Chata za wsią - Józef Kraszewski 4 стр.


Kowal głową tylko pokiwał, ale w ręku drżały mu obcęgi i młot.

 Psia natura zamruczał nie może sobie cygana zwabić, będzie panicza łaskotać. Nie wytrwa! Oj młodość! oj młodość!

 Tyś nigdy nie był młodym odpowiedziała szybko Aza bo kobiety tylko młode być umieją, a mężczyźni od powitka są starzy. Waszą dolą praca, a naszą śpiew Jak śpiewać o głodzie i nędzy?

 Głowa ci się zawraca!

 Zawróciła! krzyknęła tańcując po namiocie cyganka szaleję, stroję się myślą, śpiewam, bawię. Jutro będę w khera (domu, pałacu), jutro będę rani! Bywaj zdrów stary kowalu!

Z ociężałém czołem Adam powrócił do domu. W ganku powitały go psy i przyjaciele; on usiadł nie głaszcząc ani ręką, ani słowem, jednych ani drugich. Chmura zawisła nad czołem, oczy nabrzmiały nagle gwałtowną żądzą, i o cudo! chciał, pragnął, kochał! Myślał powrócić nazad i podać rękę cygance i prowadzić ją do swego domu, by chwili żądzy nie stracić; ale się wstydził sam siebie i przyjaciół i ludzi.

Całą noc walczył jak potępieniec, a ta noc przecie wydała mu się krótką, choć powiek sen nie stulił. Blask słońca oblał go wstydem; począł się śmiać z siebie.

 O! o! panicz pokochał się w cygance, w czarnéj, brudnéj cygance, co siedziała zasmolona w namiocie kowala; panicz, co mógł miéć na skinienie białą dziewę ze stolicy, w któréj bułki i dziewczęta się sprzedają. Zażądał razowego chleba nędzy! To być nie może, niepodobna! wołał do siebie i śmiał się.

Odpędzał myśl, a myśl jak pijawka wpiła się mu gdzieś koło serca, koło głowy, i targała nim bezlitośnie. I rozpadł się na dwóch ludzi, jak to zwykle bywa, gdy nami szarpie namiętność silniejsza od rozumu i wstydu. Jak owi skazani na potarganie dzikiemi końmi zbrodniarze, myśmy naówczas rozerwani na dwoje, i jeden z nas szydzi, gdy drugi boleje. W cierpieniu każdéj namiętności jest takie człowieka rozdwojenie.

Ku wieczorowi dnia tego, wielki gniew opanował pana i kazał zawołać ludzi, żeby ich spytać, kto dozwolił cyganom rozgościć się na pustym pod wsią wygonie. Nie śmiał już sam iść do namiotu, ale chciał, żeby namiot przyszedł do niego; i w gniewie, w okropnym gniewie kazał przyprowadzić cyganów do siebie.

Znowu już słońce zapadło, a Aza siedziała strojna od rana u namiotu, wywdzięczona, uśmiechnięta, a Aprasz z niéj szydził niemiłosiernie; gdy przyszli ludzie po cyganów do dworu: wójt przestraszony i kilku wylękłych z gromady. Aza aż w ręce klasnęła.

Ludzie patrzyli na nią jak na szaloną, bo się obawiali pańskiego gniewu, który dla niéj jednéj był zrozumiały.

Gniew ten był pragnieniem, bo gniew bywa różny: jest nienawiścią, miłością, żądzą, i jak suknia pokrywa różne postacie.

Aprasz szedł do dworu zadumany, a Aza podśpiewując wesoła, wystrojona, prawie piękna. Ona tak doskonale umiała uczynić się wdzięczną, gdy chciała, a tak chciała być teraz piękną i do reszty oczarować panicza.

Ani psów, ani przyjaciół w ganku nie było, tylko sam pan. Aza szła śmiało, prosto do niego z uśmiechem siły, ze wzrokiem zwycięztwa.

Adam aż uląkł się tych czarnych węgli jéj oczu, i zamiast gniewu, blady uśmiech proszący o litość prześliznął się po jego ustach.

 Kto wam tu pozwolił się zatrzymać? Zkądeście tu przyszli? spytał po chwili.

 Mój stary nie umie dobrze mówić szybko występując naprzód poczęła cyganka pozwólcie mi się wytłumaczyć. Milcz Aprasz i dozwól mi się z nim rozprawić dodała po cygańsku.

To mówiąc przystąpiła bliżéj, przysunęła się pod ganek, przełamała główkę na karczku gdyby ptaszek, podparła ją dłonią i wlepiając węże oczy w młodzieńca, coś cicho, niezrozumiale, jakby zaklęcie mruczéć poczęła. Adam chwilę popatrzał, chciał się odwrócić, czując, że wzrok cyganki szarpie mu coś głębiéj w piersi, niż dotąd kiedykolwiek czyje wejrzenie i słowo; ale już było zapóźno. Zręczna dziewczyna miała już go w sieci: spuścił głowę milczący, bezsilny, opętany

Nazajutrz Aza była we dworze, a cyganie z kuźnią na wygonie; ale Azy ani poznać! Czarna cyganka wstała pod dachem pańskim królową bajeczną z nad brzegów Indu, marą z poematów Sanskrytu, i brakło jéj tylko może kwiatka Lotusa w ręku, by wyglądała na bóstwo Lakszmi, na krewniaczkę Wisznu i Brahmy.

Adam u nóg jéj leżał, a na ramionach młodziana spoczywały dwie nóżki upierścieniowane, różowe, depcząc poganina, niewolnika. Co było szat bogatych, szat starych po pradziadach i prababkach; co było świętości w domu po bohaterach umarłych, bezdzietnych: wszystko to teraz stroiło dziecko włóczęgów, obwieszone złotogłowami, perłami i muślinami. Najmiększe puchy otaczały jéj ciałko, najwdzięczniejsze wonie kołysały się nad nią w powietrzu. Psy i wczorajsi przyjaciele stali w sieni; Adam dnie całe, tygodnie, leżał sam u nóg czarownicy.

A dzień sam upływał w osobliwszém zajęciu: ona patrzała, on słuchał. Czasem szyderskim uśmiechem uderzyła go jak sztyletem, to znów połyskała wejrzeniem; rzekłbyś zapaśnik, co walczy z przyswojoném dzikiem zwierzem. Adam gorzał; ona się śmiała z niego i codzień pragnęła więcéj, postępowała zuchwaléj, stając się dumniejszą i dzikszą. W miarę jak była pewniejszą siebie i swego panowania, gniotła go nielitościwiéj.

Biedne skarlałe dziecko wielkich pradziadów! Co to był za widok: w tym dworze jeszcze świętą, poczciwą woniejącym stęchlizną, ten dzieciuch wielkich rodziców, w komnacie ubłogosławionéj pracą i boleścią ojców, u nóg włóczęgi, którą ustroił w pamiątki poszarpane, w pokalane świętości!! I ściany nie zatrzęsły się nad niemi, i stropy nie załamały się, nie zapadły podłogi!! Tylko wszystka woń przeszłości uniosła się z przybytku tego, gdzieś daleko pod niebiosa.

Aza zwycięzka żyła tylko swoim tryumfem; jéj więcéj nic niepotrzeba było nad widzenie się piękną, nad przeżycie chwili żywotem bogatych, którego nie kosztowała, nad upojenie się jakieś zwierzęce wszystkiém, co poi. Ten mężczyzna leżący u nóg jéj, blady, schorzały, zmęczony, którego piekła gorączka żądzy bezsilnéj, nie wzbudzał w niéj nawet litości. Było to dziécię boleści, co przywykło mężczyznę widziéć pracownikiem i mężem; przypatrywała się więc temu karłowi z ciekawą jakąś pogardą: czasem śmiała się z niego, lub spragnionemu rzucała tylko jak psu kość, uśmiéch dwuznaczny.

W nim miłość wrzała z gniewem, ale zbyt mało miał siły, aby obojgiem wybuchnął: paliły go wewnątrz tylko.

Aza latała i bawiła się wszystkiemi fraszkami, które próżnowanie, zbytek, przepych, fantazya, nagromadziły w starym domu. Codzień potrzeba jéj było nowego stroju, nowego cacka, nowego jakiegoś zajęcia; za wszystko płaciła tylko dziwnym swym uśmiechem i dziwniejszém wejrzeniem czarnych swych oczu. Adam nawet zimnego nie dostał pocałunku; tak dziéwczę wiedziało dobrze, że jéj potęgą była żądza zużytego młodzieńca, co mogła w pierwszym uścisku zagasnąć. Dmuchała w tę iskrę oczyma i usty, pielęgnowała ją i żyła, żyła szybko, ogniście, piersią całą, jak się żyje snem rozkosznym, z którego człowiek co chwila lęka się obudzić. Chciała sprobować wszystkiego, dotknąć, spożyć, co tylko było pod ręką w tej szybkiéj godzinie jej doli; a ile razy łachman zrzucony przypomniała sobie: dreszcz ją przebiegał, i jak struś zamykała oczy, by przychodzącego niebezpieczeństwa nie widzieć.

Długo tak trwać nie mogło, a trwało jednak dosyć długo dziewczyna paliła zwiędłego panicza na żar i popiół; on się zżymał, ale czując życie w sobie pierwszy raz od dawna, nie wyrywał się z niego. Aza myślała o jutrze, o brudnej szatrze cygańskiej, o starym łachmanie, który zrzuciła jak wąż przyodziewający się na wiosnę; o życiu niedostatku i gołego nieba; myślała, walczyła z sobą.

Tu ją trzymały błyskotki, tam pociągała cygańska swoboda Cztery ściany malowane zamykały niewolnicę, a przez okno widać było zawsze jednę, smutną, ciemnozieloną gałąź świerka, co się uwiesił na dachu dworca: nie czuła wiatru, który tylko świstał, szumiał i huczał w kominach; nie piła powietrza żywego, które latało około domu; nie biegała ku nieznanemu, jak przywykła: i tęskno, tęskno jej było za wszystkiem dawnem, nawet już trochę za nędzą.1

O! któż ludzką pojmie naturę i ludzkie przeczyta serce? Często najsprzeczniejsze chwycą je żądze i szarpią, a obie tak nam drogie, że żadnéj z nich odpędzić nie mamy siły. Tak było z Azą: tu ją cieszyły i bawiły miękkie poduszki dostatku i strój bogactwa; tam ciągnęła tęsknota za bożym światem szerokim. Bo to było dziecię Errumanselów (cyganów), wygnańców bezdomnych, wyrosłe pod skrzydłami burzy, wykołysane wiatrami, zapalone od słońca, myte rosą poranną; i jemu wędrówka jak bocianom rozwijała skrzydła od gniazda pędząc do gniazda, zawsze w tęsknocie do czegoś nieznanego.

W tydzień Aza płakała; chciała ulecieć, bo czuła że więdła, że tęskniła, że marła; a żal jej było błyskotek, wdzięku, który jéj dawały, i życia, którego skosztowała. Kochanek blady, zmęczony, zesłabły, mdlejący, był dla niéj pogardliwą istotą, i brała ją litość nad nim, ale więcej obrzydzenie; po dotknięciu téj ręki wyschłej w próżnowaniu i rozpuście, ocierała dłoń swoję jak po ślinie ropuchy. Adam milczał, palił się, kochał ale żył.

Jednego wieczoru pokazał się księżyc z za drzew2 i Aza ze drżeniem pobiegła do okna; gdy jéj nocna gwiazda zabłysła, roztworzyła szyby, wlepiła oczy, wychyliła pierś na wieczorne powietrze. Księżyc ten srebrzysty przypomniał jéj wszystkie od dzieciństwa wędrówki po świecie i zdawał wzywać do nowych.

 Co ci jest? spytał Adam.

 Co? z szyderskim odpowiedziała uśmiechem ledwie zwróciwszy się ku niemu alboż to ty panie zrozumiész? Żal mi nędzy, chłodu, głodu i włóczęgi mojéj, bośmy widać przeznaczeni na wiekuiste błąkanie się po świecie Prawda, że ci to niepojęte, żeby tęsknić można za czarnym chlebem, za czarną dolą i za wędrówką bez końca? Mówią ojcowie nasi, że w kraju, z któregośmy wygnani, cześć oddawano ptakowi, który i do was zalata Patrz, oto jego gniazdo na tém drzewie. Cierik ten (ptak) zowie się u was bocianem Bocian w podaniu cygańskiém jest przeklętym jak cyganie.

 Coś ja ciebie doprawdy nie rozumiem, dziewczyno! rzekł ziewając Adam.

 Poczekaj, zrozumiész może. Bocian, jak my, nie ma swojéj ziemi. Dawno, dawno, lat temu tyle, ile ziarn w wydmie piasku, co gwiazd na niebie zimowém, wielkie było na ludzi nieszczęście. Ludzie naówczas jeszcze byli wielką jedną rodziną, ale ją już toczyły robaki i Bogu nie upodobało się stworzenie jego, Mroden-oro chciał je zniszczyć całe. Między synami ludzkiemi był tylko jeden z rodziną siwo-brody starzec, którego Bóg przeznaczył na odnowienie rodzaju; starzec ten zwał się Noa-oro I kazał mu Bóg budować statek wielki, w którymby się mogły pomieścić wszystkie zwierzęta ziemi po parze i trochę ludzi wybranych Kiedy się niebieskie otworzyły wrota, i wody potokiem lać się poczęły na ziemię: wchodziło co żyło do wielkiego statku, i co żyło żegnało swoję matkę ziemię wejrzeniem żalu i tęsknoty. Nie było oczów coby nie zapłakały rozstając się z kątkiem rodzinnym; jeden tylko bocian wszedł do statku z żabą w pysku, nie obejrzawszy się nawet na gniazdo swoje Mroden-oro, co patrzał z wysoka, przeklął go za tę nieczułość, i skazał odtąd na wieczną tęsknicę. Gdy potém wody osiąkły, bocian rozpoczął wiekuistą wędrówkę od jednéj do drugiéj ziemi, bo Bóg tak uczynił, ażeby zawsze jednéj żałował i po jednéj płakał Ten bocian, to cyganie paneńku dodała dziewczyna. Tęsknim zawsze, idziemy wiecznie, i nigdzie nie ma dla nas ojczyzny i spoczynku.

To mówiąc wstrząsła się cyganka i rzuciła ku drzwiom, jakby chciała uciekać; ale Adam roztwartemi zatrzymał ją rękoma.

 Ty musisz zostać ze mną! zawołał.

 A czemuż ty za mną pójść nie masz? odpowiedziała dumnie cyganka. Tyś mi ani miły, ani potrzebny; jam potrzebna tobie, ofiarą być nie chcę: bo gdybym nawet wlała w ciebie wszystką młodość moję, jutroby w tych lodach skrzepła i zagasła!

 Ale ty nie pójdziesz! wrzasnął Adam z rozpaczą prawie.

 Nie, nie, dziś jeszcze zimno odpowiedziała Aza. Gdy księżyc dojdzie pełni, ciomut-oro (księżyc) wskaże drogę mówię ci, że wówczas pójdę i pójdę.

Tak było we dworze, a pod namiotem Aprasza, jak dnia piérwszego, rozlegał się młot, przekleństwa i swar. Niewiasta z dziecięciem u piersi siedziała nieruchoma, chłopcy nago latali po wygonie, Tumry o zachodzie uciekał z pod szatry. Jednemu Apraszowi tęskno było po czarnych oczach Azy, i wesołéj czy tęsknéj jéj piosence, i szyderczych jéj rozmowach.

A ze wsi biedny stary Lepiuk, w którym kipiała krew Romów, co noc chodził pod namiot braci, by słuchać choćby dźwięku głosów, które zeń wychodziły i pić język zapomniany od dzieciństwa. A w jego chacie na przyzbie, zadumana, na łokciu podparta siedziała wieczorami długiemi córka jego Motruna, i czegoś ciągle aż po za wieś poglądała. Motruna miała lat siedmnaście i niepodobna była do dziewcząt wiejskich, tak, że kiedy między niemi szła do cerkwi, to ją poznać wśród nich było można, jak lśniące ziarno hreczki w kupce złotéj pszenicy. Zmieszała się na jéj licu krew potępionego ludu ze krwią słowiańską, w jéj sercu łagodność i miłość spokoju, z tęsknotą i wiekuistą trwogą mieszkańców. Była piękną jak cyganka, a miłą jak rusinka; i gdy z jéj oczu błyskał żar Południa, z ust śmiało się życie Północy, białe i jasne jak śnieg. Córka Lepiuka była jedną z najpiękniejszych we wsi, i jedną z najdumniejszych; jakby wcześnie na czole napisane niosła, że więcéj przecierpi od wielu i mężniéj, niż rówiennice. Nie lubiła śmiechu ani tańca, ani nic, co weseli dziewczęta; nosiła w sobie przyszły smutek jakby pączek nierozwiniony. Nigdy jéj nikt w taniec nie wywołał, ani pieśni wesołéj wyuczył; a najmilszą zabawą jéj bywało usiąść na wysokim pagórku i patrzéć daleko, daleko, jakby ją ktoś z drugiéj połowy świata wołał.

Matka jéj umarła dawno, ojciec niewiele na nią dotąd patrzał, choć kochał; bracia, że byli jasnowłosy po matce i weseli i żywi, tęsknicy jéj nie rozumieli. Dla niéj męką było w chacie wysiedziéć długo; często płakała czując się przykutą do przyzby, a gdy przyszło iść po wodę, to leciała do najdalszéj studni, byle nieznaną jakąś splądrować ścieżynkę.

Jednego wieczoru idąc z wiadrem, Motruna spotkała Tumry błąkającego się po wzgórzach; i raz tylko na siebie spojrzeli a nie wiem czemu odtąd o sobie nie mogli zapomniéć. Tumry był nadto hardy, żeby się chciał zbliżyć do dziewczyny, która go mogła ze wzgardą odepchnąć; Motrunie brakło męstwa, żeby go sama zaczepiła. Ale silniejsza od nich obojga wola losu i potęga rodzącego się przywiązania, sprowadzała ich ciągle, stawiąc naprzeciw siebie. We dnie często droga wiodła Motrunę około cygańskiéj szatry; wieczorem Tumry błąkając się mijał codziennie chatę Lepiuka. W jego sercu rodziły się razem dwa uczucia, które często są z sobą w koniecznym związku: przywiązanie do dziewczyny, i potrzeba, żądza przykucia losu swojego do miejsca, do kątka na któryby się zlać mogła część miłości przepełniającéj wezbrane serce.

Назад Дальше