Kos wyjął głowę spod skrzydła, otrzepał się, nasłuchiwał chwilę to jednym, to drugim uchem, skoczył na wyższy pręcik i wesoło odgwizdywał swojemu panu, ale umilkł zaraz, bo się rozlewał w powietrzu świegotliwy, dźwięczny głos sygnaturki z klasztoru, którego wieże i szereg okien widać było z ogrodu nad płaskimi dachami miasteczka.
Waluś, do klasztoru! odwiedzimy księdza Liberata, a żwawo bestio.
Adyć się rucham, jaże7 mi kulasy stergły.
Pojechali ścieżką, biegnącą z ogrodu nad rzeką, pomiędzy łąkami, znad których zwłóczyły się resztki mgieł, niby poszarpane strzępy muślinów, wśród których migotały się fantastyczne skręty jaskółek świergocących w szalonym locie.
Drugi bocian chodził z wielką powagą po łąkach i raz po raz zanurzał ostry dziób w zielonej trawie, wyciągał żabę, podnosił szyję do góry i połykał z namaszczeniem.
Rzeczka płynęła bystro wąskim pasem błękitu, po którym rozpryskiwały się co chwila srebrne łuski drobnych fal i obmywały długie linie żabieńców i niezapominajek, co żółtymi i błękitnymi oczami patrzyły w wodę, na korowody płowych kiełbików, goniących się na mieliznach, na wąskie zielonawe grzbiety i ostre głowy szczupaków, przyczajonych pod liściami8 grzybieni, co jak zielone ręce leżały na wodzie, na tych łupieżców cichej rzeczki, którzy niby kule lecieli wskroś rybiego tłumu, połykali w przelocie kiełbia lub płotkę i nim gromada zdążyła się rozbiec, znikali w gąszczach brzegów, pomiędzy czerwonawymi liściami pomórników, pod cieniem rozkwitłej czeremchy, duszonej przez ramiona dzikiego chmielu, które drgały na wartkim prądzie niby rozsypane zielone warkocze.
Potem jechali tyłami miasteczka, ścieżką biegnącą przez zagony ogrodów warzywnych i sadów, pełnych kwitnących drzew i zapachów cebuli, gdzie na miedzach pasły się brodate kozy, a na krzewach zielonego agrestu, na połamanych płotach wietrzyła się pościel. Przejechali ogród, jaki się rozciągał tuż za murami otaczającymi klasztor i Waluś pchał wózek do wnętrza klasztoru na korytarz.
W klasztorze pusto było i cicho.
Oknami wdzierał się wiatr i zaglądały zielone gałęzie krzewów, bo w pośrodku murów był niewielki ogródek.
Kilka drzew owocowych pięło się do słońca i zaglądało do cel pierwszego i drugiego piętra, a resztę ogródka zajmowały trawy i chwasty, na tle których migotały białe, smutne główki narcyzów.
Niech będzie pochwalony! zawołał pan Adam, przystając przy jednym z okien.
Na wieki wieków! odpowiedział Liberat, który w swoim biało-czarnym habicie dominikańskim, chudy, zgarbiony, wlókł się pod ścianą.
Podniósł wybladłe i jakby nieprzytomne oczy, patrzył długo, nim poznał, kto do niego zagadał.
Jakie zdrowie? Bo wczoraj mówił ksiądz Szymon, że ojciec zdrowszy.
Nie, nie nie zdrowszy szeptał ksiądz bladymi ustami.
Jego szara, wyschnięta twarz, podobna w tonie do tych otaczających murów, rozjaśniła się jakby uśmiechem.
Może ojciec będzie łaskaw przyjść dzisiaj do nas na obiad?
Nie, nie! Nic już jeść nie mogę, żyję oczekiwaniem, bo dziś lub jutro umrę
Co też ksiądz mówi zaprotestował energicznie pan Adam, ale ksiądz Liberat uśmiechnął się i głaszcząc się po twarzy gałązką bzu kwitnącego odetchnął tym zapachem i szeptał głucho:
Śmierć już stoi przy mnie! Śmierć już jest we mnie! powtórzył mocniej, aż się pan Adam cofnął nieco, a Waluś przeżegnał się ze strachu.
Był u mnie dzisiaj w nocy przeor dodał cicho.
Jezus Maria! Przywidzenie, mój ojcze i nic więcej. Proszę, toż on umarł z piętnaście lat temu.
Był. Widziałem go! Modliłem się na chórze i kiedym schodził do celi, zobaczyłem jak szedł przede mną korytarzem, do każdej celi pukał i z każdej celi, odpowiadał mu głos jakiś, a on szedł dalej jakby zwołując wszystkich. Zniknął mi na zakręcie, a gdym się już położył, usłyszałem pukanie. Podniosłem się i otworzyłem drzwi: stał na środku korytarza, rękę podniósł do góry, patrzył na mnie i powiedział:
Pójdź!
Poszedłem za nim, wiódł mnie przez wszystkie korytarze, a ze wszystkich cel wychodzili ojcowie i szliśmy razem do refektarza, tam już było pełno i ciągle wchodzili nowi, wszyscy jacy byli od samego początku naszego klasztoru. Jakiś bardzo stary ojciec odczytywał z wielkiej księgi nazwisko, wywoływał po kolei, po kolei podchodzili do niego, a on wtedy kartę z nazwiskiem wydzierał i rzucał w powietrze, zapalała się i kula ognista wypływała oknami w świat, a każdy wyczytany znikał. Zostałem tylko sam, a on przeczytał moje imię: Ojciec Liberat.
Pójdź! szepnął mi przeor.
Ostatni! zawołał czytający i wolno wydzierał moją kartę, tak wolno, że czułem, iż mi wydziera życie.
Ostatni! powiedział przeor, popatrzył na klasztor, na mnie, pocałował mnie w czoło i szepnął:
Pójdź!
Idę o panie! kiedy mnie wołasz do siebie. Idę! szepnął ksiądz zapatrzony w płat błękitu wiszący nad ogródkiem, skrzyżował ręce na piersiach i stał, podobny ze swej siności do posągów.
Jaskółki biegały nad nim jak szalone, wróble ćwierkały po drzewach, nie słyszał nic i nic nie widział, zatopiony w modlitwie i w wizji tej przeczuwanej śmierci.
Cały zakon wymarł i on ostatni z szeregu niezliczonego, czuł, że umiera.
Pan Adam przynaglał do pośpiechu Walusia, bo chciał jak najprędzej znaleźć się w domu. Ksiądz Liberat przejmował go strachem zawsze, a dzisiaj zatrząsł nim do głębi opowiadaniem tego widzenia nocnego. Pan Adam oddychał powietrzem pól i kwiatów, patrzył na zieleń i na ludzi, próbował gwizdać i przyśpiewywać, ale głos mu wiązł w gardle, oglądał się za siebie, jakby z obawą, że ujrzy te umarłe korowody zakonne i krzyczał:
Waluś, a ruszaj no się bestio!
Adyć się rucham.
Na ganku zastał Ankę; siedziała na niskim stołeczku, otoczona chmurą młodziutkich kurcząt, którym dawała jeść.
Maks stał we drzwiach i z podziwem przypatrywał się sielankowej scenie.
Gdzie ojciec był?
U księdza Liberata.
Zdrowszy?
Ale, on już zupełnie mente captus9, zupełnie. Opowiadał mi niestworzone rzeczy i twierdzi, że dzisiaj lub jutro najdalej umrze.
Czy to ten ksiądz, który był wczoraj u państwa? zapytał Maks.
Nie. Ksiądz Szymon jest naszym proboszczem, a ten zaś, to ostatni z dominikanów, jacy byli w naszym klasztorze. Ojciec Liberat, to człowiek wielkiej nauki i pobożności, ale..! chory. Prawie obłąkany. Przez całe tygodnie nieraz nie sypia, nie jada, od ludzi stroni, a tylko modli się rozciągnięty na podłodze dawnego chóru zakonnego i nocami odwiedza puste cele i rozmawia z dawno umarłymi. A przy tym wszystkim
Nachylił się do Maksa i coś szeptał, ale Anka mu przerwała.
Tasiuchny, taś, taś, taś! wołała na stado kacząt, trzepiących się zapamiętale w sadzawce, nie zważając na rozpaczliwe krzyki i bieganinę kury, która je wysiedziała.
Kwoka krzyczała jakby na ratunek, podfruwała na wodę i cofała się z przestrachem.
Pani codziennie i sama karmi wszystek drób?
Codziennie.
Przecież to duża praca!
Skoro się samo nic nie robi, więc trzeba robić odpowiedziała wesoło i zwoływała przed ganek coraz nowe stada, które ściągały ze wszystkich kątów podwórza, rzucały się na żer chciwie i napełniały powietrze wesołym krzykiem.
Codziennie.
Przecież to duża praca!
Skoro się samo nic nie robi, więc trzeba robić odpowiedziała wesoło i zwoływała przed ganek coraz nowe stada, które ściągały ze wszystkich kątów podwórza, rzucały się na żer chciwie i napełniały powietrze wesołym krzykiem.
Anka siadła na progu ganku i raz po raz czerpała ze stojących obok niej przetaków to garść kaszy jaglanej, to jęczmienia, to pszenicy i rzucała na ruchliwą, rozkrzyczaną hołotę ptasią, kłębiącą się zapamiętale i bijącą się pomiędzy sobą.
Były kurczątka pokryte żółtym puchem, które różowymi dzióbkami, z nadzwyczajną zwinnością wybierały jagły i co chwila biegły do kwoki, raz wraz nawołującej dzieci do nowego żeru, jaki odkrywała na ziemi; były indyczki wysmukłe, białe, na zielonych niby z brązu nóżkach, delikatne, kapryśne, które biegnąc, podnosiły krótkie skrzydełka i krzyczały jękliwie; były kaczęta już w pierzach, ale tak brudne, umazane w błocie, że nie miały barwy, te szły gromadą zbitą i hurmem w milczeniu rzucały się na żer i połykały łapczywie, trzęsąc dziobami w powietrzu, nadziewając się po prostu kaszą; przyszła na końcu banda gęsiąt z gąsiorem, które kołysały się niezgrabnie, trzęsły obwisłymi brzuchami i gęgały niespokojnie, ale pierwsze rzuciły się na jęczmień i tratowały własne dzieci; ta gromada robiła najwięcej wrzawy, bo co chwila podnosiły dzioby, wyciągały żmijowate szyje i krzykliwie rozmawiały ze sobą, a gęsior szczypał podskakujące niezgrabnie, gonił za kaczorami, syczał na indyczki i przybiegał do gęsi, głośno ciesząc się ze zwycięstwa.
Potem zrobił się przed gankiem pisk i zamęt, bo wszystko się pomieszało ze sobą i zaczynało się bić.
Stare gęsi syczały na indyczki, które z rozczapierzonymi skrzydłami błyskały groźnie ślepiami i jeszcze groźniej gulgotały, a indor w tęczy rozwachlarzonego ogona, o rozczerwienionych z gniewu koralach, skakał ostrymi pazurami na kaczorów o zielonych, pawich łbach, które chyłkiem uciekały, po drodze porywając jedzenie.
Na domiar złego, gołębie zwabione piskiem ptasim i widokiem pana Adama, krążyły nad domem i jak kule śnieżne spadały w środek stada, gruchały, kręciły się odważnie, kradły ziarna spod dziobów, uciekały, gonione przez kwoki i od syków gęsich i powracały niestrudzenie, uwijając się zapamiętale.
Anka bawiła się wesoło tą walką, jaka wrzała u jej nóg i wciąż sypała nowe garście ziarn na głowy i skrzydła ptactwa.
Podobna jest teraz pani do Mickiewiczowskiej Zosi.
Z tą wielką różnicą, że Zosia bawiła się gospodarstwem, karmiła drób dla przyjemności.
A pani robi to dlaczego?
Aby dobrze wykarmione sprzedać w Łodzi. Mniej się to panu podoba, co?
Więcej jeszcze, bo muszę podziwiać pani praktyczność.
Praktyczność z musu.
Nigdy prawie ta praktyczność nie powstaje dlaczego innego. Ale pani dziwnie umie łączyć praktyczność z czymś zupełnie innym, z czymś, czego nazwać nie umiem, bo
Przerwał mu pan Adam, bo zaczął gwizdać przeciągle i natychmiast indory nastroszyły się i zaczęły gulgotać, gęsi krzyczały głośno, a kwoki ogarniały swoje małe, rozstawiając nogi i skrzydła i kwakały zestrachane jakby przed jastrzębiem, gołębie wzbiły się w górę i jak obłąkane uciekały do gołębnika, wpadały do stodół, a nawet kilka uciekło do ganku, a w całej gromadzie podniósł się taki krzyk, pisk, rwetes, tak wszystko uciekało, tratowało się, że pan Adam śmiał się na całe gardło.
A co, tom zrobił figla! wołał.
Co to za gęsia idylla? Spać nie mogłem przez nią zawołał Karol, wchodząc na ganek.
Wyśpisz się w Łodzi.
W Łodzi mam co innego do roboty szepnął niecierpliwie, zimno przywitał Ankę i znudzonym wzrokiem przyglądał się niebieskim dymom, bijącym wielkimi słupami nad miasteczkiem.
Koniecznie musicie panowie jechać dzisiaj? zapytała nieśmiało Anka.
Koniecznie i chociażby zaraz.
Więc jedźmy, jestem już gotowy powiedział ostro Maks, zirytowany tym koniecznie.
Nie, nie. Pojedziecie panowie po południu, teraz ja nie pozwalam. Pójdziemy do kościoła na sumę, musimy odwiedzić księdza Szymona. Potem zjemy obiad, bo umyślnie prosiłam na niego pana Zajączkowskiego i księdza, a wreszcie musi się pan, panie Karolu, rozmówić z Karczmarkiem, ma być o trzeciej. A przed wieczorem odprowadzimy panów.
Dobrze, dobrze! rzucił prędko Karol i poszedł do pokoju jadalnego, bo podano śniadanie, po czym, narzekając na gorąco, wyniósł się do ogrodu i siedział pod kwitnącymi jabłoniami, obsypywany co chwila śniegiem płatków padających za najmniejszym powiewem wiatru.
Pszczoły brzęczały na jabłoniach jak w ulu, a po całym ogrodzie rozpływał się słodki, dyszący zapach bzów, jabłoni i głosy wilg śpiewających.
Pan Adam poszedł się przespać, jak zwykle to robił po śniadaniu, bo wstawał o świtaniu; Anka ubierała się do kościoła, a Maks chodził zarośniętymi trawą alejkami, okrążał ze wszystkich stron Karola, czasem się zapuszczał na drugą stronę dworu od rzeki i powracał, a przechodząc obok niego nie mówił nic, unikał nawet jego wzroku i szedł w głąb ogrodu, bo mu się wydało, że tam mignęła jasna sukienka Anki, a przekonawszy się, że to różowieje jabłoń pokryta kwiatami, stanął przy parkanie i patrzył na szeroką roztocz zbóż zielonych, kołyszących się z jednostajnym szmerem, przez które ścieżyną biegnącą od dalekiej wsi, snuł się długi łańcuch czerwono ubranych kobiet i chłopów w białych kapotach, dążących do kościoła; patrzył, a nadsłuchiwał chciwie, czy się też nie odezwie gdzie głos Anki.
Nie mógł zdać sobie sprawy, co się w nim działo.
Nie wyspałem się, czy co? myślał, ściskając sobie głowę rozbolałą. Do diabła ze wsią.
Poczuł się tak raptownie zdenerwowanym, że poszedł do Karola.
Nie moglibyśmy wyjechać wcześniej?
I ty masz już dosyć?
Rzeczywiście, że wyleciałem ze wszystkich trybów, czuję się jak kalosz rozdeptany. W nocy spać nie mogłem, teraz nie wiem, co robić ze sobą.
Połóż się na trawie, oddychaj wonią kwiatów, nasłuchuj szmerów traw, rozkoszuj się śpiewem ptaków, pław się w słońcu, a w interwałach myśl o piwie, albo o czarnej Antce drwił Karol.
Daję słowo, że nie wiem, co ze sobą robić. Dwadzieścia razy obejrzałem ogród; no i cóż? widzę, że piękny, że drzewa kwitną, że trawa zielona, ale co to dla mnie za papier. Byłem na łące prześliczna. Byłem w stajni, byłem wszędzie, wszystko widziałem ale mam tego już dosyć. Panna Anka zachwalała mi las zobaczyłem, że drzewa wielkie, że wilgoć i że nie ma na czym usiąść.
Czemuś nie powiedział, byłaby ci kazała tam zanieść kanapkę.
A przy tym jestem niespokojny o matkę i urwał i nie dokończył, tylko ze złością rozbijał nogą kretowisko świeżo wytoczone na trawniku.
Pociesz się, pojedziemy, muszę tylko tę całą przykrą pańszczyznę odbyć przecież przykładnie.
Pańszczyznę zapytał zdziwiony Maks. Narzeczona i ojciec to pańszczyzna?
Nie miałem ich na myśli, a tylko tych bałwanów, którzy mają być na obiedzie i wizyty zacierał gorąco niebacznie powiedziane słowo, ale Maks, jakby na przekór, zaczął go przekonywać, że Zajączkowski jest niesłychanie sympatyczny, ksiądz bardzo rozumny itd., ale Karol zdziwiony podniósł na niego oczy.