Stara baśń - Józef Kraszewski 2 стр.


Gerda ciągle ręką chwytał za nogę zranioną, czuł, że mu krew ciekła, jakby ciepły sznurek wijący się aż do stopy, i w skórzanym obuwiu zbierała się u nogi, czerwonymi kroplami sącząc szparami chodaka.

Ale skarżyć się nie śmiał, zawijać rany hubą z drzew lub liśćmi, co by krew zatamowały nie było czasu Starszemu też trochę krwi pokazało się między palcami ręki otarł je o końską grzywę nie troszcząc się o to. Rozpatrywał się wciąż po okolicy, dawniej znać sobie pamiętnej, jakby szukając miejsca do spoczynku Lecz nierychło28, nierychło zwolnili biegu.

Tu rzeka, płynąc nizinami równymi, szerzej się rozlewała wśród błot świeżą zielonością okrytych. Ze wzgórza nagiego, na którym stali, widać było łąki i trzęsawiska, wśród nich moczary i jeziorka mnogie, opasane gajami Kilka strumieni zbiegało się tu z borów ku rzece. Las, wśród którego stanęli, wypalony był i zeschły na znacznej przestrzeni. Gąszcze, co go podszywały, spłonęły do szczętu, daleko więc w głąb jego sięgnąć było można okiem i dojrzeć nieprzyjaciela.

Tu starszy z konia się zsunął, rzucił go nie patrząc i legł na ciepłym piasku, obu rękami pot kroplisty ocierając z czoła. Zmęczony był piersi mu się podnosiły, a że krwawymi palcami dotknął twarzy i ją też sobie całą okrwawił.

Ujrzawszy to chłopak, uląkł się i krzyknął.

 Co ci to, Gerda? Czyś ty mężczyzna? Czy się matka twoja omyliła, że ci nie wdziała chust i spódnicy? Kropla krwi, a tyle strachu i wrzasku?

Chłopak mu dopiero wskazał na własną twarz jego.

 Nie o moją mi strach rzekł choć skórznie29 mam jej pełne, ale o waszą. Twarz, ojcze, macie we krwi całą.

Starszy na ręce swe popatrzył, rozśmiał się tylko i nic nie odpowiedział.

Gerda tymczasem, na ziemi siadłszy, nogę ranną rozzuł i począł czyścić obuwie, potem ranę ocierać i okładać hubą. Stary patrzył na to obojętnym okiem.

W milczeniu dobyli potem z sakiew suszone mięso i placki, które starszy na ziemi rozłożył. Poszedł się wprzód obmyć w wodzie i dłonią jej do ust zaczerpnąć. Gerda za jego przykładem zwlókł się też do wody Siedli jeść w milczeniu Konie na chudej trawie leniwie się pasły

Z lasu wyleciała sroka uwiesiła się na suchej gałęzi nad głową starego, pochyliła ku niemu i krzyczała Zdawała się zagniewana, trzepała skrzydłami, podlatywała coraz bliżej wołała coś, jakby na gwałt zbierając drugie Nadciągnęła w pomoc wtóra30 i trzecia i wrzaskliwie to podlatywały, to przysiadały się przy nich Stary, który się chciał zdrzemnąć, zniecierpliwiony, łuk napiął i strzelił. Nie ranił żadnej, zerwały się z krzykiem zawirowały w powietrzu i wróciły krakać nad nimi Gerda z głową zwieszoną, na rękach wsparty, nad końmi czuwał. Las milczał niebo było czyste owad tylko, wywołany słońcem do życia, brzęczał, gromadami unosząc się w powietrzu.

Po krótkim spoczynku na konie siedli znowu Stary się do chłopca zwrócił.

 O strzałach, o krwi, o niczym ani słowa tam Najlepiej byś nie mówił nic i niemego udawał Niemcami oni nas tam zowią choć my ich język rozumiemy Słuchaj, co gadać będą, zda się to zawsze ale udawaj, że ci ta mowa obca Tak lepiej milczeć.

Spojrzał nań czekając, by mu Gerda oczyma odpowiedział. Jechali dalej a dalej. Słońce już się z wolna spuszczać zaczynało ku zachodowi. Brzeg rzeki wyniosły coraz się zniżał, wilgotniejsze otaczało ich powietrze cień zalegał boru ściany gdy w dali, nad zaroślami, pokazał się słup dymu siny

Stary zobaczywszy go drgnął z radości czy niepokoju chłopak też weń oczy wlepił i zwolnili koniom biegu.

Dokoła się las rozlegał31 stary, wysoki, gęsty, a łąka nad rzeką zwężała, płynącą ścieśnionym korytem. W prawo otwarła się łąka, dokoła zasiekami drzew zrąbanych otoczona Poza nią z szałasów jakichś, chałup z drzewa i chrustu, opasanych tynami32 wysokimi dobywał się ów słup siny Zbliżając się ku budom, coraz je lepiej rozeznać można było.

U brzegu, podniesionego trochę, rzeki stały w prostokąt szczelnie zewsząd zamknięte. Od łąki odgradzały je kłody drzew i tyny, pokopane doły i powbijane pale. Na jednym z nich tkwiła zawieszona biała, od deszczów33 wypłukana, od słońca zwapniała czaszka końska.

Dachy pokryte były kawałami dartymi drzewa, wiszarem34 i gałęźmi ściany w słupy z chrustu plecione. W pośrodku tylko z kłód ogromnych w zrąb35 zbudowana wznosiła się chałupa-dwór, do której szopy wkoło przytykały, z nią razem obejście tworząc, w środku którego małe znajdowało się podwórze.

Dojeżdżając, rudy podróżny zwolnił koniowi biegu oczyma szukając, czy kogo nie zobaczy. Nie widać było żywej duszy. Wahał się jeszcze, jak dać znać o sobie, gdy u brzegu rzeki, na ogromnym, zbłąkanym tu od wieków kamieniu, ujrzał siedzącego starca, który niepostrzeżony od dawna go śledził oczyma.

Ubrany był cały w bieli, nic nie mając na sobie oprócz odzieży z płótna grubego. Nogi miał bose, głowę siwą nieokrytą. Ogromna, długa do pasa broda piersi mu osłaniała. Biały wysoki kij trzymał w ręku. Koszulę na wierzch włożoną i do kolan spadającą obejmował pas czerwony. Żadnej zresztą nie miał ani ozdoby, ni broni. U nóg jego dwa psy leżały do wilków podobne zaczajone, przypadłe do ziemi, oczyma krwawymi wiodące za podróżnymi Drgały leżąc i czekając, kiedy się rzucą.

Twarz starca spokojna była i poważna, ogorzała, ze skórą jakby spękaną, tak ją fałdy i marszczki pokryły całą siecią gęstą. Nad oczyma siwymi dwa krzaki bujnych brwi sterczały najeżone. Suchą szyję, którą obnażoną widać było spod koszuli, jak twarz pokrajaną, brunatną niby węże sine oplatały żyły pod skórą nabrzmiałe.

W chwili gdy podróżny starca zobaczył, ten właśnie na psy zawołał groźno, ręką im wskazując w tył, za siebie, a kij podnosząc do góry. Podróżni stanęli rozglądając się ciekawie.

 Pokłon wam, stary Wiszu rzekł z konia nie zsiadając podróżny, uchyliwszy tylko głowę. Pokłon wam. Każcie waszym psom do zagrody, bo by nas porozdzierały, a my starzy znajomi i dobrzy przyjaciele, choć nie swoi a nie wrogi.

Słowa te powoli wyrzekł starszy łamaną mową Serbów nadłabańskich usiłując przybrać postawę i twarz uprzejmą.

Stary patrzał, nic jeszcze nie odpowiadając. Na psy naprzód zakrzyczał groźno, aby szły precz, ukazując im zagrodę, bo warczały i zęby szczerzyły patrząc na przybyszów i coraz to się ku nim targały. Nie chciały odchodzić. Gospodarz huknął w dłoń Na głos ten zza tynu ukazała się ostrzyżona głowa parobczaka, który rozkaz zrozumiawszy psy zawołał, wpędził do obejścia i zamknął za nimi wrota Słychać je było szczekające i wyjące w szopie.

 Zdrów bywaj, Hengo. Cóżeście to znowu tak daleko w nasze lasy zawędrowali? rzekł gospodarz.

Rudy powoli z konia zlazłszy i dawszy go chłopcu, który na swoim pozostał zbliżał się z wolna do starego.

 Ha! po świecie się tak człek włóczy, ciekaw zobaczyć, jak tam gdzie ludzie żyją począł mówić przy tym też jakaś zamiana zrobi się może. Lepiej w spokoju mieniać36 czego u jednych zbytek, a drugim brak, niżeli napadać zbrojnie, a z życiem razem wydzierać. Ja wy wiecie człowiek spokojny, zaopatruję komu czego trzeba aby żyć

Stary się czegoś zadumał.

 Nie bardzo u nas mieniać jest na co Skór i futer dosyć pewnie u siebie macie, bursztynu u nas niewiele. Myśmy też nie zwykli bardzo do rzeczy, które wozicie, swoim się radzi obchodzić Igła z ości tak szyje jak żelazna.

Popatrzał stary na ziemię i znowu się w sobie zadumał.

 Zda się to przecie, co ja wożę mówił powoli Hengo. A skąd byście wzięli wszystko, co się z kruszcu robi, gdybyśmy wam tego nie dostawili Do Winedy37 daleko

 Albo to kości, rogu i kamienia nie dosyć rzekł stary Wisz wzdychając. Był czas, że się ludzie tym obchodzili i dobrze im z tym było Jakeście wy a drudzy wędrowni podwozić zaczęli swoje błyskotki, niewiasty nam popsuliście, chce im się ziarnek świecących na szyję i iglic gładkich, i guzów, i wszystkich tych zabawek bez których teraz żadna nie stąpi. Nic by to nie było ciągnął dalej, patrząc więcej w ziemię niż na przybyłego kupca ale wy wy dróg się do nas uczycie, tajemnice nasze wywozicie stąd i tak samo przyjść może napaść, jak przyszły świecidła.

Hengo po kryjomu błyskiem oczu bystrym zmierzył starego Wisza i rozśmiał się.

 Próżna to obawa rzekł. Nikt o napaściach nie myśli Ja nie jeżdżę cudzego podpatrywać, ale swoje mieniać. Wy mnie przecie znacie, nie pierwszy raz jestem u starego Wisza Ja przyjaciel wasz Żonę miałem z waszej krwi, serbską córkę a z niej oto tego chłopca, który choć języka waszego nie umie przecie w nim trocha tamtej krwi zostało.

Wisz, który na kamieniu siadł, a na leżący naprzeciw drugi wskazał Hendze pokiwał tylko głową.

 Żonę mieliście Serbkę znad Łaby odezwał się mówiliście mi o tym. Ale jakeście do niej przyszli38? Hę? Pewnie nie po jej woli?

Roześmiał się Hengo.

 Starzy jesteście odparł wam tego mówić nie trzeba. A gdzież to na świecie niewiast się o ich wolę pytają? Gdzie się inaczej żonę bierze jak ręką zbrojną? Tak jest u was, u nas i na całym świecie Bo one woli nie mają.

 Nie wszędzie wtrącił stary. Młodym woli nie dają, a stare u nas szanują. Choć im rozumu odmawiają, przecie duchy przez nie mówią i wiedzą one więcej niż wy te wiedźmy39 nasze

Potrząsnął głową; milczeli chwilę.

 Na noc was o gościnę proszę odezwał się Hengo. Co mam z sobą w węzełkach, pokażę Zechcecie co wziąć? dobrze a nie będzie zgody? nie pogniewamy się o to.

 O gościnę prosić nie trzeba zawołał Wisz wstając. Kto raz spał pod dachem naszym, zawsze ma pod nim spocząć prawo. My wam radzi. Kołacz40 i piwo, i mięso się znajdzie; baby strawę wieczorną już warzą. Chodźcie ze mną.

Wisz wstał z kamienia i przodem go wiodąc, ku wrotom się skierował.

II

Gdy stary na kamieniu siedząc rozmawiał z przybylcem z tej ziemi, którą krajem niemych, języka narodu nieznających zwano zza tynu41 i zagród głów ciekawych zaczęło się ukazywać mnóstwo.

Rzadkością to było, ażeby w taką lasów głębinę i puszcz wnętrza docisnąć się śmiał obcy człowiek. Więc gdy się ukazali ludzie i konie nieznane, a parobczak począł psy zamykać co żyło w zagrodzie, choć z dala i przez tynu wierzchołki, przez płotów szpary, biegło się dziwić obcemu.

Widać było białe chusty niewiast zamężnych, włosy dziewcząt z wiankami zielonymi, głowy mężczyzn z długimi włosy i postrzyżone parobków, i dziecinne oczy przelękłe spośród gęstych kudełków, którymi się im czoła jeżyły. Podnosiły się one nagle i niknęły, ukazywały i pierzchały Stare nawet baby drżąc wyglądały zza płota, a że się obcego lękały, rwały trawę i ziemię rzucając je na wiatr i pluły przed się, aby im jakiego nie rzucił czaru.

Stara Wiszyna, a imię jej było Jaga zobaczywszy, że się wiodą ku wrotom z gościem rudym, wystąpiła, usta zakrywając fartuchem, naprzeciw mężowi, dając mu gwałtowne znaki, aby z nią pomówił na osobności. Już się do wrót zbliżali, które im otwierać miano, gdy im zastąpiła drogę.

 Po co tu obcego, Niemca wiedziecie? szepnęła wylękła. Możnaż to wiedzieć, co on z sobą niesie? Jakie on uroki rzucić może?

 Ten ci to sam, Hengo znad Łaby, co to naszyjniki przywoził i szpilki, i noże Przecie się nam nic nie stało Nie ma się go co obawiać, bo kto za zyskiem goni, temu czary nie w głowie.

 Źle mówicie, stary mój odparła Wiszowa. Gorsi to ludzie od tych, co z nożami i maczugami napadają. Ano wola twoja, nie moja

I szybko ustąpiła mrucząc, nie oglądając się już za siebie, aż weszła do dworu wewnątrz zagrody. A że na inne niewiasty w podwórku po kątach poprzytulane skinęła, pierzchnęły wszystkie, chowając się, gdzie która mogła. Parobków tylko kilku i dwu synów gospodarza zostało.

Hengo wszedł rozglądając się trwożliwie, choć męstwem nadrabiał.

Chłopak jego z konia nie złażąc z nim wjechał w podwórze. Ludzie wszyscy stali, patrząc na nich ciekawie i szemrząc42 miedzy sobą.

Wisz prowadził do świetlicy.

Chata w zrąb na mech budowana, stara w pośrodku się wznosiła, wyżej nad inne szopy drzwi do niej wiodły z progiem wysokim, ale obyczajem starym bez zamka żadnego, bo ich nigdy nie zawierano43. Z sieni w lewo była izba wielka. Tok44 w niej ubity gładko, posypany był zielem świeżym, w głębi ognisko z kamieni stało, na którym nigdy ogień nie gasnął. Dym się dobywał z niego przez nieszczelny dach ku górze45. Ściany i belki, i wszystko szkliło się od niego czarno. Dokoła przy ścianach ławy na pniach były przymocowane W rogu stał duży stół, a za nim dzieża46 do mieszania chleba, białym płótnem okryta

Nad nią wisiały wianki już poschłe i wiązki różnego ziela.

Na stole, ręcznikiem szytym zasłanym, chleb też nadkrojony leżał i nóż przy nim mały. U drzwi na ławie stał ceber47 z wodą i czerpakiem. W kącie, w głębi widać było żarna48 małe i kilka bodni49 chustami poosłanianych.

Niewielkie okno zasuwane wewnątrz okiennicą stało teraz otworem, tyle światła wpuszczając, ile go do rozpatrzenia się w izbie było potrzeba. Gdy Wisz i Hengo przestąpili próg, stary podał rękę gościowi i pokłonił mu się mówiąc, a zarazem wskazując.

 Oto chleb, oto woda, oto ogień i ława jedzcie, pijcie, ogrzejcie się, spocznijcie i niech dobre duchy będą z wami.

Hengo się niezgrabnie pochylił.

 Błogosławieństwo temu domowi! odezwał się krztusząc. Niech go choroba omija i smutek.

To mówiąc na ławie przysiadł, a Wisz ukroiwszy chleba kawałek rozłamał go z nim i do ust podnosząc zjadł, co też i obcy uczynił.

Trwało to chwilę gość już był uroczyście przyjęty i pozyskał prawa pewne. Niewiasty się nie ukazywały, ale że na cudzoziemca przez szpary patrzeć musiały, znać było z tego, że szepty i stłumione śmiechy dolatywały do uszu jego.

 Teraz odezwał się Hengo po chwili kiedyście mnie przyjęli w gościnę, póki jeszcze dzień jasny, pokażę wam, co wiozę z sobą Niech oczy widzą, że zwodnictwa50 nie ma a jest popatrzeć na co!

Назад Дальше