Syn Jazdona - Józef Kraszewski 4 стр.


Złazić nie było już czasu, bo by mnie łacno postrzegli. Poleciwszy więc duszę Bogu, gdym u pasa wiszący nóż zobaczył rzekłem sobie, że gdyby mnie go brać chcieli, to go sobie w pierś wrażę, abym męczeństwa uniknął

Psiarstwo to jednak zwijało się na skraju, mnie dotychczas nie widząc, tylko psy duże kosmate, na nogach wysokich, które zaraz za mną nadbiegły, poczęły tropem gonić aż pod sosnę. Tu łby popodnosiły, pociągnęły nosami, łapami się pospinały i nuż ujadać.. Bóg łaskaw, że nikt na to nie zważał. One też trochę tak naujadawszy za mną, nazad pędem zawróciły, żer gdzieś czując.

Jakom tu dzień cały przetrwał, żem patrzał i serce mi nie pękło, żem nie krzyknął, a nie padł z bolu, cud jest, jak to wszystko, co się ze mną stało, jednym cudem było. Poczęli się u lasu z wozami ustawiać, a były one, jakichem w życiu nie widział, na dwu kołach ogromnych, wysokich, ponakrywane wojłokami, jakby namioty, ciągnione bawoły i końmi W tych pół nagie baby gospodarzyły, wyglądały z nich śmiejąc się, wywijając rękami gdy rzeź zobaczyły

A tu zaczęli gnać a napędzać naszych. O! Jezu miłosierny! arkanami za szyję połapanych, niewiasty i dziewczęta ciągnąc, bijąc pletniami. Niektórzy żywym uszy i nosy nożami rzezali, drudzy głowy ucięte i krwawiące jeszcze na dzidy zatykali.

Tak mi Boże dopomóż, jakom widział, gdy Salmonowej dziewce piersi poobrzynali i jedli je, a drugi do krwi płynącej przycisnąwszy usta, ssał, póki nieszczęśliwa żywą była. Spędzili z Dubinek naszych całe stado pod las, na koniach za niemi gnając. Dopieroż za włosy co młodszych wyrywać poczęli na stronę i pędzić, a który się opierał, bić i kaleczyć, potem, który kaleką był, dorzynać.. W ostatku, gdy jeno starzy zostali, niewiasty i mężowie, padli na nich mieczami łby ścinając ze śmiechem na wyprzódki. Uszy zasię wprzódy im poobrzynawszy, które jeden jadący w koło do wielkiego wora skórzanego zbierał.

Com cierpiał Boże jedyny! naprzemiany płacz mi się rwał z wnętrzności, jakbym krwią płakać miał, to szaleństwo napadało, że się chciało rzucić i mścić, jednemu przeciw tysiącom bodaj paść! Oczy mi chwilami ślepły. Ślochałem głośno, a że mnie nie posłyszeli, nie wiem jak się stało.

Prawda, że w owym tłumie gwar był okrutny i z doliny, hen huczało, jakby ciągłym, głuchym grzmotem. Czego się moje oczy napatrzyły tego dnia.. żem nie oszalał!!

Żeleziec umilkł trochę, łzy począł ocierać, drudzy stali posępni wstrzymując łkanie. Księża płakali wszyscy. Jazdon pięść zdrową ścisnął, tak, że mu długie paznogcie w mięso się wpiły i krew kapała na ramię Niusie Pawlik zęby ściął, oczy mu się paliły jako dwa węgle żarzyste.

 Com z sobą począć miał? ciągnął dalej Żeleziec. Powaliłem się między gałęźmi oczy zasłoniwszy, ale co wrzask się dał słyszeć, tom musiał jakby gwałtem powieki otwierać i patrzeć. Rozwierały mi się same. W końcu i one jakby skostniały, patrzałem jak trup niewidząc.

Zdawało mi się, nie mierząc, jakbym już nie był żyw, tylko śnił krwawo i nie na świecie był, ale kędyś w otchłani za grzechy rzucony, szatanów mając przed sobą.

Ani bym przysiągł czy to ludzie byli, czy tylko podobne do ludzkiego lice pobrali zwierzęty będąc, bo tam żadnej ludzkiej litości nie pokazał ni jeden Na trupach się wylegali śmiejąc, a który nie dobity drgnął, biegli go chichocząc dorzynać i znęcać się nad konającym.

Na tem miejscu pod lasem, gdzie wszystek lud spędzili z wiosek okolicznych, aby z niego przebrać wyrostki, gdy poczęli starszych zabijać krew popłynęła strumieniami.

Jakbym widział ją jeszcze.. krew tę naszą, gdy pieniąc się biegła i bąblami a szumowinami się okrywała, do któréj psi się zbiegali i chłeptali ją chciwie. Leżały do koła poobcinane ręce i nogi. Poznawałem ludzi, com ich wczoraj żywych widział, dziś poćwiertowanych. Siadło potem to bestyjstwo jeść i pić, jakieś mięsa surowego sztuki dobywające z pod wojłoków, na których na koniach siedzieli, i jakiś napój ze skórzanych worów nalewali sobie. Baby im podawały drewniane miski z tych wozów, na których jechały, a drugie stare, na pół nagie widziałem między niemi na koniach się upędzające zarówno z mężami, strzelające jak oni, tak rzeżące jak tamci Te uszy też obcinały trupom i żywym, innym głowy, a cieszyły się niemi nosząc i podrzucając jak zabawką.

Spędzili pod las do kupy co pobrali ludu z okolicy, rycerstwo, duchownych i chłopów, poodzieranych na pół, pokrwawionych i powiązanych, wszystką młodzież krzepką, bo innym żyć nie dawali. Ci posinieli z zimna, strachu i głodu, tylko, że się obracać mogli. Niektórzy padali i już się nie podnosili.

Najbliżej mnie wozy te ich stanęły, za któremi bym nic nie widział, gdyby nie owa sosna wysoka, na której wierzchołek się wdrapałem. Po owej rzezi i pędzaniu poczęli się na ziemi kłaść, ognie palili gdzieniegdzie, kotły stawiali i zbierali się kupkami, każdy pod dozorcą czy sotnikiem, który pletnię mając w ręku rozkazywał i ćwiczył. Zaraz za wozy temi, co jak chaty okrągłe i namioty wyglądały, leżeli jeńce obok trupów i na nich Dalej nieco zatoczył się ogromny wóz, o którym domyślałem się, że wodza ich musiał być, bo poobszywany był świecidełkami różnemi i chwosty Ale same w nim baby jechały, bo wodza onego zobaczyłem zaraz na koniu, jak drudzy przed nim padali na kolana i na twarz, a on ich siec kazał i dwu łby ściąć, na com patrzał. Sami szyje nastawili przyszedł kat i zamachem jednym postrącał im z kadłubów głowy, a ścierwa wnet sprzątnięto.

Tchnął znowu Żeleziec, a jeden z duchownych wtrącił pytanie:

 Cóżeście mówili, iż do ludzi mało podobni są?

 Bom takich mord jakom żyw nie widział rzekł Żeleziec. Wszyscy do siebie podobni jako rodzeni, śniade, blade, na twarzy włosa mało albo i nic, policzki szerokie i wypukłe, oczy małe głęboko wciśnięte, nosy płaskie a szerokie, twarze bydlęce i straszne, zęby gdyby u zwierza kły, ostre i białe Nie olbrzymy to, choć na koniach się zdadzą duzi, bo nogi krótkie mają, przecie siła ich straszna. Widziałem jako naszemi ciskali tak, że się o ziemię rozbijali.

W głębokiem milczeniu słuchali wszyscy szmer ustał. Żeleziec zakaszlawszy się już mówić nie mógł, gdy jeszcze go słuchano.

 A jakżeż się ztamtąd ocalił? zapytał zwracając się ku niemu Sulisław.

 Jak, i po co? albo ja wiem? jęknął Żeleziec. Wszystko, co się ze mną tego dnia i nocy działo, stało się nieświadomo. Ani wiem czym sobą władał, czy siła jaka obca. Oschły mi oczy patrzając, w gębie i w gardle ogniem piekło, głowa pękała. Tylem przytomny był, żem pacierz jeden zaczynał ciągle, dokończyć go niemogąc.

Gdy mrok nadchodzić począł, nie wiedziałem czy się noc we mnie poczyna czy na świecie, czy rok siedziałem czy dzień jeden, czym żywy czy umarły. Wiatr jeszcze od ogniów ich dym precz mi pędził na las i oczy wygryzał. A kurzyło i od kotłów ich i z tych wozów, które u góry miały dymniki, przewijało się przedemną różnych, do siebie podobnych starszyzny i szui mnóstwo Niektóre ich wyrostki, okrutniejsze jeszcze od starych, pod wieczór szli jak na igraszkę do jeńców, aby ich kłuć, strzelać, dziewczęta za włosy wywlekać i pastwić się nad niemi.

Otroki te dusiły dla igraszki za szyję ująwszy młodszych na com wszystko patrzeć musiał, aż póki ciemności nie padły. Postawili niby straże jakieś, uczynili porządek i tuż kładli się na spoczynek A jak surowe mięso gdyby wilcy żarli, tak i posłania im nie było trzeba. Mało który wojłok wziął pod się. Baby też ledwie płachtami pookrywane chodziły i jeździły.

Otroki te dusiły dla igraszki za szyję ująwszy młodszych na com wszystko patrzeć musiał, aż póki ciemności nie padły. Postawili niby straże jakieś, uczynili porządek i tuż kładli się na spoczynek A jak surowe mięso gdyby wilcy żarli, tak i posłania im nie było trzeba. Mało który wojłok wziął pod się. Baby też ledwie płachtami pookrywane chodziły i jeździły.

Konia który za grzywę lub łeb ułapił, to już na nim siedział. Widziałem też, gdy do kruków strzelali pod wieczór co na trupy naciągnęły ze psy razem, że ich strzałami w powietrzu ubijali, nie chybiając nigdy a potem mięso ich jedli.

Żadnej tam modlitwy ani Bożego nic nie było, tylko u wozów, gdzie wojłoki wisiały u wnijścia, poczepiane były bałwanki jakieś, którym się baby kłaniały i palce do nich przykładały.

Jednego, co krztę napoju jakiegoś na ziemię wylał, z wielkim krzykiem zaraz za to ścięto Drugiego wrzeszcząc baby wygnały z namiotu, który się napitym zdał, a znać czemś splugawił swą chatę, bo go też zaraz za karę uśmiercili.

Gdy noc padła a zimno się stało większe jeszcze, jużem czuł, że na drzewie nie wytrzymam dłużej, chyba padnę. Bestjalstwo to poczęło spać, opodal tylko niektórzy stróżowali. Wziąłem się spuszczać na dół po drzewie więc o sęki i wystające suche gałęzie poraniwszy się i ciało do krwi podarłszy, więcejem spadł niż zsunął się na ziemię lecąc. Myślałem, że od szelestu tego pobudzą się i wezmą mnie. Psy tylko zdala zaszczekały, a niektórzy śpiący głowy popodnosili, z wozu jednego baba też się wytknęła, a jam leżał rozbity, ruszyć się nie mając siły.

Ucichło. Las przedemną był gęsty, noc ciemna, począłem się nierychło na nogi zbierać i na czworaku pełznąć, nim się zdołałem rozkurczyć, podnieść, a na ostatek, iść albo wlec się. A że ciemności były wielkie, o drzewam się tłukł, na korzeniach padał. Nic mnie nie bolało, ani rany com je sobie poczynił z drzewa upadając, ani guzy od stłuczenia. Szedłem, pełzałem, wlokłem się niewiedząc dokąd, pókim tylko słyszał za sobą gwar ich obozowiska. Wreście niewiem kiedy i jak padłem pod kłodą pół martwy i co się już ze mną działo, nie pamiętam.

Gdym do przytomności przyszedł, poczułem boleści wielkie i kłócia.. Całego mnie już mrówki czarne obsiadły. Chciałem wstać, alem siły nie miał, dopiero nierychło ostatek jej dobywszy ruszyłem się zgartując z siebie to plugastwo całemi dłońmi, z twarzy, z szyi, z rąk, z ciała, bo wszędzie się już rozlazły. Nimem się otarł i wyrwał, namęczyłem się nie mało.

Szczęściem że obok woda była, choć jak lód zimna, w której obmywszy się, odzienie zrzuciwszy, potem wdziawszy je znowu, orzeźwiałem jakoś. Począłem się rozpatrywać po lesie i nierychłom poznał gdziem był Na uroczysku Wąsoczem, z któregom już drogę wiedział.

A no gdzie iść? kędy była ta szarańcza? gdzie jej nie było? kędy uciekać??

Głód począł mnie trapić straszny, którego nie było czem ukoić. Bóg łaskaw, żem na grzyby jakieś natrafił, któremim życie podtrzymał, potem pączki młode gryząc. Same mnie nogi niosły ku Rządzinom.

Gdym z lasu wyszedłszy spojrzał na znaną okolicę, ręcem załamał.

Wsi, gdzie stała, nie było śladu, kościoła jedna ściana okopcona sterczała, na polach wkoło żywego ducha. Nie zostawili po sobie nic, ino zgliszcza. Stado krucze pokazywało kędy trupy leżały.

Dopierom nad wieczór w lesie innych zbiegów natrafił, co się nademną ulitowali. Z niemim w puszczy siedział, ażem od jednych do drugich w borach obozów wlokąc się, tu dostał

Gdy Żeleziec mówić przestał, na twarzach słuchających widać było politowanie ale i niewiary trochę. Patrzali nań niektórzy koso, chrząkali i milczeli, drudzy po sobie spoglądali. W tem Sulisław, brat wojewody, odezwał się do bliższych.

 To co ja o nich wiem, godzi się z tem, co powiada. Co się z nim działo, Bogu jednemu wiadomo, bo mu się i w głowie pomięszać mogło.

Ruszyli ramionami starsi. Żeleziec domyślał się może niewiary, bo się tłuc w piersi począł mocno i przysięgać, że nie inaczej mówił, tylko tak, jak się rzecz działa, z dopustu Bożego, a że mu ludzie z pełna wiary dawać nie chcieli, nie dziwował się, gdy on sam nie pewien był tego, co oczy widziały

Ścisnęło się koło starszyzny, obradować ciszej zaczęto. Rady innej nie było nad tą jedną, aby do księcia Henryka Ślązkiego kupić się, bo przy nim większa siła się zbierała. Po chrześciańsku na śmierć iść, po rycersku ginąć.

Jazdon, który słuchał narady, głowę na piersi zwiesił, pięść, którą trzymał zawartą, otwarła się. Nogą, którą władał, kopnął Muchę i skinął aby go niesiono do izby, bo Pawlika zobaczywszy i Wojusza, brew mu się namarszczyła i usta skrzywiły groźno.

III

Razem z Jazdonem, którego niewolni wnieśli do izby, we drzwiach nizkich opuściwszy starca na rękach wszedł też powołany Pawlik, a w ślad za nim Wojusz.

Stary mruknął coś niewyraźnie, lecz ludzie do tej mowy nawykli, wiedzieli, że drzwi kazał za sobą zamykać. Pawlik pozostał trochę u proga.

Wojusz śmiało, chociaż posępny szedł za Jazdonem, groźno się oglądając ku chłopcowi.

Gdy stary legł na posłaniu, a Niucha i Mucha, ocierając pot z czół, pod próg wrócili wodę pić, odezwał się głos dziwaczny, a raczej bełkotanie, które z ust na pół bezwładnych starca wychodziło.

Ci tylko, co przyzwyczajeni byli go słuchać, mogli tę mowę niewyraźną, jakby z grobu wychodzącą, ponurą, niby łkaniem poprzecinaną zrozumieć. Przypominała ona wycie jakiegoś zwierzęcia, gdy dogorywa, choć ludzką była. Połowa słów połknięta nie mogła się dobyć z tej piersi zeschłej i skostniałej. Gdy starzec mówić chciał, a niemoc go ta okowywała, wpadał zwykle w złość wielką, rzucał połową ciała, okiem jedynem miotał groźno.

Wojusz stał przed nim.

 Gdzie ten niecnota był? gdzie? Jakeś śmiał na jedną chwilę z oczów go spuścić? ty! ty!

 Winienem rzekł krótko Wojusz, ale słuchaj, stary, nie złość się. Ja tego twego źróbaka dłużej ujeżdżać nie myślę i chleba twego nie chcę, łaski nie żądam, pójdę ztąd precz! Dosyć!

 O! o! zagrzmiało z piersi Jazdona o! ty!!

Mów, gdzie był?

I pięść podniósł ku synowi. Ten stał ledwie nie wyzywająco patrząc ojcu w oczy. Milczał.

 Pytasz gdzie? przerwał gniewem starego podraźniony Wojusz a gdzież ta twoja krew szaleć miała, jeźli nie tam, gdzie mogła ludzi i bydło dusić a znęcać się albo dziewki dostać! Bo i to mu już pachnie! Spytaj go się, spytaj gdzie był, jak konia porwał, dwóch pachołków zmusił z sobą, psy wykradł i pojechał zagrodnikowi barany mordować, trzodę rozpędzać, a w końcu sobie na koń dziewczynę wyrostka wsadził, z którą już w las chciał biedz, gdym ja naskoczył

Jazdon drgnął, ale złość, która miała zeń wybuchnąć, gdzieś w piersi w kłąb się zwijała i tylko chrapanie głuche a straszne słyszeć się dało.

 Do jamy z nim, na chleb i wodę, trzymać dopóki nie powiem! do jamy. A żeby mi nad suchy chleb nie miał nic! Wiur niech stanie na straży. Jak stoi rzucić go do jamy! wnet! wyjąkał stary.

Pawlik żywo podbiegł do ojca.

 Nie pójdę do jamy! krzyknął nie! tego dość! nie pójdę!

Milczenie nastąpiło straszne jakieś, a obry dwa stojące u progu, dech w piersi wstrzymały ze trwogi.

Назад Дальше