Komediantka - Władysław Stanisław Reymont 4 стр.


Milczeli. Janka skubała abażur, a Grzesikiewicz szarpał rękawiczki i bezmyślnie, odruchowo przygryzał sobie wąsy; wzruszenie dławiło go po prostu.

 Ciężko mi okropnie mi ciężko! zaczął, podnosząc na nią oczy błagalnie.

 Dlaczego? zapytała krótko i wymijająco.

 No, bo bo Jak Boga kocham, nie wytrzymam już dłużej! Nie, już nie mogę się dłużej męczyć, powiem po prostu: kocham panią i proszę o jej rękę zawołał głośno, i aż odetchnął z ulgi ogromnej, ale uderzył się w czoło i, biorąc rękę Janki, zaczął znowu:

 Kocham panią dawno, bałem się pani mówić o tem, i teraz także nie umiem się wygadać, nie umiem tak określić i wypowiedzieć, jakbym chciał Kocham panią i błagam, bądź moją żoną

Pocałował ją gorąco w rękę i patrzył się w nią swojemi niebieskiemi, poczciwemi oczyma, z których buchało ślepe przywiązanie i miłość szczera i głęboka. Usta drżały mu nerwowo i bladość pokryła twarz.

Janka podniosła się z krzesła i, patrząc mu prosto w oczy, odpowiedziała wolno i po cichu:

 Nie kocham pana.

Zdenerwowanie gdzieś zniknęło; wiedziała, że ta chwila oczekiwania już się zaczęła, więc była gotową. Spokojne zdeterminowanie przeglądało w jej oczach chłodno patrzących.

Grzesikiewicz odsunął się gwałtownie, jakby go kto uderzył silnie w piersi, ale powrócił na miejsce i nie rozumiejąc jeszcze znaczenia słów usłyszanych, mówił drżącym głosem:

 Panno Janino bądź pani moją żoną Kocham panią!

 Nie kocham pana nie mogę przeto za pana wyjść nie pójdę wcale za mąż! odpowiedziała tym samym głosem, ale przy ostatnim wyrazie głos jej zadrgał jakimś akcentem litości dla niego.

 Jezus, Marya! wykrzyknął Grzesikiewicz, chwytając się za głowę. Co pani powiedziała? Co to jest?! Pani nie pójdzie za mąż! nie chce pani być moją żoną!? Pani mnie nie kocha!

Ukląkł raptownie przed nią, schwycił ją za ręce, i, okrywając je pocałunkami, prawie przez łzy strachu gorączkowego, zaczął ją błagać tak silnie, tak pokornie, tak mu głos drżał łkaniem miłości ogromnej, że chwilami zatrzymywał się, aby zaczerpnąć powietrza i zebrać myśli.

 Nie kocha mnie pani? Pokocha mnie pani. Przysięgam, że ja i matka moja i ojciec będziemy jej niewolnikami Poczekam wreszcie Niech pani powie, że za rok za dwa za pięć będę czekać. Przysięgam pani, będę czekać! Ale niech mi pani nie mówi, że nie! Na miłość Boską, niech mi pani nie mówi tego, bo się wścieknę z rozpaczy! Jakto? nie kocha mnie pani! ale ja panią kocham my wszyscy panią kochamy my nie potrafimy już żyć bez pani! nie Ojciec mi powiedział, że że a tutaj! Jezus Marya! ja się wścieknę! Co pani robi ze mną! co pani robi!

Porwał się z ziemi i chwytając się za głowę rozczochraną, krzyczał prawie z bolu.

Janka miała łzy w oczach i żal się jej robiło; ta jego szczera i taka prosta rozpacz, objawiająca się tak targająco, podziałała na nią dziwnie.

Była chwila, w której poczuła we własnem sercu te łzy jego i rozpacz i jakaś sympatya litosna targała ją, że już odruchowo podać mu chciała ręce i powiedzieć, że będzie jego żoną, ale to trwało krótko.

Stała znowu ze łzami rozczulenia w oczach, ale z obojętnością w sercu i patrzyła się zimno.

 Panno Janino, błagam o odpowiedź! Niech pani pomyśli, że odmową zabija pani mnie, matkę moją, ojca, wszystkich

 Wolałbyś pan, żebym ja się zabiła dla wszystkich! odpowiedziała chłodno i usiadła z powrotem.

 A!! wyrwało mu się z gardła i odchylił głowę nieco w tył, jakby z obawy, że sufit runie natychmiast.

Machinalnie zerwał rękawiczki z rąk, podarł, a raczej poszarpał je i rzucił na podłogę, zapiął surdut na wszystkie guziki, a wreszcie siląc się na spokój, powiedział:

 Żegnam panią ale że zawsze że wszędzie że nigdy szepnął z trudem, pochylił głowę i szedł ku drzwiom.

 Panie Andrzeju! zawołała silnie.

Grzesikiewicz odwrócił się ode drzwi z jakimś błyskiem nadziei w oczach.

 Panie Andrzeju mówiła prosząco nie kocham pana, ale go szanuję nie mogę wyjść za pana, nie mogę ale zawsze będę o panu wspominać, jak o człowieku szlachetnym. Pan mnie rozumie, iż to byłoby podłością iść za człowieka niekochanego Pan się brzydzi obłudą i kłamstwem i ja go nienawidzę. Przebaczy mi pan, ale ja sama cierpię sama także nie jestem szczęśliwą o nie!

 Panno Janino gdybyś tylko gdybyś

Spojrzała na niego tak boleśnie, że zamilkł i wyszedł wolno.

Janka siedziała jeszcze, patrząc na drzwi, któremi wyszedł i jeszcze miała w mózgu dźwięki jego słów, gdy wszedł do pokoju Orłowski.

Spotkał się z Grzesikiewiczem na schodach i z jego twarzy dowiedział się o wszystkiem.

Janka aż krzyknęła ze strachu, tak ojciec zmienił się strasznie. Twarz miał brudno-siną, oczy wysadzone, głowa mu się trzęsła jakimiś poprzecznymi ruchami.

Usiadł przy stole i cichym, przyduszonym głosem zapytał:

 Co powiedziałaś Grzesikiewiczowi?

 To, co mówiłam ojcu wczoraj, że go nie kocham i nie pójdę za niego odpowiedziała śmiało, ale się zlękła tej cichości i pozornego spokoju, z jakim ojciec przemawiał:

 Dlaczego? rzucił krótko, jakby nie rozumiejąc.

 Powiedziałam: nie kocham i nie chcę wcale wyjść za mąż.

 Głupiaś! głupiaś! głupiaś! syczał przez zaciśnięte zęby i podnosił się zwolna z krzesła.

Patrzyła na niego spokojnie i dawna jej zaciętość wracała.

 Powiedziałem, że pójdziesz za niego dałem słowo, że pójdziesz za niego, to pójdziesz!

 Nie pójdę! nikt mnie nie potrafi zmusić! odpowiedziała ponuro, z mocą patrząc się w błyszczące oczy ojca.

 Zaciągnę cię do ołtarza. Zmuszę cię! musisz! wołał głucho.

 Nie!

 Wyjdziesz za Grzesikiewicza; ja ci to mówię, ja twój ojciec, rozkazuję ci to zrobić! Usłuchasz mnie natychmiast, bo cię zabiję!

 Dobrze, niech mnie ojciec zabije, ale nie usłucham.

 Wypędzę cię z domu! krzyczał już głośno, odzyskując siły i ściskając nerwowo poręcz krzesła.

 Dobrze!

 Wyrzeknę się ciebie!

 Dobrze! odpowiadała coraz silniej.

Czuła teraz, że z każdem słowem ojca dusza jej twardnieje i nasyca się coraz większą stanowczością.

 Wypędzę cię! słyszysz? i choćbyś konała z głodu, choćbyś skomliła u drzwi, nie wpuszczę, nie zechcę nigdy wiedzieć o tobie!

 Dobrze

 Janka! ty mnie nie doprowadzaj do ostateczności. Ja cię proszę, idź za Grzesikiewicza, moja córko, dziecko moje! przecież to dla twojego dobra, ja chcę tego małżeństwa. Nie masz nikogo oprócz mnie na świecie; ja jestem stary umrę zostaniesz sama, bez opieki, bez utrzymania Janka, tyś mnie nigdy nie kochała! Żebyś ty wiedziała, jaki ja jestem przez całe życie nieszczęśliwy, tobyś się ulitowała! prosił, ale w głosie miał akcenta krzyku i groźby.

 Nie! nigdy! odpowiedziała, nie poruszona ani na chwilę jego prośbą i skargami.

 Ostatni raz cię pytam! krzyknął onieprzytomniony jej odpowiedzią.

 Ostatni raz mówię, że nie!

Orłowski z taką siłą rzucił krzesłem o ziemię, że się rozleciało w kawałki; rozerwał sobie kołnierz koszuli, bo go dusił spazm wściekłości i, z poręczą w ręku rzucił się do Janki, by ją uderzyć, ale jej zimny, prawie pogardliwy wyraz twarzy, oprzytomnił go w jednej chwili. Odrzucił od siebie tę poręcz.

Orłowski z taką siłą rzucił krzesłem o ziemię, że się rozleciało w kawałki; rozerwał sobie kołnierz koszuli, bo go dusił spazm wściekłości i, z poręczą w ręku rzucił się do Janki, by ją uderzyć, ale jej zimny, prawie pogardliwy wyraz twarzy, oprzytomnił go w jednej chwili. Odrzucił od siebie tę poręcz.

 Precz!! wrzasnął wskazując drzwi precz! słyszysz? Wypędzam cię na zawsze z mego domu! Nie przestąpisz nigdy tego progu, póki żyć będę, bo cię zabiję, jak psa wściekłego i wyrzucę za bramę! Nie mam już córki!

 Dobrze, pójdę precz odpowiedziała machinalnie.

 Nie mam już córki! Nie chcę cię znać, nie chcę słyszeć o tobie! zgiń Zabiję! zabiję! krzyczał, biegając po pokoju, jak szalony.

Jego waryactwo wybuchało teraz w całej sile.

Wybiegł potem z mieszkania, i widziała przez okno, jak leciał do lasu.

Siedziała głucha, niema, zlodowaciała Spodziewała się wszystkiego, ale nigdy, że ją wypędzi z domu, własny ojciec. Poczuła straszny ból do niego, ale ani jedna łza nie błysnęła w jej oku. Oglądała się nieprzytomnie, bo wciąż słyszała ten chrapliwy krzyk: precz! precz!

 Pójdę precz, pójdę odpowiadała pokornym, złamanym głosem przez łzy, które jej zalewały serce pójdę

Było jej jednak tak ciężko, tak strasznie ciężko na duszy, że siedziała zamierając z bólu: zdawało się jej,że to precz ojcowskie smaga ją, jak prętem żelaznym i że się oblewa krwią męki

 Boże mój, Boże! za cóż ja jestem tak nieszczęśliwa? zawołała później.

Kręska, która wszystko słyszała, przybiegła do niej; ze łzami w głosie zaczęła ją pocieszać, lecz Janka odsunęła ją łagodnie. Nie tego jej było potrzeba: nie takich słów i nie takiej pociechy.

 Ojciec mnie wypędził muszę wyjeżdżać rzekła, dziwiąc się w duszy tym krótkim dźwiękom, które zamykały w sobie tak wiele.

 Ależ to niemożebne! Ojciec da się przeprosić

 Nie; nie zostanę już tutaj dłużej. Dosyć mam męki, dosyć

 Pojedzie pani do wujów?

Janka się zamyśliła na chwilę, lecz nagle jej twarz posępna rozjaśniła się blaskiem stanowczości.

 Pojadę do teatru. Stało się!

Kręska spojrzała na nią, zdziwiona niby, i zaczęła jej odradzać.

 Niech mi pani pomoże pakować rzeczy. Pierwszym pociągiem odjadę

 Osobowy teraz nie idzie do Kielc.

 Pojadę do Strzemieszyc, a stamtąd drogą wiedeńską do Warszawy.

 Niechże się pani namyśli jeszcze taki krok, to na całe życie. Można później żałować

 Stało się! Już tak musiało się stać, to i nie będzie inaczej.

I zaraz spiesznie, nie odpowiadając na uwagi Kręskiej, zaczęła się gorączkowo pakować. Bieliznę, garderobę, książki, nuty, drobiazgi, różne wszystko to układała ze starannością do swojego, jeszcze z pensyonarskich czasów kufra, jakby wyjeżdżąja po wakacyach.

Nie myślała już nic ponad to i nie czuła, tylko, że musi zaraz, natychmiast wyjeżdżać; że musi się znaleźć jak najdalej od Bukowca, jakby wewnętrznie obawiała się, że może jej zabraknąć później sił i odwagi.

Pożegnała się z Kręską obojętnie. Wydawała się spokojną i zimną na pozór, i była nią, tylko jakieś drganie ust i to drżenie wewnętrzne, którego nie mogła przyciszyć, były śladami tej burzy niedawnej.

Kazała zanieść rzeczy na dół, a mając jeszcze z godzinę czasu do pociągu, poszła do lasu. Usiadła pod rozłożystym bukiem i zapatrzyła się przed siebie.

 Na zawsze! odpowiedziała półgłosem jakby gęstwinie, co zaczęła trząść liśćmi, szemrać i pochylać się ku niej.

 Na zawsze! szeptała, wpatrzona w czerwonawe błyski słońca, chylącego się do zachodu, co przeciekały przez splątane gałęzie buków i lśniły się na ziemi.

Las stanął w wielkiej ciszy, jakby słuchał tych jej słów ostatniego pożegnania, jakby dziwił się w milczeniu, że może ktoś, co się w nim urodził i wychował, co żył z nim jednem uczuciem, co tyle łez w jego objęciach wylał, tyle przemarzył w jego ciszy żegnać się i odejść na zawsze; szukać lepszej doli i przyjaciół szczerszych.

Żałośnie zaszemrały drzewa Coś, niby pieśń pożegnania i wyrzutu smętnego, przeleciało po lesie; poruszyły się zielone wachlarze paproci, młode listki leszczyn zaczęły się trzepotać, sosny cienkiemi igiełkami zaszeleściły cicho i zadrgał, ożywił się las jękiem przeciągłym. Ptaki zaśpiewały urywanymi, przestraszonymi głosami, a po niebie, po ziemi zasianej liśćmi, mchami złotymi, konwalijkami białemi, po lesie zielonym przebiegały jakieś cienie, jakieś dźwięki, jakieś hukania, podobne do ech łkań żałosnych

 Zostań! ja ci starczę za wszystko zostań! zdawał się mówić las mocnym głosem miłości ojcowskiej.

Potok szumiał zgiełkliwie, burzył się, podważał pnie i kamienie, co mu tamowały drogę, wymijał, okrążał, spadał i rozbity w pianę, w kaskadę pyłów, mieniących się w słońcu wszystkiemi barwami tęczy, biegł ciągle naprzód niepowstrzymanie, szemrał zwycięsko i zdawał się szeptać:

 Idź idź

Cisza się potem zrobiła ogromna, przerywana brzęczeniem komarów i chrzęstem spadających szyszek zeszłorocznych.

Kukułka kukała gdzieś daleko.

 Na zawsze! szeptała Janka.

Podniosła się i szła z powrotem na stacyę. Szła wolno, rozglądała się miłośnie po drzewach, po ścieżkach, po zboczach wzgórz, i z rozrzewnieniem głębokiem, z bólem dziwnym, żegnała je spojrzeniami.

Czuła, że ją łzy zalewają: łzy żalu, odrywania się cierpkiego od tych miejsc, z któremi się zżyła tak głęboko i z któremi się musi rozstać na zawsze

Teraz, w tej chwili dopiero, poczuła całą gorycz swojego wyjazdu, i teraz poznała, że to nieprawda, iż ona tutaj nic nie kochała, i nic i nikogo nie zostawi tutaj drogiego! Zostawiała te lasy, co były cząstką jej duszy najdroższą. Zostawiała góry, polanki, niebo czyste, to życie burzliwe, ale swobodne te chwile samotności przeszłość całą, pełną walk, burz rozszaleń, zachwytów i marzeń

Zostawiała więcej, niż mogła zrozumieć na razie.

Patrzyła z gorzką zawiścią na wszystko, że wszystko to zostanie i myślała posępnie, że tak samo słońce będzie świecić nad tym drogim kawałkiem ziemi, tak samo lasy będą szumieć i wołać tysiącami głosów w noce burzliwe jesieni; wiosny iść będą, kwiaty kwitnąć i ta pustka, to dobro jej, pełne melancholii, te noce księżycowe, zadumy lasów wszystko to będzie tylko ona odejść musi tylko ją los wyrywa i rzuca daleko i na zawsze

Potem myślała o tem nowem życiu, do jakiego szła i żale za przeszłością przycichły, i podnosiła się w niej zwolna jakaś świadoma siebie siła życia i przejmowała ją mocą, że się wyprostowywała, patrzyła coraz śmielej przed siebie i coraz bardziej podnosiła głowę.

Zobaczywszy ojca na peronie, nie drgnęła nawet: już się pomiędzy nimi rozciągał ten nowy świat, do którego uciekała i pociągał ją obietnicami szczęścia i sławy.

Znajomi przystępowali do niej, witali się, pytali o zdrowie, dokąd jedzie i t. d.

Odpowiadała, że do rodziny i nie traciła spokoju. Miała go nawet tyle, że poszła sama do kasy po bilet.

Stanęła przed okienkiem i zażądała go głośno.

Orłowski (bo on sam sprzedawał bilety) podniósł głowę gwałtownie; coś, jakby cień czerwony, przeleciało mu po twarzy, ale nie odezwał się. Wydał jej resztę, spokojnie i zimno się patrzał, gładząc brodę, jakby jej nigdy nie znał.

Назад Дальше