Istna to była czarownica: czarny włos spadał do koła jéj ogorzałéj twarzy o oczach błyszczących, i koralowych szerokich ustach; fałdzista wielka chusta osłaniała ją całą. Na kolanach leżało dziecię nagie zupełnie i ustami przyczepione do macierzyńskiéj piersi.
Wzrok téj kobiety, na któréj twarzy widać było znużenie, boleść i smutek, nie odwracał się od dziecka ani na chwilę; zdawała się coś roić o niém, a na resztę świata nie chciéć spojrzéć nawet. Mężczyzna, który silną dłonią wiódł za sobą wóz ich podróżny, był nadzwyczaj barczysty, ogromnego wzrostu i srogiéj a chmurnéj fizyognomii. Czarny, z piersią obnażoną i kudłami porosłą kruczemi, okryty ledwie koszulą dziurawą, zasmoloną i zdartemi spodniami, szedł boso, z odsłonioną głową, któréj tylko włos kędzierżawy bronił od słońca i wiatru; ale mimo łachmanów szedł tak dumnym krokiem, z tak poważném wejrzeniem, żeś zaraz w nim poznał wodza gromady, Romów (tak się zowią często cyganie).
Koło niego, po za nim, wlokła się reszta rodziny: troje dzieci nagich, różnego wzrostu, od dwunastu do ośmiu lat miéć mogących; chłopak dwudziestokilkoletni, dziewczyna smukła, pięknéj kibici, może ośmnastoletnia, trochę wykwintniéj ubrana i oryginalnie ładna; zgrzybiała baba, podstarzały o kiju z kędzierzawym łbem, popychający wóz krępy a niski człowiek, i dwie czy trzy jeszcze kobiety, obwieszone kołdrami pasistemi, wlokącemi się po ziemi.
Wszystko to szło cicho, jakby czekając rozkazu wodza i poglądając niekiedy na niego; wóz zatrzymał się pod karczmą, starszy podniósł głowę i obejrzał się dokoła.
Właśnie na próg gospody wyszło kilku gospodarzy i przodkujący im wójt w wysokiéj czapie baraniéj; patrzyli oni i milczeli, czekając z czém téż się odezwą podróżni. Cygan tylko okiem ich porachował, i instynktowo, czy po nowéj czapce może, domyślił się pana wójta, podszedł krok ku niemu skłonił się nieco:
Bóg z wami, panie gospodarzu odezwał się łamanym językiem z ruska, głosem silnym i pełnym szczególnego jakiegoś dźwięku, jakby po za tą mową pożyczaną, inna obca, druga się ukrywała. Pewnie wy tu jesteście starszym?
A jakby tak, to cóż? spytał dosyć się szanując i z wysoka Maxym Lach.
A jakby tak, odparł cygan, powoli pot ocierając z czoła resztą podartego rękawa tobym was prosił, żebyście mi pozwolili przenocować we wsi.
Ba! ba! a jutroby jakiego konia niestało! rzekł śmiało wójt, biorąc się w boki.
Nie macie się co o to obawiać z westchnieniem i półuśmiechem odpowiedział cygan. Wy koni nie macie podobno, a my nie z tych cyganów, co na cudze patrzą; swojemi rękoma na chleb pracujemy. Ciurachanów (złodziei) między nami nie ma.
Ale zkądże u diaska wiedziéć już możecie, że ja nie mam koni? z zadziwieniem zakrzyknął Maxym Lach, który aż podskoczył.
Cygan wszystko wié, dobrodzieju! obojętnie mruknął dowódzca bandy.
Toć i licho czerwieniąc się, a na swoich oglądając, ciągnął daléj niespokojny pan wójt; gdyby wam to nie było potrzebne na złe, żeby wiedziéć wszystko, tobyście się nie starali o te wiadomości. Patrzajcie go, jeno do wsi wjechał, już wie, że u mnie koni nie ma. To znachor!
Jakito znachor? rzekł powoli ruszając ramionami cygan. Ot zaraz wam opowiem zkąd co wziąłem, a dziwić się przestaniecie, żem tak mądry. Od tygodnia już siedzieliśmy w Piątkówce, o półtoréj mili ztąd; chwała Bogu ludzie się tam na Aprasza nie poskarżą: dużo się roboty przez nasze ręce przewaliło. Jakeśmy wychodzili, powiedzieli mi drogę do Stawiska i zalecili do was, panie wójcie; a stary Muryniec dodał: tylko jemu koni nie podkujecie, bo ich nie ma. Otóż cały sekret!
Gdy się ta rozmowa toczy, cyganów reszta znużona drogą, jak stała, rozłożyła się na ziemi. Starsi pospuszczali głowy, młodsi je podnieśli, przypatrując się wiosce, a dziéwczę cygańskie stanęło obok dowódzcy w postawie wdzięcznéj i zdawało się chciéć czarnemi oczyma zmiękczyć ostro dosyć i nieufnie poglądających wieśniaków.
No, no! jak ono tam jest, to jest, zawołał Maxym Lach a wy sobie ruszajcie z Bogiem daléj.
Ale no, tylko przenocować pozwolenia prosim.
Jeszcze słonko nie zaszło, dobijecie się do innéj wsi; u nas tu cyganów nie bywało i bez nich się obejdzie.
Starszy westchnął, zamilkł chwilę, sparł się na biczysku, podumał, a powolnie głowę podniósł. Podstąpiła dziewczyna.
A cóżto wam złego mogą zrobić cyganie? odezwała się śmiało, wyraźnie i czysto po rusińsku. Was tu tyle, a nas maleńka kupka: wstydalibyście się obawiać nie wiedziéć czego. W Piątkówce cały tydzień siedzieliśmy i chwała Bogu nie uciekliśmy z niéj, ale nas ludzie pożegnali dobrém słowem i prosili z powrotem.
Cicho Azaoro, cicho! tupiąc nogą przerwał cygan co się tobie w to wdawać? Za wóz mała! a do bab! Nie wypędzajcie nas, panie wójcie, a rozmyślcie się; teraz pora robocza, kowal o dwie mile, ciężko wam niejednemu dzień utracić dla naprawy lemiesza lub naralnika: pozwólcie nam przyzostać, a i my kawałek chleba miéć będziemy, i wy z nas wygodę! Za co u was drugi weźmie złoty albo dwa, ubogi cygan zrobi za dziesiątkę lub półzłotka, i dzień jeszcze zyszczecie, a to także grosz znaczy. Powietrza wam, ani ziemi, ani wody nie weźmiemy z sobą, a miejsca dużo nie potrzebujemy także. Ot dodał wskazując kawałek wygonu, aby namiot rozbić i kociołek powiesić, to dla nas dosyć
Gdy cygan słów tych domawiał, gospodarze poczynali kiwając głowami spoglądać po sobie; znać było po nich, że się łakomili na kowala. Sam pan wójt poskrobał się w głowę, kilka razy czapki poprawił i obejrzał się w milczeniu na swoich, jakby rady szukał.
Aprasz uczuł, że przy nim wygrana i nieznaczne półuśmiechu prześliznęło mu się po ustach spalonych. Spiesznie począł mówić daléj, bijąc żelazo póki było gorące i mówił tak skutecznie, tak zręcznie i trafnie, że wkrótce pomimo wstrętu, jaki wójt miał do cyganów, zaprowadzono ich na odłóg nad stawem, i tam namiocik rozbić dozwolono.
Cyganom tego tylko było potrzeba: kawałka ziemi do wbicia czterech kołków przenośnego ich domku, miejsca na ognisko i nadziei jakiegokolwiek zarobku. Piérwszego dnia nawet nie rozsypali się po wsi jak to zwykle bywa, kobiety nie włóczyły się po wsiach, Aprasz nic nie pożyczał; ustawiono kuźnię, przyprawiono miech, wbito kowadło i już nad wieczór podkuto konia jednemu chłopowi z wielką jego radością, za bardzo tanią cenę, w któréj wypłatę wchodził chléb zczerstwiały, obrok dla konia i chuda kura oddawna niepotrzebnie gdacząca.
Nazajutrz już robota płynęła do kuźni cygana; a gdyby się był chciał trzeciego dnia oddalić i namiot swój zwinąć, myślę, że by go byli chłopi siłą, mocą wstrzymali: tak wiele jeszcze pozostawało do zrobienia, taki ścisk był na wygonie. Prawda, że téż Rom (cygan) niesłychanie był zręczny: konie przedziwnie kuł, kurował i sprawiał, chętnie się wdawał w rozhowor, nie szczędził rady, a tak wiedział co do kogo przemówić! Na wsi téż, jak wszędzie na świecie, temu najlepiéj, kto się w porę z sobą popisać umié, i pracą swoją pochwalić i zalety jéj pokazać, a Aprasz celował w umiejętném pochwaleniu się najmniejszą drobnostką.
Patrzajno mówił do milczącego i już zawczasu admirującego chłopka przypatrzno się; co to za podkowa? Widziałeś ty kiedy w życiu taką? Ot, jaki u twéj szkapy róg kruchy i zadzierliwy, a jak ona się tu gładko przylepiła, jakby przyrosła. Popatrzajno! gdyby rękawiczka! I nie zakuty koń nie zakuleje, nie bój się, bo ja nie zagwożdżę! nie! A w drodze na nąjsroższéj grudzie nie obleci drugiego dnia, jak po waszych kowalach! Podziękujecie i będziecie Aprasza wspominali!
Patrzajno mówił do milczącego i już zawczasu admirującego chłopka przypatrzno się; co to za podkowa? Widziałeś ty kiedy w życiu taką? Ot, jaki u twéj szkapy róg kruchy i zadzierliwy, a jak ona się tu gładko przylepiła, jakby przyrosła. Popatrzajno! gdyby rękawiczka! I nie zakuty koń nie zakuleje, nie bój się, bo ja nie zagwożdżę! nie! A w drodze na nąjsroższéj grudzie nie obleci drugiego dnia, jak po waszych kowalach! Podziękujecie i będziecie Aprasza wspominali!
Słowem, wszyscy kowale okoliczni, którzy zwykli byli robić do Stawiska, stracili naraz zajęcie: cygan wszystkich ku sobie pociągnął. W tydzień wierzono, że nikt na świecie nie włada tak obcęgami i młotem, jak ten cudowny Aprasz; stękano zawczasu myśląc, co to będzie, gdy go nie stanie.
Trzeba téż przyznać, że postępowanie całéj bandy wiele się przyczyniło do tak ochoczego przyjęcia cyganów; nie widziano dotąd nic podobnego: szpilka nie zginęła na wsi, kobiéty siedziały przy wozach dni całe, ani ich było słychać. Baby same już po leki i po wróżby przywlekały się do nich, ale niełatwo było wymódz oboje; cyganki były smutne, dzikie, ostrożne
Po tygodniu cygan spiesząc dalej, chciał zwijać namiot i wóz pakować; ale gdzie zaś! tyle jeszcze złamanych było lemieszów i koni bosych, tyle dla niego zajęcia! Sam wójt go przytrzymywał.
Siedzieli Cyganie i siedzieli w Stawisku; a wkrótce tak się dobrze osiedlili, że Aprasz jamę wykopać kazał, darnią ją pokrył i pod namiotem znalazła się niespodzianie ziemlanka. Nikt przeciwko temu nie miał ani słowa, i owszem, cieszono się z kowala własnego, pozbywszy pożyczanych; a z innych wsi nawet szli do Stawisk z naralnikami i siekierami.
Rodzina tych przybyszów składała się, jakeśmy wspomnieli, z samego wodza bandy, z owéj kobiéty z dziecięciem, która się zwała jego żoną, trojga wyrostków, dwudziestoletniego chłopaka, kilkunastoletniéj dziewczyny oryginalnie pięknego stworzeńka, które miało instynktowe uczucie swego wdzięku, staréj baby, posługacza co przypominał Kulibana poczwarnością, i trzech kobiét nieznanym jakimś węzłem łączących się z rodziną.
Lecz byłali to rodzina? Kto tu ojcem, matką, siostrą, bratem, żoną, mężem? nie można była z pewnością powiedziéć; zwali się wszyscy dziwnemi imionami, tylko władza jednego despotycznie rządziła niemi. Dwoje starych nie mieli tu powagi swojemu wiekowi właściwéj; traktowano ich jak posługaczy, jak dzieci, oni słuchali pokornie. Zresztą nie byłto pospolity motłoch cygański, ale cóś niby szlachetniejszego grało na ich osmalonych czołach, w oczach czarnych, na mlécznych białkach osadzonych, biła z ich wejrzeń tęsknota wygnańców, znużenie osieroconych, piętno wyroku dzieci Kaimowych.
Całemi dniami owa niewiasta, żona Aprasza, siedziała z dzieckiem, którego nie spuszczała z kolan, pod rogiem namiotu, milcząca jak posąg, nieruchoma, z oczyma wlepionemi ślepo w drugi róg namiotu; i nie rzekła słowa, nie ruszyła się do jadła, nie zajęła niczém. Czasem mąż zagadał do niéj, ale mu nie odpowiedziała; przybiegły do niéj nagie dzieciaki, nie spojrzała na nie; tylko gdy niemowlę zapłakało przycisnęła je silniéj do suchéj piersi i dwie prostopadłe marszczki przecinały chmurne jéj czoło. Stara baba posługiwała jéj w podobném milczeniu, a krępy Kaliban (zwany po cygańsku Cynonem niskim) uwijał się przy kuźni. Trzy kobiéty warzyły jedzenie, pilnowały dzieci; młody chłopak z Apraszem stał za kowadłem i pomagał majstrowi, w milczeniu więcéj robiąc od niego.
Ostatni, pomimo że w rysach jego twarzy, w oczach i ustach przebijała się krew cygańska, wiele się różnił od swojéj braci Romów, jak gdyby obcego plemienia pierwiastek; myśli i żądze grały mu w piersi. Włos jego nie miał kruczéj czarności i kędzierzawości Aprasza, i spadał w prostych strugach na szerokie ramiona; twarz także była bielsza, oko inaczéj wycięte i osadzone, wargi mniejsze i szczuplejsze. Ogół twarzy podłużny, miał coś w sobie typu Rusinów, ale zmieszanego z krwią tułaczy.
Chłopak ten choć posłuszny rozkazom wodza, choć pracujący z nim razem, nie był mu jednak tak uległy jak inni; często na słowo ostre odpowiadał niemniéj żywo, mierzył się wejrzeniem z Apraszem. Starszy w drżącéj dłoni młot nieraz podnosił do góry, jakby go chciał uderzyć i zęby ścinał i brwi nań marszczył, jak iskry sypały się im słowa; ale po chwili zwada uchodziła, i znowu głuche i przerywane tylko biciem młotów następowało milczenie.
Po dniu pracy, młody cygan nie spoczywał ze swemi towarzyszami pod namiotem, rzadko sięgał do kociołka ich strawy; z suchym chleba kawałkiem biegł na wzgórze, siadał zadumany, i tam go oblanego rosą wieczorną noc chwytała, sen zaskoczył.
Uparte żony milczenie, częste z czeladnikiem spory, nie uszły oka chłopków, którzy na tę tajemnicę rodzinną dziwacznie spoglądali zaciekawieni i niespokojni. Nawet dla nich, co nie nawykli nic badać i śledzić, czuć było jakiś dramat pełen krwawych tajemnic w węźle, co łączył tych dziwnych włóczęgów. Ta matka, co się zdawała żyć tylko dla dziecka; ten pomocnik, który dawał pracę swoję, a nie chciał oddać naczelnikowi duszy i siebie; ci starzy wreszcie, jak bydlęta spełniający najcięższe posługi, i ta dziewczyna piękna, wdzięczna, zalotna, zdająca się wszystkim, a nawet wodzowi panować: budzili ciekawość i roje domysłów.
Z gromady całéj, najdobitniéj cyganami byli Aprasz i Aza. Ta mogła miéć lat ośmnaście, i prócz wdzięku świeżéj młodości, miała tę piękność nie naszą, dziką, osobliwą, bronzową, ognistą, któréj próbki widzimy w indyjskich posążkach, w indyjskich malowaniach, zdobiących stare ich poemata. Oczy jéj czarne siały ogień, i zdawały się więzić wzrokiem niepokonanym, przed którym każda najśmielsza zniżała się powieka; nos kształtnie zgięty, usta nieco wydatne, policzki jednostajnéj barwy ciemnozłocistéj, okalały sploty włosów hebanowych, tak obfite, tak ogromne, że niemi i głowa opasaną była i szyja otoczona, a reszty jeszcze splecione, przez ramiona na barki spadały
Na jéj czole, w oczach, ustach, i całéj postawie, szatan czy anioł w kolebce napisał: ty będziesz panować! I szła za swém przeznaczeniem śmiało, pewna jutra; a było coś zadziwiającego w téj nędzy i łachmanach, okrytych purpurowym płaszczem uczucia swéj potęgi.
Kibić jéj, bo i kibić ma potęgę swoję, wdziękiem przechodziła twarz jeszcze; czułeś pod obcisłemi łachmany, które ją okrywały, że to ciało wykute było ze śpiżu, na wzór jakiś pierwotnych wieków, co się o ideał postaci ludzkiéj otarły. Boska jéj nóżka, czarna jéj ale mała ręka, godne były deptać złociste wezgłowia i obwijać się drogiemi tkaninami Wschodu. Na téj piersi lada płócienna zasłona zmieniała się w szatę bogatą, i posłuszna fałdowała się jak najcieńszy rąbek.
A jednak piękność ta nie była powszednią: nie każdyby ją był spostrzegł, rzadki się nią zachwycił; potrzeba było uczucia nieśmiertelnych typów piękna, żeby w niéj ukryte cudo odgadnąć.
Śmiejcie się jeśli chcecie: gmin ją miał za dosyć brzydką młodą cygankę, a poeta biegłby za nią jak za cudném zjawiskiem.
O! umiałaż się, umiała stroić zalotnica! Białego płótna kawał, pstry rańtuch, pas czerwony, sznur korali, garść pstrych kwiatów polnych, świecące szkiełka: wszystko jéj było strojem i wszystko do twarzy. Stawała nad wodą, myślała trochę i obwieszała się coraz inaczéj od stóp do głów w ubogie swoje świecidła; często godzinę tak wdzięczyła się sobie sama, lecz gdy wróciła potém pod szary zakopcony namiot, jaśniała w nim sama jedna odnowioną urodą, tak, że Aprasz nieraz podniósł głowę od roboty, ażeby się jéj przypatrzéć, a spojrzawszy smętnie się uśmiechał czegoś.