Ale Tomcio był na drodze, którą dalej już sam mógł się jako tako kierować.
Oddano go tedy do szkół Jezuickich; tam bystrém swém pojęciem, niebardzo wszakże podobał się nowym swoim nauczycielom. Nadto szybko przejmował się przedmiotem nauki, i przechodząc zakreślone jej granice, sięgał po za stojące w koło mury, co ją przegradzały. Nauczyciele na jego pytania zuchwałe dziwnie potrząsali głową.
Po tem zaczęto go wybadywać, czyby niemiał ochoty wstąpić do zakonu?
Tomko odparł naiwnie, że nieczuje w sobie powołania. Starano się je wzbudzić, na próżno. Z filozofij odesłano go ojcu zapewniając że już bardzo dosyć umie na prostego ślachcica i przyszłego hreczkosieja. A Tomko utrzymywał cum debita reverentia, ruszając z lekka ramionami, że nic a nic z gruntu niepoznał a ledwie począł z rudymentami cokolwiek się oswajać.
Ojciec na to dictum odwrócił się poważnie i spytał go:
A co waści w głowie? czy to chcesz wyjść na uczonego żeby łokciami świecić? czy na księdza?
Nie ojcze Dobrodzieju, ale chciałbym coś umieć.
Toć ojcowie Jezuici najlepiej wiedzą ile tobie umieć potrzeba, dość ci na ślachcica, tego co masz; bodaj czy nie więcej tam liznąłeś odemnie, com tylko z łaciną się trochę poborukał i rachunku skosztował, a Gradus ad Parnassum znam tylko z widzenia. Pocóż waści więcej, księdzem taki nie będziesz, bo mówią powołania nie czujesz.
Nie czuję ojcze dobrodzieju!
Więc po cóż ta nauka? Żebyś potém poczciwą gospodarką i ślacheckiem życiem gardził, mędrkował i świdrował myślą
Tomko zamilkł i spuścił głowę.
Z wielkiej nauki mówił dalej ojciec, muchy się w nosie lęgną, to raz; powtóre, głowa się do góry zadziera, co także licha warte; tysiące złych myśli do głowy nalatuje i ze szczęścia, z życia bożego kwita. Nauka spokoju nie da, szczęścia nie da; a dziurawe łokcie i obałamuconą głowę nieochybnie.
Mój ojcze, wybąknął ośmielając się Tomko, wychowany w staroświeckiem uszanowaniu dla rodziców natchnionem też prawdziwem do nich przywiązaniem; ojcze mój drogi, nie gniewaj się na mnie.
A za cóż bym się miał gniewać?
Za to co powiem może zbyt śmiało.
To waść lepiej niemów
Syn zamilkł poszłusznie, ukłonił się i chciał odejść; pan Bartłomiej pogładził wąsa, ruszył ramionami, obejrzał się na żonę, która napróżno dawała mu znaki, aby Tomkowi owszem odwagi do szczerości poddał.
No i cóż tam? spytał ojciec
Wola ojca Dobrodzieja swięta, nic nie powiem
Grzeszny jestem; ciekawość mnie bierze, co to tam tak głupiego miałeś powiedzieć No mów smiało, nie będę się gniewał. Już to widzę ta pora przychodzi że jajca kury uczyć i przewodniczyć im poczną Słucham waści.
Trzeba wiedzieć że poczciwy pan Bartłomiej jako żyw nigdy się w sercu na dziécię nie gniewał i wedle tradycji, gdy sądził że należało okazać oburzenie, nauczyć mores, wystąpił z powagą swoją i objawiał gniew niezgorzej udany jak na domorosłego aktora, aby dziecię z karbów nie wychodziło.
Tomko przy swoim rozumku, naiwny był i prostoduszny na podziw, czasem się to jedno z drugiem godzi i jedno z drugiem chodzi całe życie.
Ojcze dobrodzieju, rzekł, to co mam mówić, przeciągnie się, chcę wyspowiadać się szczérze i do głębi serca.
No to mów że waść, mów!
Proszę więc o cierpliwość.
Kto ma dzieci, musiał się jej nauczyć, odrzekł pretensjonalnie pan Bartłomiej zawijając poły od kapoty i siadając na sepeciku obok żony. Potem założył nogę na nogę, łokieć oparł o stolik, łysą głowę wziął w dłoń namulaną i siwe oczy wlepił w syna, któren mnąc w ręku surducinę stał przy progu pokornie, ze spuszczonemi oczyma.
Pani matka nieodwróciła oczów od jedynaka, pasąc je swym ulubieńcem; a w wejrzeniu poczciwej niewiasty tyle było głębokiego rozumu! Rozum bowiem i miłość patrzą jednakowo i choć częstokroć działają całkiem przeciwnie i jedno na przekor drugiemu, któż nieprzyzna, że wejrzenie wszelkiej miłości pełne jest najwyższego rozumu?
III
Kochany ojcze, kochana matko, rzekł po chwili Tomko dawno mi to na sercu cięży, żem sobie uczynił postanowienie bez zezwolenia, bez wiadomości nawet waszej; a jednak postanowienie niezłomne.
Wszystko na świecie jest złomne, odparł surowo pan Bartłomiej ale o jakimże to postanowieniu jest mowa? Gołowąs miałby sam sobą kierować?
Tomko westchnął.
Opowiem jak do tego przyszło, rzekł. Byłem jeszcze dzieckiem, kiedym na naszym herbowym klejnocie zobaczył lwa nad mur wspiętego i coś trzymającego w łapach.
Spytałem starego Szymona coby to było? odpowiedział mi słyszałem że to prawda. Cóż to prawda Szymonie? dobadywałem się z kolei. A ot, rzekł wskazując mi na stole słomianą podstawkę pod butelki, ot prawda. Ale, dodał, słyszałem, że prawda którą ten lew trzyma w łapach, ma być żelazna. Do czegóż, się zda prawda żelazna? pytałem go znowu. Pan Bóg to jeden raczy wiedzieć rzekł Szymon rozstawiając misy na stole. A dla czegóż ta prawda okrągła? mówiłem znowu. Dla tego paniczu, że nie kwadratowa! odparł, a ta żelazna prawda herbowa, ćwiekiem mi w głowie utkwiła odtąd.
Ale cóż może mieć za związek waścina dykteryjka, spytał ojciec, z waścinem postanowieniem?
Natychmiast się to wyjaśni; smutnie pospieszył syn z odpowiedzią.
Dotąd nic nie rozumiem, waść musiałeś podwarjować!
Tomko niżej spuścił głowę i mruczał dalej.
Odtąd myślałem tylko sam nie wiem dla czego, o prawdzie, wszystkich się pytałem, co to prawda? a od nikogo o tem dostatecznie dowiedzieć się nie mogłem. Różnie różni tłumaczyli, odpowiadali, a ze wszystkiego widać, że to jest jeszcze głęboką tajemnicą. Nikt dotąd niewie dobrze co to jest prawda?
Jakto niewie? oburzył się ojciec. Szymon to waść bardzo dobrze wytłumaczył, czegóż u diaska chcesz jeszcze?
Ale to ojcze dobrodzieju, ja już podrósłszy od żelaznej i słomianej do duchownej prawdy przyszedłem i o nią się chciałbym dopytać. Ale i ta dla mnie żelazna.
I prawisz o nich jak o żelaznym wilku, gderał ojciec miotając się, czyś się waść blekotu objadł? czy sfiksował?
Postanowiłem życie moje poświęcić poszukiwaniu prawdy.
Dalipan oszalał, oszalał! Nauka przewróciła mu głowę! Co mi prawi o prawdzie! Alboż to niewiesz trutniu jakiś, że prawdą jest wszystko co prawda
Tu stary zaciął się i splunął.
Że prawdą jest wszystko co prawdziwe, co nie fałsz, co
Co nas uczy wiara, co nam mówi serce! dodała matka ratując Jegomości który się jak wróbel w siatce targał.
O tóż to! tak miałem mówić, podchwycił Bartłomiej swięta i śliczna odpowiedź! Otóż masz z ust matki rezolucją finalną.
Tomko z uszanowaniem pocałował matkę w kolano ale milczał.
Jeszcze ci nie dosyć?
Milczał uparcie.
Postanowiłem, odezwał się po chwili, życie poświęcić poszukiwaniu prawdy.
Ale pocóż szukać znalezionego?
Nie wszyscy, kochany ojcze, mają szczęście w swiętą taką prawdę wierzyć, rzekł Tomko. Każdy ma swoją wiarę, swoją prawdę, a cudzą fałszem zowie. Po szerokim świecie tysiące mniemanych prawd chodzi; mnie się zaś widzi, że powinna by być jedna tylko wielka prawda, jak jedno jest słońce co nam przyświeca i Bóg co nas stworzył.
Rodzice spojrzeli po sobie, a ojcu nagle przyszedł na pamięć ów sen dziwaczny, który urodzenie Tomka poprzedził. Pobladł stary, ruszył ramiony i nic nie rzekł.
Pytałżeś się kogo o te twoje mary? wybąknął po chwili.
Wszystkich.
Cóż ci odpowiadano?
Każdy co innego.
Musi to być coś na kształt tego, że prawda z każdej strony inaczej się wydaje. Ale po co waści ten klin sobie bić w głowę kie licho ci go naniosło? Co tobie do tej prawdy? Prawda prawdą a ty Prawdzicem, ślachcicem, hreczkosiejem, katolikiem i kwita.
Spać nie mogę, jeść nie mogę.
Toby ci głowę ogolić kochanku! No ale cóż ci przecie świta, co myślisz sobie z tą swoją djablą prawdą?
Pójdę w swiat po nią.
Rodzice się porwali; ojcu znak zapytania we śnie widziany stał przed oczyma. Marzenie więc było wieszcze, chłopiec w kolebce przeznaczony na dziwne losy! Dwie łzy śrebrzyste puściły się ukradkiem z oczów panu Bartłomiejowi, a matka? Matka darmo płakała i łkanie tłumiła.
Stary ojciec nie pojmował syna, ale w sercu tłumaczył sobie to niesłychane przedsięwzięcie, jakaś wolą wyższą, której dla niego sen był znakiem. Matka, co już była o śnie tym zapomniała, rozpłynęła się we łzy jak po straconem dziecięciu.
Tomaszu spojrzyj na łzy matki, te cię wstrzymać powinny, sucho zawarł pan Bartłomiej.
Tomko ukląkł przed nią i całując ją w ręce szepnął:
Ja powrócę, matuniu! nie sprzeciwiaj się, nie wstrzymuj mnie, iść muszę.
Ale po cóż? dla czego?
Za prawdą!
Nie mówiłam że ci, że najbezpieczniej jest szukać jej w wierze i w sercu?
A! matko kochana! matko droga! odparł syn cicho wiarę zachwiano we mnie, serce mówi do mnie niewyraźnie, mówi znakami których sobie wytłumaczyć nie umiem. Puść mnie, puść ja wrócę do was, powrócę!
Starzyśmy oboje, przerwał pan Bartłomiej czas by było synowi nas wyręczyć, spodziéwaliśmy się tego. Praca mi już cięży gospodarstwo nie idzie w ład.
Tomko stał nieugięty, milczący.
Próbowano jeszcze utrzymać go wszelkiemi sposoby, prosząc i płacząc, perswadując lecz wszystko napróżno. Nareście rodzice powiedzieli sobie. Nie zabawi on tam długo powróci do zacisza, niech gdzie chce idzie z Bogiem.
A zatem zajęli się smutną wyprawą.
Gdy po staremu ślachcic z domu rodzicielskiego wyjeżdżał w świat szukać szczęścia, by znaleść najczęściej guza lub plamę czasem oboje, niestety! wyprawiano go wierzchem z kilka talarami bitemi i skórą bitą także na pamiątkę. Szczupły zapas pieniężny groźbą niedostatku podsycał umysł i zmuszał do dobywania losu szturmem; bita skóra była jakby przypomnieniem, że na drodze do wzniesienia się lękać się nie trzeba cierpienia. Potém błogosławiono, płakano i młodzieniec pełen nadziei w swiat ruszał z Bogiem!
Nie tak już wyszedł nasz Tomko, bo i czas był minął gdy szlachta w ten sposób symbolicznie żegnana z domów ruszała szukać losu.
Dokoła zmieniało się wszystko ludzkie, twory tylko boże zostały jak były od wieków. Obyczaje, myśli, dążenia, środki, wszystko przedzierżgnęło się nagle, inną przybrało twarz, inne suknie; wiek jeden konał, drugi się rodził wesół, śmiały i pewien siebie.
A my nagle ze średniowiecznych obyczajów i bytu, skoczyliśmy bez przejścia prawie, bez widocznej przyczyny w nowe życie, prostem tylko naśladowaniem namiętnem.
Zegar wieków uderzał pierwsze godziny XIX. stulecia.
Tomko o kiju, ze łzami w oczach wychodził z domu; ojciec i matka stali w progu i płakali patrząc. Szedł jak żebrak, jak ubogi szukać czego? czego oni nierozumieli, czego podobno nikt jeszcze nie znalazł.
Idźmy i my za nim.
IV
A gdy wyszedł Tomko na szeroki świat, pojaśniało mu rychło w oczach, poweselało na sercu; uczuł się sam i swobodny. Przed nim otworem stał cały boży świat, niezmierzony, rozmaity, różnobarwny. Pamięć rodziców i rodzicielskiego domu znikła prędko przed namiętnem pragnieniem wiedzy, przed ciekawością młodzieńczą, która w nim gorączką wrzała.
Stanął by się obejrzeć.
A wgłowie myśl mu błysnęła:
Dla czegożbym nie szukał naprzód prawdy w tworach bożych? czyliż usta ludzkie powiedzą kiedy więcej nad nie, lepiej nad nie o tajemnicach stworzenia i myśli przedwiecznej? Czyliż żywy twór nie więcej swiadczy od czczego słowa?
Rzucił kij i usiadł na kamieniu; a była to chwila blisko południa i lato właśnie skwarne.
I Słońce sypało złotemi promieniami do koła, rozlewając ciepło żywotne; świat cały w barwach jasnych i wesołych, lsnił oczy młodzieńca.
Prawdą jest światło! prawdą jest życie, prawdą ciepło, prawdą wszystko co widzę! wykrzyknął Tomko w zapale uniesienia.
A czemże będzie ciemność, smierć, chłód i to czego w tej chwili nie widzisz? spytał nagle maleńki człowieczek, który z pod stóp Tomka jakby z ziemi wyrósł.
Nie zląkł się nasz bohater niespodziewanego zjawiska, spojrzał na nie ciekawie, zamyślił się i zamilkł.
Człowieczek ów, który zdał się z ziemi wychodzić ubrany był nową fozą a bardzo wykwintnie. Ogromna fryzura spadała mu upudrowana na barki, stosowany kapelusz miał pod pachą, szpadkę u boku z porcellanową rękojeścią (wyglądającą w istocie jak widelec) axamitną suknię mordore szytą blaszkami i jedwabiem, kamizelę atłasową w złote kwiatki, jedwabne na nogach pańczochy i książkę wyglądającą z kieszeni.
Powitali się podróżni i potrzeba było wzajemnie zarekomendować :
Jestem German Baron von Teufel, odezwał się przybyły; od dawna także szukam prawdy i znaleźć jej niemogę. Pójdziemy razem młodzieńcze pełen nadziei i będziemy uczyć się wzajemnie, mnie może brak już śiły, tobie doświadczenia, podeprzemy jeden drugiego. Nie tracąc czasu: powiadasz że ciepło, ruch i życie jest prawdą? Mijam to że ciepło, ruch i pewne życie znajdziesz w gnijącym trupie; ale czemże będzie wszystko przeciwne?
Fałszem odparł Tomko naiwnie
Dla czegożby fałsz miał exystować obok prawdy i na równych z nią bytu prawach? Hm? powiedz mi, po co jest fałsz?
Fałsz jest brakiem prawdy, znów splątany rzekł Tomko.
Dla czegożby prawda miała być tak dziwnie mierzona i dzielona po odrobince; dla czegożby jej niedostatek miał walczyć z nią samą jak to widziemy codzień?
Idźmy i patrzmy a nie wyrokujmy
Młody chłopiec spuścił głowę, zamilkł. Baron German uśmiechnął się nieznacznie w cichości spoglądali, a Tomko często się zastanawiał i głęboko zamyślał.
Przeszedłszy kawał drogi, siedli odpocząć nad brzegiem rzeki, i mimowolnie zwróciły się ich oczy na otaczające skał massy. Podnosiły się one połamane, siwe, omszone, w dziwnych kształtach, dając znać o sobie że ich wieki pożyć, i śkruszyć nie mogły.
Baron German widząc jak Tomko ciekawie wpatruje sie w skały, zagadnął go:
Co ci one mówią?
Mówią mi bardzo wiele rzeczy, których ja jeszcze jasno nie rozumiem.
Pozwól więc mi być tłumaczem. One ci mówią że byt nie jest udziałem tego co my zowiemy własciwiej życiem, żywotem jednostki; że dłużej trwa kamienna massa, niżeli ruchawe żyjątko. Gdzież ta twoja prawda, która mówiła że ruch tylko jest życiem prawdziwem, prawdą sama?
One ci mówią, że materja i materji prawa są prawdą jedyną; reszta wyrostkiem, brodawką, która okazuje się i znika. Forma mutatur, materia permanet. Nie tak li?