W pierwszych chwilach, w pierwszych dniach wszystko sprawiało mi przyjemność. Patrzyłem głodnymi oczyma na zieleń trawy, upajałem się szumem drzew. Było mi nieskończenie dobrze: nie myślałem o niczym, przyglądałem się każdej rzeczy i cieszyłem się, że jest. Jest. Mniejsza o to, jakie znaczenie mają dla innych, żywych ludzi pewne jej właściwości. Jedne są im przyjemne, inne wstrętne i odrażające. Życie jest zawsze egoistyczne i jednostronne: ja miałem w sobie sprawiedliwość śmierci.
Gdzieś kiedyś widziałem stary cmentarz. Tak stary, że nie było już na nim ziemi innej prócz tej, jaka tworzyła się z prochów umarłych. Zieleń na tym cmentarzu była nadzwyczajnie świeża i soczysta; w powietrzu brzmiał nieustannie szmer owadów niby jakaś muzyka żyjąca. Rozlegała się wszędzie jednocześnie: w trawie, w powietrzu, brzmiał nią każdy ruch gałęzi czy listków, muskanych przez wiatr. Doznawało się tu wrażenia, że to szemrze życie samo, że to słyszy się jego puls, jego nieustanne drganie: że to dźwięczy i śpiewa samo rodzenie się i umieranie. Myślę, że gdyby cmentarz ten miał jakąś jedną, wielką, czującą duszę, czułaby ona taką nieustanną radość, że jest, jest każde źdźbło trawy, każdy owad. Tym umarłym, którzy tam z wolna stawali się trawą i rojem muszek brzęczących w powietrzu, i szmerem drzew, musiało się też niegdyś zdawać, że ważne, znaczące, dobre jest tylko to, co jest w nich, a poza nimi jest obojętność i martwota. Teraz rodziła się z nich szersza, spokojniejsza mądrość. Tylko nie myślę, żeby im trawy i krzaki szeptały do mogił jakieś przypomnienia.
Było mi dobrze, dopóki nie zbudziła się pamięć.
A budziła się ona jakby ze wszystkich stron naraz, ciągle i niespodziewanie: tchnienie wiatru, muśnięcie gałęzi, która nagle zlewała twarz świeżą rosą, świegot ptaków o brzasku wszystko to nagle wywlekało z duszy jakąś dawno utraconą chwilę, kiedy tak samo zieleniła się trawa, tak samo kwiliły ptaki.
I powstawała ta utracona, pogrzebana chwila, taka żywa, taka na nowo obecna, że słyszałem głosy, czułem dotknięcie rąk, i pozostawałem bardziej opuszczony.
Nie było przed wspomnieniami ratunku!
Włóczyły się po wszystkich zakątkach myślenia i czucia, jak upiory w księżycową noc w opuszczonym zamczysku.
Na wszystko, com widział, patrzyć zacząłem umarłymi oczyma. Wszystko stało się tylko przypomnieniem.
Każda rzecz szeptać zdawała się: już nie.
Cisza stała się głosem pamięci:
Leżę bez ruchu, nie widzę nic, nie myślę o niczym, naokoło ciemno i głucho, we mnie jest cicho, świat i dusza stały się jak próżna, rozwarta mogiła. Nie ma nic prócz tego czarnego czekania. I nagle przypominam sobie Nie. To staje się samo przez się. Ta cisza staje się tamtą, dawniejszą, kiedyśmy wszyscy, porozdzielani poprzez więzienne ściany, nasłuchiwali szmerów, aby pochwycić to ostatnie, cośmy od nich usłyszeć mieli ich kroki, kiedy ich prowadzono na śmierć.
I budzę się, i wiem, że nie doczekam się już nawet tych straszliwych ostatnich kroków, że to już nawet zostało utracone. I staje mi się nagle tak droga ta męka, że wydaje mi się najwyższym szczęściem czekać z sercem, które bije jak dzwon w płomieniach, to znowu zastyga w lodową taflę, która słucha.
Wstaję, zbolałymi rękami dotykam znużonego ciała i wierzyć się nie chce, że to ja, ten sam, zmęczony, okaleczały, opalona, zwęglona głownia, tułam się tu i że to wszystko było, było
Zewsząd napływa rój spojrzeń, uśmiechają się do mnie pogaszone oczy; przechodzą przede mną, widzę ich drogie, natchnione twarze. Widzę, zrywam się i wiem, wiem krótką, ostrą wiedzą, jaką się czuje chłód noża wbitego w serce: oni gdzieś gniją w opuszczonych, podeptanych mogiłach, a ja się włóczę po świecie, bezsilny trup, obciążony przekleństwem pamięci.
Modlę się do wszystkich rzeczy, błagając je, aby były inne.
Inne, nie te, jakimi widziałem je wtedy.
Przekonywam sam siebie bardzo logicznymi, niezwalczonymi sylogizmami42, że żadna chwila nie powraca, nie powtarza się nigdy, że nigdy kąpiący się nie zanurza się dwa razy w jedne i te same rzeczne fale. Ale dla mnie są one zawsze te same, ta sama trawa, to samo światło księżyca, te same promienie słońca.
Świat cały stał się wskrzesicielem upiorów.
Nie ma rzeczy, na której by nie ciążyła przeszłość. Zapach kwiatów rozbrzmiewa nagle w duszy śmiechem Perowskiej43, gałąź drzewa trąca mnie i na ramieniu czuję ręce Żelabowa44. Tę pajęczynę widziałem już kiedyś: tak samo trzepotała się i brzęczała w niej bezsilnie mucha i nagle staje mi przed oczyma pomarszczona, brzydka twarz Klemensa45, widzę dobrotliwie chytry uśmiech w siwych oczach, rozchylają się zwiędłe wargi, ukazując nierówne, pożółkłe zęby. I nagle ściska serce najsroższy ból, zamykam oczy, skułam się w sobie i proszę, proszę jak dziecko: odejdź, odejdź. Ola. I czuję, jak kładzie mi na głowę rękę.
Ola, Ola!
Przez długie lata doprosić się nie mogłem pamięci, aby wywołała twój utracony cień, nie mogłem przywołać ani oczu twoich, ani drogich popielatych włosów. Wtedy przecież ja byłem magnat i stać mnie było na łzy po przeszłości. Otaczała mnie orla gromadka, mieliśmy ręce jeszcze pełne piorunów i w sercach ogień i było nas wielu. Ola, dziś nie przychodź. Ten Michał, twój Michał dawniejszy, Miszuk-Niewidimka46, umarł, zginął, jego już nie ma.
I proszę, i błagam, i łzami krwawymi się modlę.
Po co mi księżyc świeci do mogiły?
I po co pada wonny róży liść?
Po co słowika śpiew umarłe budzi serce?
Odejdź, Ola. I nie przychodź, nie przychodź Wiem, że znikniesz. A kiedy patrzysz, to twoje oczy mówią tylko: nie ma. To jedno już tylko umieją mówić twoje miękkie, twoje aksamitne oczy.
A one były blaskiem, poprzez które świeciły dla mnie i słońca, i gwiazdy, a teraz patrzy na mnie z nich śmierć i mogiła, pustka czarna pamięci: Nie ma! Nie ma!
Po spalonym lesie pozostałem nadwęglony, wpółspróchniały pień: z martwego cielska wyrósł pęk bladych, zielonych listeczków. Są chore, nikłe, ale są, ale szumią: śni się umarłemu drzewu o dębach wiekowych, o sosnach pachnących, o srebrnopiennych brzozach, śnią mu się burze i wichry, orłów krzyk pod czarnymi chmurami.
Zerwijcie zieleń, ogień podłóżcie i popiół przeorzcie. I niech przyjdą kruki, by zaśpiewać tę jedyną, tę ostatnią pieśń:
że zastygły już serca płonące,
że zagasły oczy widzące,
że mężnych mogiły już w ziemię wdeptane,
że łąki kwieciste przez śmierć zaorane.
Że tylko śmierć patrzy pustką oczodołów:
Rosły dęby, rosły,
w niebiosa sięgały,
dumnymi czołami
gromom urągały.
Przyszła śmierć mocarka,
w pług zaprzęgła woły,
woły czarne, ślepe,
w ciężki pług przeznaczeń:
kędy47 one przejdą,
tam już step zwęglony,
czarny, pusty, bez końca,
tam już tylko pamięci
męka niemilknąca.
Jestem przecież w domu, gdzie żyłem wraz z tobą, Ola! Widuję co dzień ludzi, którzy ciebie znali, z którymi ty rozmawiałaś. Otaczają mnie sprzęty i ściany, które pamiętać powinny brzmienie twojego głosu, szelest i dotknięcie twoich sukien a to wszystko nie przypomina mi nic.
Jestem przecież w domu, gdzie żyłem wraz z tobą, Ola! Widuję co dzień ludzi, którzy ciebie znali, z którymi ty rozmawiałaś. Otaczają mnie sprzęty i ściany, które pamiętać powinny brzmienie twojego głosu, szelest i dotknięcie twoich sukien a to wszystko nie przypomina mi nic.
Myślę, że to moja świadomość czuwa z tej strony, przygotowana jest do napaści i rozstawiła straże.
Wspomnienia podchodzą znienacka: nie słyszę, nie czuję ich zbliżania się, a oto już są koło mnie, już spoczęła na oczach twoja ręka.
O, zawrzyj je.
Tak dobrze byłoby skonać.
A kiedy będę umierał: rozewrze się pamięć jak szereg niezamieszkałych pokojów, pusta, chłodna, milcząca.
Nic nic
Patrzą stare sprzęty i milczą
Na dworze słota jesienna, długa słota.
Zamknąłem się w starej połowie domu. Znam tu każdy mebel, każdy kąt: mógłbym po ciemku, omackiem trafić do każdej potrzebnej mi rzeczy.
Deszcz chlupie o szyby, od czasu do czasu uderzy o nie gałąź drzewa. Stary ogród rozrósł się i wybujał: zaglądają do mnie stare przyjaciółki lipy, topole, brzozy płaczące. Patrzą. Kiwają żałośnie swymi bezlistnymi gałęźmi. Pamiętają małego Michasia o jasnej, kędzierzawej główce i niebieskich oczach, widzą teraz nagi, poraniony czerep, cały w zmarszczkach i bliznach.
Deszcz pluszcze i płacze, a stare drzewa stukają w szyby pytając:
Co z tobą? Co z tobą? Gdzieś ty był? Gdzieś ty był?
Myśmy tu stały latem i zimą, w pogodę i słotę, patrzyłyśmy w okna, nasze gałęzie stukały, stukały biły o szyby, kiedy tutaj umierał stary, siwy pan.
Gdzieżeś ty był, gdzieżeś był ty, samotny, dziwny człowieku?
Chyli się na ręce goły łeb, duszą łzy, pierś rozdziera łkanie.
A deszcz pluszcze, pluszcze.
A gałęzie do okien patrzą i dziwią się:
Jak dziecko płacze, jak dziecko szlocha stary człowiek, dziwny człowiek Miszuk-Niewidimka.
2
Ho, ho! Jaki ty pan, jaki ty pan, jaki magnat stary, łysy Miszuk!
Magnat ty, bogacz, szczęśliwy człowiek! Swego szczęścia nie znał, o nim nie wiedział!
Przyszli dobrzy ludzie i powiedzieli, dobrzy ludzie przyszli, pocieszyli.
Dobrzy ludzie serca mają czułe oni wiedzą: ciężko żyć z ojcowskim gniewem, z ojcowskim gniewem, co się nie odmieni, bo przywaliła go czarna, głucha ziemia.
Dobrzy ludzie myślą: ciężko wspominać w noce, kiedy stare drzewa pukają o szyby, jak się rozstawało na wieki, na odwiecznie głuche nigdy-niespotkanie z tą parą rąk ojcowskich, ciepłych, miękkich, z parą oczu, co ze ściany patrzą z portretu, a siwą, jasną głową, co w samotne noce tyle czarnych, trujących przemyślała myśli.
Ty Miszuk, wielki, możny pan. Tyś myślał, że ono się ścięło, stwardniało w kamień w gorzkim, nieubłaganym gniewie, to stare, to zmęczone, to, co już nie bije serce ojcowskie.
Nieprawdaż, Miszuk, takeś myślał: to ci ciążyło.
Bo i jakże! Przeciw woli ojca poszedł, ojca zagniewał!
Dobrzy ludzie cię, Miszuk, pocieszyli. Dobrzy ludzie, Miszuk, miękkie mają serca.
Ty się ciesz, Miszuk, ciesz się.
On płakał słyszysz? On tu chodził, chodził; noce całe chodził, ręce łamał. Deszcz pluskał, gałęzie stukały on myślał, że to ty, że to tak, jak wtedy w tę noc.
On biegł do drzwi otwierać i z gołą głową stał w nocy na wietrze, na deszczu i w czarną noc wołał: Michaś, Michaś!.
Ho, ho! Miszuk, jaki ty bogaty! Tobie dobrzy ludzie teraz opowiedzieli, jaki ty masz skarb.
Skarb nie byle jaki!
Wiesz ty, ile lat trwa noc bezsenna, noc na czekaniu spędzona, kiedy się czeka na coś, co nie przyjdzie.
Ty to wiesz, ty to wiesz, Miszuk.
Ty i czarne noce to jakby rodzeństwo.
A wiesz ty, ile w taką noc można łez wypłakać?
A każda łza była ciężka, bo płakało nią stare, męskie serce.
A spadała na siwe, srebrne wąsy, ciekła po nich.
Miszuk, Miszuk tobie darowali tyle łez ojcowskich.
A każdą łzą można się otruć na wieki.
3
Stare drzewa szumią, szumią, szumią.
Deszcz o szyby bije niby łzy.
Cicho stary zegar szepce, chrapie, stęka.
Napracował się on nie byle co on mierzył. Mierzył noce, kiedy na wielkim łożu konał stary pan. Stary pan umierał, a wciąż nasłuchiwał:
Podejdzie do okna, zapuka. Stary słuch może zawieść, może nie dosłyszeć.
Zrywał się, siadał na łóżku i słuchał, słuchał, a zegar: cyk, cyk mierzył. Mierzył krótkie, szybkie, ostatnie już chwile. Stare serce cicho kołatało.
Jeszcze, jeszcze nadejdzie, zobaczy, usłyszy powiem mu.
Cyk cyk syczał zegar.
Nie wraca, nie wraca nic, nic Nie wraca, nie wraca nikt, nikt
Deszcz o szyby chlupał, gałęzie stukały; i mijały chwile: jedna za drugą szybkie, nieubłagane.
A każda, kiedy nadchodziła, to mówiła: jeszcze a kiedy mijała, to szeptała: już nie, już nie.
Już nie, już nie syczał zegar.
A wreszcie przyszła chwila i szepnęła: nigdy spadła na oczy noc, a na myśli kamień.
Stare serce jeszcze tylko zaszeptało:
Michaś, błogosła
Oj, bogacz ty bogacz Miszuk-Niewidimka. Dobrzy ludzie ci podarowali skarb.
4
I o czym ty tu, staruszku, w długie noce myślał? Coś zrozumiał, po czymeś tak płakał? Czy płakało w tobie tylko stare, ojcowskie serce? Czy łamała się duma rodowa? Czyś ty tylko mnie tak opłakiwał, czy z przeszłością całą się żegnał? I cóżeś ty chciał mi powiedzieć, gdybym przyszedł? I kogóżeś ty wołał, kogoś czekał? Michasia Kaniowskiego, swojego Michasia, któregoś na kolana brał, gdyś mu w długie wieczory opowiadał, jak się ojcowie i praojcowie twoi rąbali z Niemcami, Szwedami, Turkami. A gdzieżbyś ty tego Michasia po świecie szukał? To wszystko pogrzebane w jednym starym, wielkim grobie. A otwierać go nie trzeba. Słyszysz, staruszku: nie trzeba. Tak samo ci powiadam, jak i wtedy. Co umarło, nie wstanie, i dobrze, że nie wstanie, słyszysz, dobrze. Bo gdyby powstały trupy, odkryłbyś jeszcze na czołach, odartych z ciała, słowo: hańba. I ten Michaś, co po zdrajcach, ciemiężcach płakał, co tęsknił do nich, umarł, umarł razem z nimi. Jego Miszuk sobie z sercem wydarł i tam cisnął do wspólnej mogiły. A cóż byśmy mogli sobie powiedzieć ty i ja ja, Miszuk, człowiek, co tyle miał nazwisk, że nie wie, które jest jego. I żal mi ciebie, staruszku, i twojego Michasia żal. Teraz mógłbym już was pożałować, nad wami popłakać. Do niczego innego jużem48 się nie zdał?
Staję przed twoim portretem i patrzę w twoje oczy. Patrzę w twoje oczy i myślę, odgadnąć usiłuję, z jaką tyś się duszą kładł do grobu? Komużeś ty błogosławieństwo swoje przekazywał? Kogo widzieć chciał: Michasia, co zbłądził, zbłąkał się, w wir wpadł, czy też mnie Miszuka?
Mnie?
To widzisz, staruszku, teraz ja z tobą mówić mogę.
Michasia nie ma. Miszuka nie ma obaj oni są już pogrzebani. Teraz staję przed tobą taki sam, jak ty, stary, jak ty, zmęczony, jak ty, opuszczony.
Teraz może my by się i porozumieli. Ale z tamtym, z Miszukiem, o czym byś ty gadał. I chociażby on zrozumiał twój stary ból ojcowski, i chociażby samemu w piersi serce tak jak pies szczekało, ostrym zębem rwało piersi, nie ustąpiłby ci on ani jednego słowa, ani w ostatnią twoją godzinę na pociechę twoją wiary by swojej się nie wyrzekł. O czym by wy z sobą mówić mogli? My, ludzie starzy, ludzie, co wszystko swoje potracili, pogrzebali, my już nie znamy żadnych walk, żadnych idei, o tym niech już inni, niechaj żywi myślą. A nam wolno o smutkach swoich, opuszczeniach i sieroctwach porozmawiać.