Tak półsłowami rozmawiając, spuścili się cyganie w jar głęboki, i wioska znikła im nagle z oczu. Aza szła żywo przodem nie oglądając się za siebie, milcząca i jakby lękając się pogoni, coraz jeszcze przyspieszała kroku, tak, że za nią reszta bandy ledwie wydążyć mogła.
Nagle droga zatętniała, zakurzyło się, zahuczało i mijając wóz Aprasza, konny jakiś przyskoczył do śpiewającéj cyganki, która nie krzyknęła nawet gdy ją za ramie pochwycił.
Co to jest? odezwał się głos drżący i ochrypły Adama co to jest Aza, powiedz mi, co to jest?
Co? odwracając się obojętnie zawołała cyganka a co ma być? idziemy daléj!
Ty idziesz z niemi?
Chciałeś może, żebym w téj klatce waszéj została?
Ale ty nie pójdziesz!
Ja! a dlaczego?
Bo ja cię nie puszczę.
Uśmiechnęła się dziko dziewczyna.
Jakiém prawem?
Tyś mi obiecała zostać!
Nigdy! nigdy! A pocóżbym tam została? dodała zatrzymując się żebyś mnie za pół roku, czy za tydzień wypędził, albo rzucił jak ogryzioną kość któremu ze swoich lokajów, jak było z innemi?
Adam osłupiał.
Ja ci dam rzekł zdyszany ja ci dam co zechcesz
O! o! kręcąc głową poczęło dziéwczę a jeśli zechcę ślubnego pierścionka?
Ty szydzisz?
Widocznie; ale gdybym go żądała?
Tego zażądać nie możesz, bo wiesz, że ci dać nie mogę.
Ja téż nie chcę, ni ciebie, ni twego pierścionka, ni domu, ani nic w świecie Ty myślisz dodała goręcéj z okiem jak żar płonącém ty myślisz, że jabym wyżyła tam w twojéj khera (domu), w téj klatce, zamknięta jak niewolnica? O! to życie nie dla mnie: dla was pieszczochów, dzieciuchów, starców bez krwi i serca Dosyć mi było sprobować. Bywaj zdrów panie! Aprasz! zacinaj grami (konia)!
Cygański werden zaskrzypiał, cyganka puściła się przodem, a pan Adam pozostał jak wkuty do ziemi, blady, gniewny, bezsilny, przewracając w głowie myśli suche, jak liście jesienne, żółte, zimne i nieżywe
Nareszcie ziewnął szeroko, zawrócił konia, i stępo, coś mrucząc pod nosem, pociągnął się powoli ku staremu dworcowi swojemu.
Tumry pozostał sam jeden, zmuszony w początku ukrywać się przed Lepiugiem, który wyszpiegował, że chłopak od swoich odstał i około wsi się błąka. Szczęściem dla zbiega, kowal był taką dla wioski potrzebą, że o jego bytności i ochocie osiedlenia, dowiedziawszy się kilku gospodarzy, wpadli na myśl, by go w Stawisku zatrzymać. Widzieli oni, że Tumry był prawą ręką Aprasza i bardzo zręcznym rzemieślnikiem; uśmiechało się im, że go u siebie przytrzymają: poszli więc do pana do dworu z prośbą i powiedli z sobą chłopaka.
Ale pan Adam klął właśnie wszystkich cyganów świata, i poprzysiągł zemstę całemu plemieniu romów. Poselstwo przyszło nie w porę, odprawił je więc klątwą i gniewem, tak, że Tumry cały drżący wyszedł ze swemi opiekunami.
Po wszystkiém! po wszystkiém! zawołał na progu. Nadzieja stracona: albo się powiesić, albo uciekać.
Cytno, cyt! rzekł stary wójt kładąc mu rękę na ramieniu kiedy ludzi nie znacie, nie mówcie nic naprzód, nim się stanie. Pan łaje i klnie i pędza zawsze w początku, ale go tylko ponudzić trochę, niechaj się wysapi: zapomni gniewu. Niech mu wierzchowca okuć nie będzie komu, to się to wszystko polepi; tymczasem poparobkowalibyście u mnie i poczekali cierpliwie.
Tak się stało jak wójt radził i przewidział: pan Adam przebolał wkrótce i gniew i tęsknotę, a dla Francuzki guwernantki, którą odmówił komuś w sąsiedztwie, 30-letniéj już awanturnicy, zapomniał cyganów i cyganek; bo niepiękna i niemłoda już wdowa (która jednak nigdy zamężną nie była) poznawszy dobroć pana Adama, wiodła go na pasku aż do ołtarza. Wójt więc wkrótce potrafił z łatwością wyrobić pozwolenie zamieszkania cyganowi w Stawisku.
Lepiuk, który na to wszystko z boku patrzał i starał się o ile mógł przeszkadzać, rady jednak przeciw panu i całéj wiejskiéj gromadzie dać sobie nie umiał. Dowiedziawszy się o tém, o mało z gniewu nie pękł. A tu mu i jego własne cygaństwo zawadzało, że głośno przeciw Tumry mówić nie mógł usta miał zamknięte, gdy najwięcéj chciał się odezwać.
A! rzekł w duchu pozwolili mu osiąść, niechże sobie siedzi; ale zjé kaduka, żeby za mego życia do Motruny się przybliżył. Nie chcę więcéj cygańskiéj krwi w moim rodzie.
Gdy przyszło na chatkę i kuźnię wyznaczyć miejsce we wsi, Lepiuk tak potajemnie i otwarcie zabiegał, że dwór, ekonom i gromada, niby ognia się bojąc, niby brzydząc cyganem, odepchnęli go aż za wieś pod cmentarzysko, i tam na pustce pozwolili się budować. W początku panowie gospodarze zobowiązali się jednak dopomódz wraz ze dworem do postawienia chaty; ale gdy przyszło do rzeczy, Tumry przekonał się, że nie będzie miał pomocników nad dwie ręce swoje. Słowa nie rzekł, otrzymał czego chciał: szmat ziemi, pozwolenie zamieszkania; więcéj i domagać się nie śmiał, ażeby i tego nie stracić.
Smutne to było miejsce, gdzie mu się wskazano budować; wygnanie raczéj, niż ludzka sadyba, naprzeciw mogilnika, ode wsi daleko, głosu ludzkiego nie słychać; ni zkąd ognia, ni zkąd wody, ni cienia, ani kawałka ziemi; ale wygnańcowi, co nigdy nie miał nic swojego, i to jeszcze dobrém było. Tumry położył się spać na gołéj ziemi i całą noc przedumał, jak tu tę chatę skleić. Na nikogo rachować nie mógł, nikogo poprosić: Lepiuk mu wszędzie szkodził.
Nazajutrz oblany rosą, wstał biédak rano, rozglądając się w pustce swojéj; dojrzał obrywu góry, do któréj mógł się jednym bokiem lepianki uczepić i uśmiechnął się z radości. Glina do obmazania ścian była tuż blisko, ale z czego dach zrobić i ściany?
Po godzinie rozmysłów poszedł do wójta, który z pługiem i chłopcem ciągnął na swój sznur.
A co, panie majster? spytał żartobliwie stary.
A cóż, panie wójcie odparł Tumry cóś mi się widzi, że ani dwór, ani gromada nie ma ochoty chaty dla mnie stroić; od dnia do dnia zwlekają, i nic z tego nie będzie.
Nie wiem, nie wiem mruknął Lach powoli ale niewiele i ja na tę zbieraną robotę rachuję. A cóż myślicie?
Myślę się sam budować!
Z kim? jak? najmem?
Toż wiecie, że grosza przy duszy nie mam, ale rąk dwoje nie na żarty!
Bylebyście sobie jeden klocek położyli sami, jak zobaczą ludzie, że się sami bierzecie, nikt wam i palcem nie kiwnie.
Czy tak, czy tak, wszystko jedno.
A jakże sobie sam rady dać potrafisz?
Powoli sklecę lepiankę; nie będzie to khera ale bukunia dodał cygan po swojemu (nie dom, ale buda na ustroniu).
Któż drzewo ci zwiezie?
Ja je zniosę.
O ho! ho! rzekł wójt, cóś poczynacie pleść od rzeczy.
Dostańcieno mi tylko kwitek do lasu na materyał i podarujcie choć starą towez (siekierę).
Siekiery ci nie pożałuję to mi późniéj odrobicie za nią rzekł wójt. Mam właśnie tępicę, ale jeszcze niezbitą i wcale niczego: warta od siebie rzucając więcéj złotówki; a kwit i jutro miéć możecie. Ale czyż taki doprawdy myślisz się sam brać do dzieła?
A cóż? rzekł cygan nie mam czego czekać, poprobuję.
A cóż? rzekł cygan nie mam czego czekać, poprobuję.
Nazajutrz rano, naprzeciw cmentarza kopał już drewnianą łopatą o suchym chleba kawałku Tumry, odrzucając twardą glinę, zbijając chwasty i oczyszczając kilkołokciowe miejsce na ziemlankę swoję. Człowiek zostawiony sam sobie, przygnębiony i zmuszony do pracy, wiele może: daleko więcéj, niżeli wyobrażamy sobie! Prawda, że na każdym kroku szafuje siłą podwójną ciała i duszy; ale wyszafowana powraca mu we trójnasób. Cudem prawie licha kletka cygana, jedną siekierą i dwiema dokonana rękami; każdy kawał drzewa potrzeba mu było lub na plecach dźwigać z lasu, albo zaprzągłszy się doń samotużkiem, ciągnąć powoli przez jary i góry; każde bierwiono samemu ociosać, domyślić się budownictwa, stworzyć całe rzemiosło nieznane. A ile razy stępiło się stare toporzysko, musiał Tumry, nie mając kowalskich narzędzi, iść mil dwie do kowala, i służyć mu dwa dni za pomocnika, by tym kosztem znowu siekierę nastalić i poprawić. Tymczasem gdy go nie było, przejeżdżający drogą, przechodzący ze wsi kradli mu w pocie czoła nagromadzone drzewo, słota psuła robotę, góra namokła odsuwała się, źle spojone kloce rozchodziły i spadały, i nie wiem wiele razy runęła budowa, nim ją lichemi beleczkami i łatami pokryć potrafił, zamiast krokwi, liche pozatykawszy kluczyny. Bóg tylko jeden policzył, ile tam kropel potu upadło na ziemię, ile pracy poszło marnie, ile się spotrzebowało wytrwałości i siły.
Ale nieraz same niepodobieństwa jątrzyły człowieka, by je przemógł wzmagały w nim ochotę, budziły myśl, podnosiły męztwo. Śmieli się ludzie poglądając na tę powoli wychodzącą z ziemi, lichą i niepocieszną lepiankę, która przy całéj swéj biedocie jeszcze była cudem przemysłu i pracy. Tumry tak się przywiązał do dzieła swojego, tak się z niém zjednoczył i spoił, że nie miał spoczynku, póki go nie dokończył. Dwa razy tylko w dzień odbiegał roboty, żeby wyskoczyć przeciwko Motrunie, spojrzéć ku niéj, uśmiechnąć się do niéj zdaleka, lub przemówić słowo.
Rzadko się to jednak powiodło, bo stary Lepiuk stał na straży i zbliżyć się im nie dawał; a nadaremnie usiłując wygnać wygnańczuka ze wsi, wciąż poprzysięgał, że gdyby Motruna dziéwką umrzéć miała, nie da jéj za przybłędę i włóczęgę. Motruna nie drażniąc ojca milczała cierpliwie; ale gdy do niéj przyszli w swaty, pomimo groźb i łajania, odprawiła z niczém. Lepiuk klął, bił, rzucał się, ale to nic nie pomagało: dziewczyna wszystko zniosła odpowiadając jedném słowem nie chcę.
Jednego poranku, gdy Tumry około najcięższéj części swojéj chaty był zajęty, starając się na niéj postawić coś, coby belki i dach zastąpić mogło: ujrzał w brzasku i w mgłach wschodnich zbliżającego się ukradkiem Lepiuka, który podparłszy się na grubym kijsku, zamyślony stanął przy drodze i żarzące gniewem oczy wlepił w pracującego chłopaka.
Buduj, buduj zamruczał nareszcie półgłosem po długiém milczeniu na głowę twoję, na głowę! Niedoczekanie twoje, żebyś ty tu mieszkał!
I ze złością dodał głośniéj:
Co ty sobie myślisz klecąc ten chlew, słyszysz?
Co myślę? że w nim będę mieszkał odparł spokojnie Tumry nie przerywając roboty.
Czegoś ty się tu na swoję biédę przywlókł dodał stary po co? Mało ci było świata, słyszysz? hę?
A cóż ja wam zawadzam rzekł cygan powietrza nie wydycham, wody nie wypiję, chleba nie odjem; stanie ich dla nas wszystkich.
Ale dlaczego przyszło ci do głowy przyczepić się do naszéj wioski?
Albo wam to co szkodzi?
Ej! djabełby cię porwał! nie udawaj głupiego, podchwycił Lepiuk bo ja nie myślę gadać długo. Ot w dwóch słowach: jeżeli sobie ztąd pójdziesz, gdzie cię oczy poniosą, zapłacę ci za robotę i kupię ten chlew; słyszysz, bylebyś się wynosił nie oglądając; a jak nie
To co, panie gospodarzu?
To co! powiem ci tylko, że się tu cało nie osiedzisz!
Czémże ja wam szkodzę?
Ho! ho! ty lepiéj wiesz za co mam ząb do ciebie, nie potrzeba mówić długo. O Motrunie myśléć tobie wara, z tego nic nie będzie, a ciebie diabli wezmą.
Tumry umilkł ciosając coś powoli około brzozowéj krzywéj belki.
Słyszysz, diabli cię wezmą! powtórzył Lepiuk, którego zimna krew cygana jątrzyła.
Kto to może wiedziéć, kogo Bynk pochwyci! zimno odpowiedział chłopak zobaczymy!
Zobaczymy! I nie chcesz ztąd iść? Mów!
Nie pójdę, to darmo, nie pójdę, panie gospodarzu
Lepiuk stuknął kijem o ziemię, zgrzytnął zębami, odwrócił się i odszedł szybko.
W tydzień potém, gdy już się kletka do ukończenia zbliżała, Tumry ze stępioną siekierą puścił się wedle zwyczaju do sąsiedniego kowala i zabawił trzy dni. Powracając marzył i rozpamiętywał o spotkaniu swém ze starym Lepiukiem, o jego groźbach i swoich nadziejach; gdy na zawrocie drogi, gdzie się ukazywało Stawisko, ujrzał na spokojném niebie wieczora wstęgę sinego dymu, unoszącą się w powietrzu Tknęło go coś, bo ogień zdawał się pochodzić z miejsca, gdzie stała rozpoczęta chata jego; przyspieszył kroku i wkrótce stanął wryty, postrzegłszy, że praca jego była już garścią dymiącego popiołu. Na ziemi widać było żarzące się jeszcze opadłe głownie, stos rumowisk i niedogasłe pożaru ognisko.
Nie miał siły zbliżyć się Tumry, tak mu pogorzelisko to odjęło odwagę, taką boleść uczuł w piersi; i piérwszy raz od dzieciństwa dwie łzy puściły się mu z oczu czarnych, paląc twarz do nich nieprzywykłą. Stał i patrzał z załamanemi rękoma, przybity, nie wiedząc co począć, nie myśląc, jak obłąkany.
Ale ta rozpacz niema, straszna, która przejść mogła w szał i zemstę, gdyby z niéj łzy nie trysły, trwała tylko chwilę. Cygan podniósł głowę, westchnął, otrząsnął się i odzyskując przytomność i męztwo, żywym krokiem posunął ku zniszczonéj lepiance.
Myśl jego zwróciła się znowu ku wytrwaniu i pracy. Com raz zrobił, potrafię i drugi, rzekł w duchu: może łatwiéj, może lepiéj, a na swojém postawię. Niech się Lepiuk wścieka, bo to jego sprawa, ja się nie dam wykurzyć jak pszczoły z ula i komary z izby.
To mówiąc, zbliżył się pod same pogorzelisko, ciekawém szukając okiem, coby z niego jeszcze ocalić było można; ale ogień nie oszczędził ani patyczka, drzewo spłonęło wszystko i trocha węgla a popiołów dymiła tylko jeszcze. Obejrzał się cygan smutnie i rzucił na ziemię pod gliniastym obrywem, który od ognia wypalony na czerwono, rozpadał się i sypał; zwiesił głowę i zadumał.
Wtém drogą usłyszał idących ludzi i sunący się po ziemi przewrócony pług, za którym szedł wójt.
Stary zdala ujrzał przy pogorzelisku cygana, przyzastanowił się, usta otworzył, ale nie śmiał zaczepić, czując co się tam w duszy jego dziać musi.
Tumry sam zerwał się raźnie i przystąpił do niego.
Dobry wieczór, panie wójcie!
Oj, niebardzo wam dobry odrzekł gospodarz powoli z wyrazem litości coście się to darmo napracowali! Wszystko jedna skra wzięła, i z dymem poszło!
Skra temu niewinna, ale ręka czyjaś odpowiedział cygan z westchnieniem. A no, cóż robić, toć się dlatego nie obwieszę
A cóż myślicie?
Co? rzekł Tumry spokojniéj jutro do lasu, i znów się buduję.
Czyś ty oszalał! a gdzież ci starczy siły?