Klechdy polskie - Bolesław Leśmian 2 стр.


 Nie moja w tym głowa, a jego, czemu środek upatrzył, a okraje pominął odparł Kiepas, spychając na wikarego wyłączną odpowiedzialność za wybór miejsca.

 Głupiś! powtórzył znowu Gryz. A drugi raz mi opowiadałeś, że sędzina, w kokoszę czarną przeobrażona, dziobem do twej szyby kołatała, upraszając pilnie o pozwoleństwo zniesienia jaja w twej izbie.

 I pozwoliłem! zawołał Kiepas, podnosząc palec do góry i przytaczając swe pozwoleństwo na dowód, że i reszta zdarzenia tak samo była prawdziwa i rzeczywista.

 Głupiś! rzekł Gryz. Tak samo jej twoja izba do zniesienia jaj była potrzebna, jak tobie to jajo do twej opowiadanki durnej! A przyparty do muru upewniałeś na domiar, że czarne było, nie białe.

 To już jej rzecz, nie moja, dlaczego czarne, a nie białe zniosła zauważył pośpiesznie Kiepas, spychając tym razem na sędzinę wyłączną odpowiedzialność za wybór koloru.

 Głupiś! zawrzasnął Gryz i ujrzawszy w oczach Kiepasa jakieś zaprzeczenie, wzdrygnął się bezsilnie całą swoją osobą.

Kiepas ręką machnął.

 Co wiem, to wiem, i nikt mi tego nie odbierze odparł spokojnie w poczuciu podejrzanej dla Gryza słuszności.

 Co wiesz? spytał Gryz.

 A to wiem, że masz z diabłem konszachty rzekł Kiepas i wytknął palcem rozwarte oburzeniem oczy Gryza.

 Nie rzucaj mi obelg w twarz, bo cię kiedyś w pysk za to lunę! odparł Gryz i odwróciwszy się, wszedł z powrotem do chałupy.

Poczekaj no, bratku! pomyślał Kiepas, pięścią odgrażając się już nieobecnemu Gryzowi. Niech no tylko noc nastanie, a sprawdzę, kto z nas ma słuszność. Na pewno cię będzie twoja chętka czartowska korciła. Nie wytrzymasz i znów swą przemianę koźlatą wedle układu z diabłem odrobisz!


Noc nastała i o tej samej, co poprzedniej nocy, godzinie Gryz się z chałupy wyłonił.

Nie wytrzymał! pomyślał Kiepas, dech w piersi tamując.

Gryz postał chwilę małą i ku latarni swe kroki skierował.

Zaledwo do latarni się zbliżył, a pierzchnął z oczu Kiepasa. Na jego miejscu powstał kozioł czarny.

Kiepas sznur, zawczasu przygotowany, na szyję kozła zarzucił i do latarni go przywiązał. Kozioł z lekka przekrzywił na bok głowę i znieruchomiał.

Kozła mam, więc i jego mam. Ciekawym, co teraz uczyni? pomyślał Kiepas, patrząc na kozła tym wzrokiem, którym zazwyczaj Gryza obdarzał. Ledwo to pomyślał, a Gryz z chałupy wyszedł.

A to ci bestia! zaklął w duchu Kiepas. U latarni stoi uwiązany, a jednocześnie z chałupy wychodzi! A może to nie on, jeno ktoś trzeci? zdjął go strach lekki.

 Kto tam? zawołał, patrząc na zbliżającego się Gryza.

 Czy ślepy jesteś, że nie widzisz? odparł Gryz. Znów mi kozioł z zagrody uciekł.

 Niby to nie wiesz, co się z twym kozłem dzieje? rzekł podejrzliwie Kiepas.

 A co się dzieje? spytał Gryz.

 Do latarni go przywiązałem odpowiedział Kiepas z przebiegłym uśmiechem. Nie masz tam śladów od sznura na szyi?

 Głupiś odrzekł Gryz i kozła odwiązał.

 A ja co twierdzę, to twierdzę! rzekł Kiepas z mocą.

 Co twierdzisz? spytał Gryz.

 A to właśnie twierdzę, że z diabłem konszachty masz! odparł Kiepas i kozła kolanem szturchnął.

 Nie miotaj mi obelg w twarz, bo cię kiedyś w pysk lunę przypomniał mu Gryz i z kozłem, tłocząc się o jego boki, do domu wrócił.

Kiepas milcząc, wzrokiem pogardliwym do końca go odprowadził.


Następnej nocy powtórzyło się to samo zjawisko.

O godzinie, z góry Kiepasowi wiadomej, Gryz wyszedł, jako zawsze, z chałupy.

Postał chwilę małą i ku latarni wolnym krokiem podążył. Zaledwo w jej pobliżu się znalazł, a znikł swoim zwyczajem z oczu Kiepasa, ustępując miejsca zjawionemu znikąd kozłu.

Kiepas krokiem stanowczym zbliżył się do kozła i w oczy mu zajrzał uporczywie.

 Tomaszu? rzekł porozumiewawczo, z naciskiem imię Gryza sylabizując.

 Czego chcesz? zapytał kozioł, ku niewielkiemu zresztą zdziwieniu Kiepasa.

 A więc ty wiesz, że ci Tomasz na imię? zawołał z tryumfem Kiepas, jakby kozła na gorącym uczynku przyłapał.

 Wiem i nie zapieram się tego odparł wyraźnie kozioł. Nigdy nie wiadomo, co za stworzenie pod powłoką ludzką na świat przychodzi. Każdy z niej dla siebie i po swojemu korzysta. To tylko pewna, że właściwy jej użytek jest dotąd jeszcze nie znany nikomu. Stąd tyle pomyłek i stąd owo nieustanne zrzucanie w ciemność tej luźnie lub samozwańczo, lub wreszcie na opak przywdzianej powłoki, co zazwyczaj śmiercią się nazywa, a co ma pozór dość niedorzeczny, jak gdyby nie osoba przyodziewku, jeno przyodziewek osoby stosownej poszukiwał i znaleźć jej nie mógł. I częstokroć się zdarza, iż przyodziewek bezprawnie przywłaszczony niecierpliwi się i marszczy na osobie źle dobranej, co znów się starością nazywa, a co ma też pozór dziwaczny, jak gdyby nie odbiorca majstrowi, lecz majster odbiorcy zły krój zarzucał. Nie wiem, czyli owo zrzucanie w ciemność i niecierpliwienie się powłoki ludzkiej na osobie, która ją przywdziała, jest koniecznością nieuniknioną, to wszakże wiem, iż pewnego razu sam Bóg pod tą powłoką na świat i jego słoty przyszedł, i wątpię, aby wspomniany przyodziewek, osoby poszukujący skwapliwie, godniejszego i właściwszego dostąpił użytku.

To powiedziawszy, kozioł czarny odwrócił się tyłem do Kiepasa i skierował się ku chałupie Gryza.

Kiepas w ślad za nim podążył, dziwiąc się w duchu, że tym razem kozioł i większy jest na oko, i poważniejszy, i uroczystszy.

Zaledwo wszakże razem do chałupy Gryza się zbliżył, kozioł, nie zwlekając ani chwili, zniknął dość wprawnie z oczu Kiepasa i, zamiast pustki, samego Gryza po sobie na miejscu zniknienia pozostawił.

Kiepas do Gryza się zbliżył i w oczy mu zajrzał uporczywie.

 Koźle uparty rzekł porozumiewawczo, z naciskiem wyrazy sylabizując.

 Czego chcesz? spytał Gryz.

 A więc ty wiesz, że ci kozioł uparty na imię? zawołał z tryumfem Kiepas, jakby Gryza na gorącym uczynku przyłapał.

 Wiem i nie zapieram się tego odparł wyraźnie Gryz. Nigdy nie wiadomo, co za stworzenie na świat pod ludzką powłoką przychodzi. Raczej ty byś się zapierał, gdybym cię osłem dla przykładu nazwał, a wszakże, gdybym jeno chciał, mógłbym w tobie nic prócz osła nie widzieć.

 A czemu nie widzisz? spytał ciekawie Kiepas.

 Bo nie chcę! odparł uparcie Gryz.

 Na przekór mnie, czy na przekór sobie? dopytywał się Kiepas.

 I tobie, i sobie na przekór! odpowiedział Gryz.

 A ja co widzę, to widzę! zawołał Kiepas i dłonią w pierś się uderzył.

 Co widzisz? spytał Gryz, w tę dłoń ukosem wpatrzony.

 A to właśnie widzę, że z diabłem konszachty masz odparł Kiepas, wydłużając ku niemu szyję i łokcie w tył cofając.

 Poniechaj obelg, bo cię kiedyś w pysk lunę! odrzekł Gryz i odwróciwszy się do niego tyłem, wszedł do chałupy.


Następnej nocy powtórzyło się to samo zjawisko.

O godzinie, którą Kiepas za umówioną uważał, Gryz z chaty się wyłonił. Postał chwilę małą i w stronę latarni się udał.

 Co widzisz? spytał Gryz, w tę dłoń ukosem wpatrzony.

 A to właśnie widzę, że z diabłem konszachty masz odparł Kiepas, wydłużając ku niemu szyję i łokcie w tył cofając.

 Poniechaj obelg, bo cię kiedyś w pysk lunę! odrzekł Gryz i odwróciwszy się do niego tyłem, wszedł do chałupy.


Następnej nocy powtórzyło się to samo zjawisko.

O godzinie, którą Kiepas za umówioną uważał, Gryz z chaty się wyłonił. Postał chwilę małą i w stronę latarni się udał.

Zbliżywszy się do niej, znikł umiejętnie, przekazując opróżnione miejsce pośpiesznie zjawionemu kozłowi.

Kiepas czekał właśnie na tę chwilę i jednym susem kozła dosięgnąwszy, grzbiet jego wełnisty okraczył.

Opowiadał potem, że kozioł czarny, jak zwierz nie z tego świata, poniósł go w dalekie pola i lasy, których opis niezmiernie dziwił słuchaczy, jako zgoła niezgodny ze znanymi im naokół miejscowościami.

Tak czy owak, Kiepas konno na koźle niezły kawał drogi ujechał, nogami włócząc po ziemi, a kończyną własnego grzbietu kłócąc się dotkliwie ze grzbietem na przełaj skaczącego kozła.

Właśnie galopował zuchwale po jakichś jarach, których rozpoznać w biegu nie mógł, gdy nagle zoczył z dala idącego mu naprzeciw Gryza, i widokiem jego wykolejony, osiadł znienacka na ziemi, uczuwszy przesadnie wielką próżnię pomiędzy kolanami, które kozła z uwięzi ścisłej wypuściły.

Gryz ramiona w porę rozkrzyżował i kozła, który poskokami utratę zmysłów zdradzał, pochwycił i dłonią silną okiełznał.

Kiepas się z ziemi nie podnosił, upadek swój w rodzaj spoczynku trafnie przedzierzgając.

Gryz z kozłem zbliżył się do niego.

 Czemu chudobę mi dręczysz? zapytał.

Kiepas na piasku pierwszą literę swego nazwiska kreślić zaczął, lecz nie dokończył.

 Czemu chudobę mi dręczysz? powtórzył głośniej Gryz.

 Tylem ją udręczył, ile ona i mnie udręczyła odpowiedział Kiepas, sapiąc mozolnie.

 Kto ci pozwolił kozła pod wierzch zażywać? dąsał się Gryz i kozła pchnął przed same oczy siedzącego na ziemi Kiepasa, aby mu pokazać, jak zwierzę po jeździe wierzchowej wygląda.

Wyglądało opłakanie.

 Nie o koźlą skórę, jeno o własną ci chodzi rzekł Kiepas, uśmiechając się chytrze. Sam się tą jazdą zmęczyłeś, a kozła do oczu mi pchasz dla niepoznaki. Albo ja wiem, który z was człek, a który kozioł?

 Głupiś! odrzekł Gryz.

 Zły jesteś, żem cię pod sobą kawał czasu miał i żem na twym karku kawał świata ujechał! odparł zwycięsko Kiepas.

 Głupiś! powtórzył Gryz.

 A może ci twą koźlą odmianę tak postrzępiłem i poniszczyłem, że ci się w nią teraz wystroić już niesporo domyślał się Kiepas.

 Głupiś! wrzasnął Gryz, natężając szyję, jakby ją chciał do cna wyżyłować.

Kiepas zamilkł na chwilę.

 A ja co myślę, to myślę odezwał się po chwili milczenia i grudkę ziemi, w palcach wygniecionej, cisnął za siebie.

 Co myślisz? spytał Gryz, głosem zawczasu zdławionym.

 A to myślę, że z diabłem konszachty masz odparł Kiepas i powstał z ziemi stanowczo.

Gryz milcząc w pysk go lunął.

 Jeżeli jeszcze raz tę obelgę powtórzysz, w pysk cię lunę rzekł, dłoń o grzbiet kozła pocierając.

 A przecież mnie już lunąłeś? zauważył prawdomównie Kiepas.

 Tym razem na pogróżkę cię lunąłem, a drugim razem lunę cię na pokaranie twej gęby zuchwałej wytłumaczył Gryz.

Pogróżki otrzymanej Kiepas się nie uląkł, ale obietnica kary niemile go dotknęła.

 Nie będę ci dokuczał, jeśli i ty mnie dokuczać nie będziesz rzekł z nagłym wybuchem szczerości.

 Jakże ci to dokuczam? spytał Gryz.

 Dokuczasz mi tylekroć, ilekroć w obecności mojej twierdzisz, że niby nie wiadomo, co za stworzenie na świat pod ludzką powłoką przychodzi. Mąci mi się w głowie od tych wyrazów, a ten zamęt dręczy mię więcej, niźli ja kozła twego udręczyć zdążyłem. Kozioł mię bowiem zrozumiał, a ja tych wyrazów zrozumieć nijak nie mogę.

Gryz obiecał, że nigdy wobec Kiepasa zdania tego nie wygłosi. I dotrzymał słowa. A i Kiepas słowa dotrzymał i nigdy mu już odtąd kozła nie okraczył.

Jan Tajemnik

Chadzał ongi po ziemi Jan swego nazwiska, Tajemnikiem zwany, bo ludzi unikał, na drzewa się boczył i figury przydrożne omijał. Najchętniej po lasach samotnikował, włóczęgą trudząc duszę i nogi. Duszę miał skrytą, a nogi bose, że to mu los półzłotka na buty poskąpił.

Ilekroć bosą stopą ziemi zmacał, tylekroć sercem butów dla się zapragnął. Stąpi po ziemi i zapragnie, zapragnie i znowu stąpi. Tyle jego, co zapragnie, a w pragnieniu był bardzo nauczny. Głodnemu chleb na myśli, a bosemu buty. Noga nieobuta we śnie szuka buta.

Umiał Jan-Tajemnik takie buty czasami wyśnić po nocy, że nie wiedział nawet, jak je wzuć na nogi, snem dostatnim zaszczycone. Miewał bowiem z łaski snu onego i srebrne, i zgoła złote obuwie, które nad rankiem pierzchało, jak wszelka inna mara, co to z nią człek we śnie poprzestaje.

Pewnego razu wracał Jan-Tajemnik z lasu do wsi.

Noc była na świecie, noc ponad światem, a i dalej poza światami noc była pewnoć ta sama, a nie inna, bo i po cóż by się miała odmieniać i różnić, kiedy ją jednaka wola Boża z jednakiego wszędy utkała zasępienia.

Księżyc toczył się po obłokach, jakbyć go właśnie srebrnymi szprychami napierzył, żeś ledwo turkotu jego w niebiosach samochcąc nie dosłyszał.

A na ziemi cisza rozmaita: brzozowa w brzozach, topolowa w topolach, a płacząca w wierzbach płaczących. A owa płacząca tak się jakoś ku ziemi chyliła, jakby kto nowym grzebieniem warkocze jej odwieczne rozczesywał. Wszystko zasię niewidzialne i grzebień nowy, i warkocze odwieczne, i ten, kto rozczesywać raczył

Jan-Tajemnik, bocząc się na drzewa i spode łba ciszę rozważając, zbliżył się do młyna popod wioską.

Młyn był stary, popsuty i bezużyteczny.

Coś w nim skrzypiało po nocy pilnie i pracowicie, niby z nawyku i z nałogu, którego pozbyć się nie chciał.

Światło księżycowe zieleniało na nim, krusząc się po sękach i strzępiąc się po zadrach. Popod młynem staw i grobla przegniła.

Jan-Tajemnik spojrzał na młyn i przystanął, jakby go coś tknęło.

Księżyc, stopy jego bose światłem z mroku wyławiając, położył na lewej talara ku ozdobie, a na prawej dukata ku pociesze.

Spojrzał Tajemnik na ową ozdobę i na ową pociechę. Jedna mu się w oczach zasrebrzyła, druga zazłociła, a on stał nadal, siłą nieznaną do miejsca przykuty. Przykuło go i nie puszczało.

Stoi i patrzy. To na nogi własne zerknie, to na młyn spojrzenie przerzuci. Oczy mu się, widać, w onej przestrzeni pomiędzy bosymi stopami a popsutym młynem zbłąkały, że ich zowąd nie mógł nijak wybłąkać.

Patrzał tak długo, aż się i czegoś dopatrzył. Ni mniej, ni więcej, jeno na kole młyńskim ktoś siedzi i z kolei patrzy tak samo, jakby mu się patrzeniem odwzajemniał. To na młyn zerknie, to na stopy Tajemnika spojrzenie z młyna przerzuci.

Nie to zdziwiło Tajemnika, że ktoś wbrew zwyczajom ludzkim na kole młyńskim siedzi, jeno to, że mu się patrzeniem tak starannie odwzajemnia.

Назад Дальше