Dwie królowe - Józef Kraszewski 8 стр.


Królowa z przyjemnością wpatrywała się w piękne to męzkie oblicze. Nowy gość był ochmistrzem młodego króla, Opalińskim.

Przyciągnęła go tu do Bony w części ambicya wielka, która z jej pomocą spodziewała się zaspokoić, po części nieprzyjaźń z Maciejowskiemi i Tarnowskim różniąca.

Opaliński jawnie i skrycie służył Bonie, on jej donosił o każdym kroku syna, o każdej myśli, zamiarze, pragnieniu jego. Pomniejsza służba przekupiona pomagała jej do skontrolowania tego co Opaliński przynosił.

Bona uśmiechnęła mu się wdzięcznie, dając ręką znak aby się zbliżył. Jako oznakę łaski białe pulchne palce, okryte pierścieniami, wyciągnęła do pocałowania.

 Nic nowego u nas odezwał się Opaliński ale też nic złego. Król zdrów i chmury smutku powoli uchodzą. Staramy się go rozrywać i weselem naszem obudzać w nim myśl dobrą.

 Co robił wczoraj wieczorem? spytała Bona.

Znakiem tylko jakimś niezrozumiałym, wskazując ręką odpowiedział Opaliński, i dodał prędko.

 Czekamy na wysłańca, który miał nam rzeźbione kamienie zamówione we Florencyi i medale przywieźć. Niecierpliwie król ich wygląda, chociaż rzekł ciszej nie wiem czy je będziemy mieli czem opłacić.

Królowej ta wiadomość nie zdała się być przykrą, uśmieszek usta jej przebiegł.

 A! tak szepnęła będzie się musiał uciec do matki, bo ojciec skarciłby go tylko surowo. Wie że na mnie rachować może, choć i mnie bardzo jest ciężko Moi rządzcy i dzierżawcy źle się wypłacają. Pieniędzy nie ma a rachunków podostatkiem!

Opaliński złożył papier na stole, cichym szeptem go objaśniając. Bona włożyła go za pas sukni krótkie posłuchanie się skończyło.

W oknach coraz jaśniejszy dzień przeglądał z za zasłonek, dzwony w katedrze wołały na ranne nabożeństwo, na zamku słychać było rżenie i tentent koni, turkot wozów, wołanie pachołków.

Maryna przyszła niepotrzebne już zabrać światło a w progu pokazał się pokornie bardzo, do ziemi kłaniający się szlachcic, niepocześnie ubrany starą modą. Rękę, w której trzymał czapkę, tak wyciągnął, że nią prawie zamiótł ziemię.

Gdy podniósł potem wygoloną głowę, nie śmiejąc przystąpić bliżej twarz się ukazała ogorzała, wąsata, rysów pospolitych ale energią napiętnowana Pozdrowił królowę po łacinie. Był to Stanisław Falczewski, rządzca ówczesny Krzemieńca, który królowa trzymała.

Przyjeżdżał z pieniądzmi i raportem. Pierwsze już wczoraj oddał był do skarbca, drugi miał złożyć ustnie.

Począł więc od utyskiwania. Nigdzie i nigdy trudniej iść nie mogło, jak Falczewskiemu w Krzemieńcu. Wadzili mu tu wszyscy: mieszczanie, żydzi, sąsiedzi, duchowieństwo Ponosił same klęski, nie mógł zapobiedz stratom, ledwie żyw już broniąc interesów swej pani, zwlókł się aby uniewinnić i prosić o pomoc, o listy królewskie, o większą władzę itp.

Całej tej mowy królowa wysłuchała spokojnie, nie okazując aby ją bardzo poruszyła. Spoglądała to na Falczewskiego, który się wysilał na retorykę, to na posadzkę, a gdy nareście wyczerpawszy się skończył zaczęła zadawać pytania.

Zdumiewać się było potrzeba tej pamięci z jaką badała Bona o stan swych krzemienieckich posiadłości i pan Stanisław nieraz słuchając powiódł ręką po czole, bo poty nań biły.

Królowa pamiętała o wszystkiem, o mostach, młynach, stawach, o swoich karczmach, o szynkach, o sporach granicznych, o najmniejszych gospodarskich szczegółach.

Falczewski ledwie na wszystko odpowiedzieć umiał i zająknął się nieraz.

Nastąpiły rozkazy i rozporządzenia, którym równie zdumieć się było można, tak rozumne były i obrachowane, aby stan posiadłości polepszyć.

Na różne pojedynczych ludzi prośby i skargi odpowiadała w większej części odmownie. Falczewski nie mógł wyjednać wiele.

Królowa też czasu już nie miała na dłuższą z nim naradę, w drugich drzwiach czekały na nią córki, które przychodziły z rannem pozdrowieniem do matki, a godzina się zbliżała, w której Bona zwykle starego króla odwiedzała.

Ciszej, spokojniej, było w komnatach, które Zygmunt zajmował. Około Bony wrzało nieustanne życie, tu wszystko obrachowanem się zdawało, aby sędziwemu panu pożądanego nie zakłócić pokoju.

Tam pośpiech widać było wszędzie, tu rozważną powolność. Na swych miejscach z rozpoczynającym się dniem byli dworzanie, urzędnicy, służba i ci, których król pierwszych mógł potrzebować.

Duchowieństwo w większej liczbie razem z świeckiemi panami dwór składało.

Cierpiący na bole w stawach, na łamanie w kościach, znużony długiemi życia walkami, król był ociężałym i zobojętniałym, milczącym i smutnym.

Rzadko bardzo i to na małą chwilę uśmiech blady twarz jego zasępioną ożywiał.

W młodości już miała ona wyraz surowy, który z wiekiem i cierpieniem stał się prawie groźnym, choć natura łagodną była i dobrą.

Nigdy Zygmunt nie miał wymowy Olbrachta, ani żywości charakteru kardynała, teraz słowo dobywało mu się z ust trudno, krótkie i rzadko weselsze.

Ulegał Bonie, bo sił już w sobie nie czuł do walczenia z nią, a Włoszka aż do szaleństwa się posuwała, jeśli opór znalazła i padała na ziemię krzycząc, aby na swojem postawić.

Widok też królowej teraz czynił na nim wrażenie przykre. Wiedział że nigdy mu nic nie przyniesie dobrego, ale wymówki, wyrzuty, żądania lub narzekania na ludzi, których on znał najlepszemi przyjaciółmi swojemi.

Z obawą też wyglądał przyjścia i szelest jej sukni jeszcze czarniejszą chmurą twarz jego posępną oblekał.

Lecz ile razy mocniej zachorzał, rozbrajała go Bona nadzwyczaj wielką troskliwością o jego zdrowie. Naówczas nocami nie odchodziła od jego łoża, sama mu podawała lekarstwa i pokarmy, żadną siłą od niego oderwać jej nie było można.

Wstał był król późno i z kapelanem odmówił zwykłe modlitwy, po których przybyli lekarze opatrzyć nogi, dowiedzieć się jak noc spędził i przyniesiono ranną polewkę i śniadanie.

Król siedział jeszcze za stołem, na którym naczynia stały z resztkami jadła, gdy Bona, czarno ubrana, z głową zakwefioną ukazała się na progu.

Przyjście jej zawsze było znakiem dla służby i dworu, ażeby się oddalili i nie zjawiali chyba na zawołanie.

Często rozmowa ta ranna, z początku cicha, stopniami coraz głośniejsza, przeradzała się w tak krzykliwą i gwałtowną, że dworzanie truchleli o pana, bo po każdej potem odboleć musiał i godzinami siedział jak martwy, odrętwiały, milczący.

Poprzedzającego dnia królestwo źle się rozstali z sobą, Bona czyniła mężowi wymówki, podnosiła głos, rzucała się, zaciskała pięści, chwytała się za włosy, król milczący patrzał i chwilami mruczał: Głupia (Fatua). Wyrzuty wszystkie tyczyły się małżeństwa z Elżbietą, którego nie życzyła sobie Bona król obstał przy swojem. Rozeszli się nieprzejednani. Wieczorem króla chwyciły w nogach i stawach boleści, ale zakazał dać o tem znać Bonie; lekarz zwykły, Polak, Błoński go opatrzył.

I tego więc dnia spodziewać się było można burzy, wybuchu, wznowienia walki, chociaż ona już królowę do niczego doprowadzić nie mogła, bo układy ostateczne w Wiedniu zostały zawarte i na przyszłą wiosnę oznaczono termin przybycia młodej pani.

Znając niepokonany upór Bony, król z rezygnacyą wyglądał nowej napaści. Siedział ponury, spojrzał ku wchodzącej zimno, surowo i nie spieszył jej pozdrowić.

Znając niepokonany upór Bony, król z rezygnacyą wyglądał nowej napaści. Siedział ponury, spojrzał ku wchodzącej zimno, surowo i nie spieszył jej pozdrowić.

W izbie, oprócz króla, znajdował się jeden stary jego sługa Lula Skotnicki, który jeszcze czasy szczęśliwsze Barbary Zapolij, pierwszej małżonki Zygmunta pamiętał, i kapelan ks. Słomka. Oba oni natychmiast się przez najbliższe drzwi wycofali. Małżeństwo pozostało same.

Stary oczekiwał już zgryźliwego jakiego słowa, gdy powtórnie wejrzawszy na królowę, spostrzegł na jej twarzy znany sobie wymuszony spokój, który wprawdzie nie obiecywał nic dobrego, ale chwilowe zawieszenie broni zapewniał.

Długie pożycie z tą kobietą nauczyło Zygmunta wszystkich jej podstępów wojennych, manewrów strategicznych. Gdy chwilowo tego co zamierzała do skutku przyprowadzić nie mogła królowa wówczas przybierała tę upokorzoną postawę zwyciężonej a choć udawanie przychodziło jej ciężko i nikogo właściwie oszukać nie mogło, oznaczało, że wyczekiwać postanowiła.

W tym stanie ciała i ducha, w jakim król się znajdował i ten chwilowy spoczynek był mu pożądanym. Osłabły rad był spocząć czas jakiś. Nie łudził się wygraną, bo znał nieprzyjaciela, lecz miło mu było nie słyszeć wrzawy i nie znosić nieznośnego krzyku.

Bona, jak gdyby o dniu wczorajszym zapomniała, zbliżyła się, kręcąc głową, sznurując usta i cichym, złagodzonym głosem dopytując małżonka o zdrowie.

Wyciągnięte na podnóżku i okryte futrem nogi świadczyły już same że był cierpiący. Zygmunt spojrzał na nie i wskazał ręką.

 Jak zawsze rzekł miałem nocą boleści w kolanach, w stawach, ale mi Błoński dał smarowanie, które ulżyło nieco.

 Dlaczegóż nie dali mi znać o tem? żywo odparła królowa jabym była sama dopilnowała i przyprowadziła z sobą Maceratę.

 Nie potrzeba go było rzekł Zygmunt.

 Wolisz swoich Polaków? zaczęła Bona z przekąsem choć to są zarozumiałe nieuki. Lecz my wszyscy Włosi straciliśmy pańską łaskę, a jednak powinniśmy byli zasłużyć na nią, bo bez wymówki, wieleśmy tu przynieśli z sobą.

 A! nie przeczę! odparł król z uśmiechem wdzięczen jestem. Włosi się na mnie skarżyć nie mogą. Służyli mi, alem niewdzięcznym nie był.

Królowa siadła na krześle, sparła się na ręku u stołu, twarz starając uczynić smutną, cierpiącą, jakby zbolałą.

Natura jej gwałtowna nie dozwalała długo utrzymać się w mierze, musiała, choć z innego tematu, wznowić żale.

 Kraj ten byłby dotąd na pół barbarzyńskim odezwała się gdyby nie nasi budowniczowie, kamieniarze, artyści. Teraz on inaczej wygląda, dzięki Włochom.

 Włosi też twoi dość ztąd pieniędzy wynieśli rzekł król bo kazali sobie płacić dobrze.

 Zapracowali na to odparła królowa.

Zygmunt rękę położył na stole, przebierać zaczął palcami po nim, wpatrzył się w podłogę i milczał. Ból w stawach nowy wycisnął z ust jego syknienie, królowa poruszyła się zaraz dopytując czyby nie potrzebował czego.

 Nie, nie, przeszło to już zamruczał stary.

Bona usiadła, milczenie panowało chwilę.

 Gamrat też chory czy nie wiem co mu jest odezwała się po przestanku. Na twarzy i humorze się zmienił, posmutniał, jakieś przeczucia krótkiego życia go opanowały.

Zygmunt brwiami poruszył i potrząsł głową.

 Gamrat? powtórzył ależ nie stary wcale jest i życiem się nie zmęczył, chyba nadużyciem

Królowa się zżymnęła.

 Zawsze te potwarze odparła. Zaprawdę nie gorszy jest od innych, ale wielu solą w oku. Naraził się i heretykom i katolikom, bo nam służył wiernie.

 My też jemu! zamruczał Zygmunt. Lepiej się nie obliczać, bo niewiadomo ktoby został dłużnym.

I jakby znużony już temi odpowiedziami, król na piersi zwiesił głowę. Bona znała go, że mówić wiele nie lubił. Dała mu spocząć nim się znowu odezwała.

 Cóżeście postanowili rzekła dla syna? Panowie litewscy ciągle się go dopominają, aby jechał do Wilna uczyć się rządy sprawować, ale zawczasu go zaprzęgać, nie widzi mi się.

 W tem jesteśmy zgodni odparł Zygmunt. Później zobaczymy. Naprzód ożenić go potrzeba i widzieć jak się to stadło dobierze. Władzy rozdwajać nie myślę. Nie mam jej nadto, abym się nią dzielił. Na każdym kroku opór spotykam.

 Zbytnią powolnością ich rozzuchwaliłeś sam rzekła Bona. Miałeś przykład na włoskich książętach wielu, którym miasta i patrycyusze z ludem także stawili opór nieraz; kilka głów spadło i panowanie się ustaliło.

 Krwi rozlewu nie lubię rzekł król krótko, poruszając głową znacząco inny kraj, inny obyczaj. Polska nie Włochy.

 Widzi mi się, że tuby łatwiej jeszcze pożyć ich można wtrąciła Bona ale dziś zapóźno: kto zawczasu nie począł, porywać się później nie może.

Nie odpowiedział Zygmunt.

 A! to małżeństwo wyrwało się jakby mimowoli starej pani, której oczy się zaiskrzyły i usta sfałdowały namiętnie a! to małżeństwo. Napróżnom odradzała, próżno błagałam, twoi przyjaciele postanowili mnie na przekór.

 Wiesz, że to zdawna było umówione w Wiedniu. Byli dziećmi, gdyśmy ich zaręczyli zamruczał król niechętnie daćby już pokój zapóźnym żalom.

 A! wiem bardzo dobrze poczęła ożywiając się Bona że to dziś już wszystko próżne. Stało się, co się stać nie było powinno. Dajecie mu żonę, z którą on żyć nie będzie mógł.

Król spojrzał z rodzajem podziwienia.

 Mówiłam wam: to dziecko schorowane, wątłe, które odrazę nie miłość wzbudzić może

Nie chcąc odpowiadać Zygmunt, niememi ustami poruszał. Zrezygnowany był słuchać wyrzutów i pogróżek, nie podsycając rozmowy o niemiłym przedmiocie.

Wszystko to już słyszał nie raz i nie raz odpowiadać na to był zmuszonym. Zadumany nie zważał nawet na sypiące się z ust Bony słowa, i królowa spojrzawszy na niego, przekonać się mogła, że był myślami gdzieindziej.

Nie wstrzymało ją to od tych narzekań, które, jak wczora, nie przerodziły się wprawdzie w krzykliwe i gniewliwe wyrzuty, ale niemniej dokuczliwemi były.

Król zdawał się wyglądać i czekać na coś, coby go wybawiło.

Bona w końcu umilkła, widząc niemożność wywołania sporu, od którego stary się bronił milczeniem.

Kilka spraw mniejszej wagi było na porządku dziennym. Zażądała podpisów na przywileje dla swoich miasteczek. Rów miała na Bar przerobić. Dla swoich przyjaciół chciała tytułów i urzędów. Zygmunt na wszystko przystawał. Małemi temi ustępstwami rad był pokój okupić. Zgadzał się, poruszeniem głowy tylko okazując, że się nie przeciwi.

Dnia tego nawet czynił zadość żądaniom daleko łatwiej niż zwykle znużonym był.

Bona otrzymawszy co chciała, powstała z siedzenia, powtórzyła raz jeszcze, aby kanclerzowi i podkanclerzemu król listy wyprawić nakazał, i głową żegnając męża zdala, wyszła.

Na twarzy Zygmunta, gdy zasłona opadła za nią, odmalowało się widocznie uspokojenie. Oddychał swobodniej teraz. Myśl starca pobiegła w przeszłość i łza zakręciła się w oku. Przypomniał sobie tego anioła, Basię swą, pierwszą żonę, z którą pożycie było tak szczęśliwe, którą kraj cały kochał z nim razem, a po zawczesnym zgonie dotąd opłakiwał.

Назад Дальше