Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem - Józef Kraszewski


Józef Ignacy Kraszewski

Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem

STANISŁAWOWI DUNINOWI

z lat lepszych Towarzyszowi miłemu

przesyła

Autor.Florencya17 Marca 1878.

Tom I

I

Zmierzch był dnia jesiennego, a takiéj jak ta jesieni ludzie najstarsi nie pamiętali. Przyszła ona jakoby Boże błogosławieństwo, aby biedne ludziska z pola, co gdzie jeszcze na niém było pochwycili do brogów i stogów, a ozime polka obsiać mogli wczas, i do weselisk, zawsze porą jesienną obchodzonych, przy pełnych stodołach, przysposobili się bez troski.

Dziesiątnicy duchowni już byli wszędzie powytykali, co gdzie kościołom należało i zdali na wierne ręce, wybranym do przechowania kmieciom, dopóki by się to nie sprzedało. Poczynały się po lasach łowy gorące, aż się puszcze rozlegały, bo o wojnie jakoś pod ten czas słychać nie było. I lud boży oddychał.

To téż jadący polem, lasem podróżny, na zaraniu, wieczorami choć ptactwa świergocącego i przyśpiewującego nie posłyszał, bo to było umilkło jedno a drugie za morza poodlatywało, ludzkie śpiewy wesoło chwytał uchem i serce mu się od nich radowało.

Około chat na rucianych ogródkach śpiewały dziéwki, około stawów wyciągając z wody len i konopie śpiewały niewiasty, koło stad na wypasach zawodzili pastuszkowie, a kędy kościół stał wieczorem otwarty i z niego słychać było nuconą chwałę Bożą.

U gościńca do Wrocławia wiodącego, w gęstym lesie na skraju stała gospoda, bo to szlak był, którym do miasta na targowice dużo ludzi ciągnęło, nietylko ze Szlązka i z Polski, ale i z kupią z obcych ziem, którą pod owe czasy mieniano na inną albo ją i za kruszec sprzedawano. Zbiegały się w Wrocławiu drogi ze wschodu i zachodu, jechali tędy kupcy od Rusi z greckiemi wyroby i ruskim towarem, przyjeżdżali niemce od Sasów i od Franków, czasem Szwaby, ba i dalsi.

Ale onego dnia w gospodzie jakoś pusto było, i Mikuł gospodarz, żona jego Samicha, a czeladź ich nic do czynienia nie mieli.

Budowa była drewniana, duża jak szopa, z przedsieniami na słupach dokoła ją obiegającemi, aby się gdzie lud czasu słońca gorejącego i niepogody miał schronić, nie dusząc w izbie, choć izba téż była przestronna, w ławy dokoła przybrana, w pośrodku ognisko z kamieni czysto mająca wyłożone. Po nad niém dziura, w wyżkach i dachu, klapą zamykana, przez komin z chrustu pleciony, gliną wylepiony, dym się nad dach dobywał.

Naokół ogniska, w którém się teraz ledwie węgli ostatki tliły, leżały kłody i kamienie, aby czasu zimy ludzie bliżéj ciepła przysiąść się mogli. Był z jednéj strony i stół duży, a na nim jeszcze próżne kubki drewniane i gliniany dzban stał od piwa, a w rogu obyczajem powszednim chleba bułka i nóż przy niéj, na ręczniku.

Cicho było w gospodzie, jak to gdy się ludziom na sen i spoczynek zbiéra, tylko w szopie obok do izby przytykającéj, ścianą z dylów od niéj przedzielonéj, beczały owce gospodarskie czarne i bure, prychały krowy i koni para rżeniem się do wieczornéj paszy odzywała.

Co się najadło wprzód i napiło, przed spoczynkiem po swojemu mrucząc Pana Boga chwaliło.

Mikuł stary człek, przygarbiony, w grubéj, szaréj bieliźnie jednéj, i chodakach skórzanych sznurami do nóg poprzytwierdzanych, na ławie siedział u okna odsuniętego i czegoś postękiwał, powzdychiwał, zadumywał się oburącz głowę podłysiałą podparłszy i brodę rozczochraną, krótką zadarłszy do góry.

Z rękami na piersiach założonemi, daléj nieco siedziała otyła, stara Samicha, żona jego, kądziel jeszcze trzymając pod sobą, a wrzeciono już w nią zatknąwszy; bo jéj w kącie zmierzchło i ręce od snucia nici drżały. Z czeladzi dwoje przed gospodą leżało brzuchami na ziemi, głowy na rękach oparłszy, trawę skubiąc z próżnowania i gryząc ją bez myśli, a pomrukując lada co.

To się tam który rozśmiał, który zdrzémał, to jeden drugiego ręką sięgnął a po drużbie dał kułaka. Nie było bo co robić.

W izbie na ławie nizkiéj jednym jeden drzémał sobie stary dziad z gęślą na plecach, siwowłosy, spoczywając téż, ale z nałogu, gdy się przebudzał, coś sobie podśpiewywał i sen mu z ust powoli pieśń zdejmował. I słychać było zamiast niéj chrapanie, a potém przyśpiewkę znowu i sen wtóry.

Znać tu starowina znanym był, bo na niego nikt nie patrzał, i nie było mu pilno ani do snu, ani do pieśni, ani w drogę. Są bo takie chwile na człowieka, że mu się nie chce niczego, nawet życia. Ciemniało już i kury wszystkie z pod gospody poszły spać na poddasze, mieszcząc się na grzędach.

Wśród tego milczenia, gdy i las nawet zdrzémnąwszy się nie szumiał, hen, zdala coś zatętniało. Mikuł zaraz głowę podniósł i ucha nastawił. Samicha się jakby przebudziła i kądziel postawiwszy wstała przeciągając się, dziad téż przetarłszy oczy coś głośniéj płaczliwym głosem zanucił.

Czeladź co na darni leżała podniosła się nasłuchując, wstawać czy nie, gdy z krzaków dwa duże, piękne psy łowcze się wyrwały i nosami po ziemi tropiąc poczęły biegać, dopieroż ludzi postrzegłszy naszczekiwać, i stanęły.

Za niemi z gąszczy, w któréj zaszeleściało i zachrząszczało, jakby zwierz się z niéj dobywał duży, wysunął się jeździec i stanął. Trudno go było poznać co za jeden był, bo odzież na sobie miał niepoczesną, ale pod nim koń krępy, gruby, mocny, zażywny szedł, jakby pański.

Na nim rząd prosty, skórzany wdziany był i siedzenie niewykwintne. Człek na plecach łuk i kołczan miał prosty, a u nogi przytwierdzone toporek i oszczep.

Wydobywszy się na gościniec, począł się tu i owdzie rozpatrywać mocno, wprzód, w tył, niby się dziwując, że tu stał, niby nie wierząc oczom własnym.

 Sam tu! zawołał ku czeladzi. Co to za państwo? jaka to droga? kogo wy tu słuchacie? czyj las? hę?

Posłyszawszy pytanie, nim się parobcy zebrali odpowiedzieć na nie, sam Mikuł wyszedł z pokłonem, przypatrując się pytającemu. Człek był zasię młody, ogorzały, bujnego wzrostu, silny, pięknéj twarzy, z pańska wyglądający, choć odzież pana nie wydawała. Mikuł, który pochwycił pytanie, począł przybliżając się ku jeźdzcowi, odpowiadać powoli, choć więcéj patrzał niż mówił.

 Czyż to Wasza Miłość tak z dala, że o nas nie wiecie?

 A z dala i dużom puszczami pobłądził, dni już trzy się po nich rozbijając. Odbiłem się od swoich, oman jakiś czy co po bezdrożach mnie wodził.

 Ziemia to pana Petrka Włodkowego rzekł Mikuł coście pewnie o nim słyszeli, bo o nim na wsze strony szeroko głośno. Pan mocny jest, a teraz gospoda i ziemia siucha do klasztoru, któremu jest nadana, do czarnych mnichów. Karczma ich i szynk ich, i ja téż siedzę z ich ręki od księdza opata.

Do Wrocławia ztąd niewielki kawał drogi.

Splunął jakby z gniewu podróżny, słuchając, a potém się zaraz przeżegnał.

 A to diabeł chyba mnie kędyś tak daleko zaciągnął. Gdzie u licha! Pod Wrocław!

I ruszał ramiony a potrząsał sobą. W tém na gościńcu z dala turkotać zaczęło. Mikuł zamilkł wyglądając ku lasowi i ku polom na przemiany. Od strony Wrocławia wóz się toczył i huczało, gdy szedł po twardém. Siedział na nim człek jeden powożąc się, drugi wyrostek przyczepiony był u drążka. Dwa konie ciągnęły wozisko, a trzy za niém biegły, wszystkie jakby pomęczone bardzo, głowy zwieszały i wlokły się, ten podkuliwając, drugi ledwie ciągnąc nogi.

Gospodarz na wozie, na garści słomy siedzący w czapce dużéj, z opończą narzuconą na ramiona, średniego wieku, twarzy zasępionéj, za pasem siekierkę miał, przez plecy torbę skórzaną.

 A wiu! a wiu! popędzał konie, aż pod gospodę podjechawszy, stanął.

Odwrócił się do Mikuły.

 Witaj ojcze Tymochu! odezwał się gospodarz, zwracając ku niemu.

 Bóg zapłać, jestem żyw, jak widzicie a i to szczęście, odparł Tymoch. Z przewodem mnie gnali, gnali, że i we mnie, i w koniach ledwie już tchu stało.

To mówiąc i nie spojrzawszy nawet na jeźdźca, który stał i słuchał, z wozu zlazł przybyły, konie jego poczęły trawę skubać, on im z wozu, z pod słomy garść siana zarzucił, aby miały czém zęby przetrzéć a sam do izby pociągnął.

Stojący jeszcze na koniu podróżny rozmyśliwszy się, podjechał téż pod szopę i ze szkapy zsiadł na czeladź hucząc, aby mu ją wzięto do żłobu. A tuż i psy doń przybiegły, z którémi razem do izby krokiem śmiałym wszedł, jak ten, co się wszędzie panem czuje.

 Gospodarzu miły, ozwał się głosem młodym i mocnym, który pięknie brzmiał, jam głodny i koń mój także, o obu radźcie, jako możecie. Psom by się téż coś zdało.

 Piwo i miód na rozkazanie, rzekł Mikuł, jak lepsze nie mogą być, chleb téż jest, sól, słonina i sér, a baba i polewkę ciepłą zwarzy, kiedy każecie.

 Niech warzy, co chce! głód nie patrzy, co dają, rzekł na ławie zasiadając za stołem młody pan.

Tymoch popatrzał jakoś nieufnie, podejrzliwie, z trwogą prawie na mówiącego, jakby go dopiéro teraz dojrzał, przy dziadzie nieopodal na ławie stęknąwszy, usiadł i piwa zawołał.

 W gardle zaschło, Mikuł! nim konie tchną ja się napiję.

 A wy to zkąd? spytał go jezdny z za stoła.

Nie zaraz mu odpowiedział Tymoch.

 Mil parę ztąd siedzę, wolny kmieć jestem, z przewodu powracam.

Westchnął.

 A kogożeście to przewodzili? zapytał jeździec.

 Hę? czy to teraz na podwody nasze przewodów brak? począł Tymoch, bo mu się już gęba rozwiązywała. Miłościwy panie, i my i konie ledwie dyszemy. Albo to u nas księdzów mało? a który z nich jedzie czy swoją ziemią czy cudzą, juści mu wszędzie przewód dać trzeba, a nie to po łbie i konie z szopy bez człeka zabiorą, co ich potém nie ujrzysz. Nie pytają oni, czy i nam kmieciom chudoba wyzdycha. Pędzi starościński włodarz czy dla Władysława, czy dla Bolka, czy choćby i dla Wojewody jakiego, a podoba się Jego miłości księdzu Biskupowi któremu jechać, to i ich ludzie pędzą do przewodu, i starościńscy, i dla żupanów i dla pańskich urzędników, a choćby i dla psiarzy książęcych.

Westchnął znowu i głowa mu zwisła.

Młody popatrzał nań milcząco, podawał mu właśnie Mikuł gospodarz miód, a Tymochowi piwo.

 Tak że to ono z wieku bywało! odezwał się młody z za stołu. Tymoch się na to strząsł.

 Ojcowie inaczéj pamiętali szepnął od ust kubek odrywając dawniéj się różno trafiało, z laty gorsze nastało. Panów się moc namnożyła wielka i żupanów i urzędników i duchownych i księdzów tych i owych. Kmieciowi coraz ciężéj.

 Zawżdy ludzie narzekali odparł młody podpijając i przegryzając.

 Dziadom bo lepiéj było wtrącił Tymoch, dopóki do nas nie przyszedł wszelki obyczaj niemiecki. A no.

Machnął ręką i usta mu się zwarły.

 Mówcie jako chcecie, mówcie, odezwał się młody, jam ci nie niemiec a swojak.

 To swojak wiedzieć musicie, jak nam kmieciom teraz jest, mówił Tymoch. Płaciemy poradlne, dajemy podworowe, naraz, dajem przewód, idziemy do grobel, haci i mostów, do płotów i do tynów, do zwózki; dajemy osyp, miód, kury, woły, a gdy przyjdzie pogoń, pogońce Kto tam zliczy!! Czyż może być gorzéj?

Znów zamilkł; a tchnąwszy jak sam do siebie, ciągnął.

 Bierze ksiądz dziesięcinę dodatku. Jak zostanie na przednowku chleb dla nas z ościami, a dla koni strzecha, Pana Boga chwal, bo na stacyi stogi nasze pańskie konie zjadły, a czeladź płoty popaliła.

Mikuł, który stojąc przysłuchiwał się, uśmiechnął z pod wąsa.

 Coś bo wam dziś przewód zalał sadła za skórę, rzekł pomrukując. Ono to wszystko prawda, a jabym się z wami jeszcze pomieniał na moją biedę i w targu zarobił. Ludzi macie dosyć, czeladzi, parobków, koni, stadniny, trzody i pól i barci, głodu nie zaznacie

 Jak ono pójdzie daléj tak, ciągnął Tymoch, kmiecie zejdą na zagrodników. Im więcéj panów, tém na nas ciężéj. Bywał bo jeden pan, jeden król, jednegośmy słuchali, teraz już czterech czy pięciu, panów Biskupów drugie tyle, co jak królowie panują. Niech się to rozrodzi, będzie po jednemu na kmiecia. Coraz koło nas cieśniéj dodał, a do sądu i po sprawiedliwość albo ja wiem, dokąd iść z datkiem i żałobą? Za jedno do żupana, za drugie do księcia, za trzecie do Biskupa każdemu sądowi trzeba płacić, a żaden sprawiedliwości dać nie mocen.

Gdy się tak gwarzyło, Mikuł, wychylony przez kmiecia kubek piwa, nalał na nowo.

 Napijta się rzekł podając mu, lżéj na sercu a jaśniéj w oczach będzie.

Więc gdy pił Tymoch, a młody podróżny na dalsze żale ucha nastawiał, dziad co dotąd niemy siedział w rogu ławy, począł coś pomrukiwać. Niby śpiewał, niby mówił, niby drugim, niby sobie. Zrazu go i zrozumieć było trudno, aż jakby zdali kędyś przychodząc, to mruczenie zbliżać się i w mowę coraz wyraźniejszą zmieniać zaczęło.

 Bywało inaczéj jak ono bywało! wiedzą tylko groby, mogiły śpiewają, gdy wiatr po nich dmucha. A któż wiatru słucha? Żywych co patrzali na świecie nie stało. Bywało! bywało! I ziemia rodziła i paśli się ludzie i krew się nie lała, a pana nie znali i panami byli bywało! a kiedy to było? kiedy słonków dwoje na niebie świeciło, a cztery miesiące około nich chodziło. Héj! héj!

I począł się śmiać sam do siebie, sam z siebie.

 Ojcze Tymochu mruczał daléj jako świat był światem, wilcy krowy dusili a żupany kmieciów cisnęli. Na co Pan Bóg zęby dał??

 Héj ty dudo dudarzu przerwał Tymoch gniewnie, ale onego czasu na dziesięć krów był jeden wilk, na stu kmieci żupan jeden, teraz na jedną krowę dziesięć wilków, na jednego kmiecia stu żupanów!

Jak posiało milczeniem.

 Z Wrocławia jedziecie? zapytał młody.

 Bo do Wrocławia przewód mój był rzekł kmieć, do dwora pana Petrkowego jakieś książątko jechało. Ledwiem z niém u wrót pod Sobótką stanął, konie wyprzągł, nie czekałem Bóg zapłać i w nogi do domu. Nużby drugi nazad przewodu potrzebujący pochwycił!

 Nadaremna to trwoga rzekł Mikuł, boć pan nasz Petrek, Boży sługa, dla kmiecia i wszelkiego człowieka litościw wielce. Prędzéjby was pokarmić kazał, niż daléj gnać.

Dziad potwierdził.

 Toć pan! rzekł nie minie człeka bez jałmużny, a i pani Petrkowa dobra jest i syn Świętoch się wdał w rodzice, zmiłowanie mają nad ubogim narodem.

 Co bo wy ich tak chwalicie bez miary wyrwał się kmieć jakby to go ludzie z dawien dawna nie znali.

 Ja tego chwalę, na czyim wózku jadę, rzekł Mikuł skrobiąc się po głowie, toć to karczma jego była, i jam jego był, mało co jak ją zdał na Czarnych. Gdybym go i nie słuchał, powiem jak się godzi, bo dobry pan.

Дальше