik? W ogólności, ludzi tego gatunku, do jakiego należą cukiernicy, widywałyśmy niewielu, i to zwiększało naszę ciekawość. I jeszcze owe syreny! Pójść pod ów balkon, przypatrzeć się tym syrenom, i choć raz wejść do cukierni Kantlera, stało się na pewien czas naszém marzeniem. Raz w czasie przejażdżki, zrobiłyśmy nieśmiałą propozycyę, czy nie można-by spełnić tych naszych chęci, ale towarzysząca nam starsza osoba odpowiedziała przecząco, dodając, że kobietom nie wypada wchodzić do cukierni. Dwie małe kobietki, wożone szybko odsyren i Kantlera zasmuciły się tém trochę, i potém już, wiedząc dobrze, czego się trzymać mają, nie kobiet, ale mężczyzn bliżéj znajomych zapytywały nieraz: