Ziemia obiecana - Władysław Stanisław Reymont 10 стр.


 Na nic wszystko, śpi jak zabity. Tak mi zresztą pilno, że nie będę czekał.

 Przeczytaj Moryc uważnie depeszę, tylko nie oglądaj adresu zastrzegł, podając telegram.

 Ba, kiedy nic nie rozumiem cyfrowana!

 Prawda. Zaraz ci przeczytam.

I czytał mu wolno, bardzo dobitnie, podkreślając cyfry i daty.

Moryc wytrzeźwiał zupełnie, na pierwsze słowa zerwał się on z krzesła i pochłaniał oczami, całym sobą, treść tego telegramu. Gdy Karol skończył i podniósł tryumfujący wzrok na niego, Moryc stał nieruchomy, zapatrzony w ten interes, po kilka razy wciskał binokle na nos, które mu zupełnie nie chciały się utrzymać, uśmiechał się tak słodko, jak do ukochanej, szarpał nerwowo swoją piękną brodę, wreszcie rzekł uroczyście:

 Wiesz Karol, my mamy już przyszłość, my mamy grube pieniądze. Ten telegram wart jest sto tysięcy rubli, no, pięćdziesiąt, co najmniej. My się możemy na tej uroczystości pocałować! Co to za interes, co to za interes! I posuwał się do Borowieckiego, chcąc go istotnie w tym radosnym podnieceniu ucałować serdecznie.

 Daj spokój Moryc. Nam potrzeba teraz gotówki, nie pocałunków.

 Prawda, masz rację, trzeba teraz pieniędzy i pieniędzy.

 Czym więcej kupimy, tym więcej zarobimy.

 Co się to w Łodzi będzie dziać. Aj! aj! Jeśli o tym wie Szaja, albo Bucholc, jeśli zdąży wykupić, to wszyscy dopiero będą śpiewać. Skądżeś to wyrwał!

 Moryc to moja tajemnica, to moja nagroda. Uśmiechnął się do siebie, bo przyszła mu na myśl Lucy.

 Twoja tajemnica, to twój kapitał. Mnie jednak dziwi jedno.

 Co takiego?

 Ja się tego, Karol, nie spodziewałem po tobie Mówię zupełnie szczerze. Nie spodziewałem się, żebyś był zdolny mieć taki interes w ręku i chciał się dzielić, z nami.

 Toś mnie nie znał.

 Wiesz, że po tym fakcie jeszcze cię mniej znam.

I patrzył na niego tak, jakby podejrzywał jaką zasadzkę, bo nie mógł pojąć jak można chcieć się dobrowolnie dzielić zyskami.

 Jestem aryjczyk, a ty jesteś semita, w tym leży wytłumaczenie.

 Ja go nie widzę, nie rozumiem, co chcesz powiedzieć przez to.

 Tylko to, że ja chcę zrobić pieniądze, ale dla mnie świat się nie kończy na milionach nawet, a ty widzisz cały swój cel życia w zrobieniu pieniędzy. Kochasz pieniądze dla pieniędzy i zdobywasz je bezwzględnością, nie oglądając się na środki.

 Bo każdy jest dobry, który pomaga.

 To właśnie jest semicką filozofią.

 Z czymże ja się potrzebuję liczyć. Właśnie taka filozofia nie jest ani aryjska ani semicka, jest filozofia kupiecka.

 No mniejsza. Pomówimy o tym kiedy indziej obszerniej. Dlatego dzielę się z wami, że jesteście moimi wspólnikami i dawnymi przyjaciółmi. Zresztą, tak mi każe ambicja nawet, zrobić przysługę przyjaciołom.

 Droga ambicja.

 Liczysz?

 Bo wszystko się oblicza.

 Ileż liczysz naszą dawną zażyłość?

 Karol, ty się nie śmiej, ale ja ci powiem, iż twoją przyjaźń mógłbym obliczyć na ruble, bo ja przez nią, przez to, że razem mieszkamy, mam więcej kredytu o jakie dwadzieścia tysięcy rubli. Mówię ci szczerze.

Borowiecki śmiał się serdecznie, zadowolony głęboko ze słów Moryca.

 To, co ja robię, zrobiłbyś i ty, zrobiłby i Baum.

 Ja się boję, Karol, ja się bardzo boję, że Maks jest mądry człowiek, że on jest kupiec Ale co ja, to zrobiłbym z całą przyjemnością.

Zaczął gładzić brodę i nasadzać binokle, żeby pokryć wyraz ócz i ust, które mówiły zupełnie co innego.

 Ty jesteś szlachcic, ty jesteś naprawdę von Borowiecki.

 Maks! Wstawaj, śpiochu! krzyczał do ucha Baumowi.

 Nie budź mnie! ryczał wściekły, wymachując nogami.

 Nie wierzgaj, tylko wstawaj, bo jest pilny interes.

 Karol, po co go budzisz szepnął cicho Moryc.

 We trzech przecież musimy się naradzić

 Dlaczego nie mamy zrobić tego interesu we dwóch?

 Bo zrobimy go we trzech powiedział zimno Borowiecki.

 Czy ja mówię inaczej! Moglibyśmy tylko ułożyć bez niego, a jak wstanie, jak się wyśpi, to mu się powie! My w Łodzi stanowimy brylantową spółkę.

I biegał po pokoju coraz prędzej. Opowiadał o przyszłych zarobkach, rzucał cyfry, siadał na chwilę przy stole, brał w obie ręce szklankę z herbatą i pił; był tak zdenerwowanym, że binokle wciąż mu wpadały do szklanki; klął, wycierał je o poły surduta i znowu biegał, albo pochylał się nad stołem i na ceracie kreślił kolumny cyfr, które zmazywał natychmiast poślinionym palcem.

Tymczasem Baum wstał, wysapał się, wyklął w kilku językach, wypił olbrzymią ilość herbaty, zjadł wszystkie resztki z kolacji, jakie jeszcze były na talerzach, zapalił krótką angielską fajeczkę i przygładzając swoją małą łysinkę, jaką miał nad czołem, mruknął:

 Czego chcecie? Gadać prędko, bo mi się chce spać.

 Nie pójdziesz spać, jeno się dowiesz.

 Nie pyskuj.

Karol przeczytał mu telegram.

Moryc wyłożył plan, który był bardzo prosty: mieć pieniądze, dużo pieniędzy, jechać natychmiast do Hamburga, kupić, co się da, surowej bawełny i sprowadzić ją do Łodzi, zanim prawo o podwyższonym cle i taryfie zacznie obowiązywać. A potem sprzedawać, ma się rozumieć, z jak największym zyskiem.

Baum myślał długo, zapisywał coś w notesie, fajkę wypalił, wytrząsnął popiół na spodek, przeciągnął swoje olbrzymie kości i rzekł:

 Zapiszcie mnie na dziesięć tysięcy rubli, więcej nie mogę. Dobranoc!

Podniósł się z krzesła, aby iść z powrotem spać.

 Zaczekajże! Musimy się przecież porozumieć. Wyśpisz się jeszcze.

 Niech was diabli wezmą z tymi porozumiewaniami się. Ach te Polaki! W Rydze przez całe trzy lata mało co spałem, bo wszyscy się całe noce u mnie porozumiewali i w Łodzi to samo.

Usiadł niechętnie i zaczął nabijać fajkę.

 Moryc, ile dajesz?

 Tak samo dziesięć tysięcy. Nie wydobędę na razie więcej.

 Więc i ja tak samo.

 Zyski i straty będą równe.

 Ale który z nas pojedzie? zapytał Baum.

 Może jechać Moryc tylko, bo on się zna dobrze i to jego specjalność.

 Dobrze, pojadę. Co dacie gotówki zaraz?

 Ja mam piętnaście rubli, mogę dołożyć mój pierścień brylantowy, zastawisz go u ciotki, da ci więcej niż mnie mówił ironicznie Maks.

 Mam wszystkiego przy sobie, zaraz 400 rubli, mogę dać 300 zaraz.

 Kto twoje weksle będzie żyrował, Baum?

 Dam gotówkę.

 Ja jeśli na czas nie wyrwę gotówki, to dam weksle z dobrym żyrem.

Zaległa cisza. Maks położył głowę na stole i patrzył na Moryca, który szybko coś pisał i obliczał. Karol chodził wolno po pokoju i wąchał dla orzeźwienia jakieś perfumy w kosztownym flakoniku.

Dzień był już wielki i przez okna pozasłaniane gipiurowymi zasłonami wlewał białe, ostre światło poranku i mącił blask lampy i świec płonących w wielkich brązowych kandelabrach.

Cisza ogromna, cisza Łodzi w niedzielę, rozlewała się po mieście i przenikała do wnętrza mieszkania. Jakiś daleki turkot dorożki huczał niby grzmot po stwardniałym błocie i w pustej, jakby wymarłej ulicy.

Karol otworzył lufcik, aby wpuścić trochę świeżego powietrza i wyjrzał na ulicę.

Karol otworzył lufcik, aby wpuścić trochę świeżego powietrza i wyjrzał na ulicę.

Szron pokrywał bruk i dachy i skrzył się jak brylanty w słońcu, co wstało gdzieś daleko za Łodzią, za fabrykami, których kominy, niby las gęsty i ponury, rozciągały się wprost okien i odcinały swoje potężne, surowe profile na tle złoto-błękitnego nieba.

 A jak się ten interes nie uda szepnął, cofając się z okna.

 A no to stracimy, psiakrew, i nic więcej mruknął Maks obojętnie.

 Możemy stracić trzy razy, bo kapitał, zarobek, a może i fabrykę.

 Nie może tak być wykrzyknął Maks, bijąc ze złością w stół. Fabrykę musimy mieć. Ja już z ojcem nie wytrzymam dłużej, a zresztą, czy mój fater długo pociągnie? Jeszcze rok, jeszcze dwa, a zjedzą go zięciowie, dogryzie go Zuker, on przecież zaczął już nas jeść, bo naśladuje nasze kapy na łóżka i nasze kołdry kolorowe i sprzedaje o 50% taniej; on nas żywcem zjada. A ja nie urodziłem się na parobka w cudzym interesie. Mam już trzydzieści lat, potrzebuję zacząć na siebie.

 I ja mówię, nie może być. Fabrykę, tak czy owak, mieć musimy. Ja także dłużej nie wytrzymam u Bucholca.

 Boicie się? szepnął Moryc.

 To naturalna obawa, gdy się może stracić wszystko.

 Ty, Karol, nie możesz zginąć w żadnym razie; ty ze swoją uznaną specjalnością, ze swoim nazwiskiem, ze swoim von, ze swoją twarzą, zawsze możesz dostać milion, chociażby z Müllerówną w dodatku.

 Nie gadaj, mam narzeczoną, którą kocham.

 Co to przeszkadza, można mieć dwie naraz narzeczone i w obu się kochać, a ożenić z trzecią, która będzie miała pieniądze.

Karol się nie odezwał, bo mu się przypomniała panna Mada i jej naiwny szczebiot; chodził po pokoju, a Maks usiadł na stole, ćmił fajkę i bujał długimi nogami i nadstawiał twarz na pocałunek słońca, co się przedarło wskroś okien domu naprzeciwko i kładło długą złotą smugę, pełną drgającego pyłu na jego twarz rozespaną i na czarną głowę Moryca, siedzącego z drugiej strony stołu.

 Jeśli się boicie ryzyka, to ja wam dam radę, a raczej powiem, że istotnie to jest ryzyko. A jeżeli o tym interesie wie cała bawełna łódzka? Jeżeli ja ich w Hamburgu zastanę wszystkich? A jeżeli przez wielkie i gwałtowne zapotrzebowanie bawełna pójdzie w górę za bardzo. A w Łodzi nie będziemy mieli komu jej sprzedać, to co?

 Przerobimy ją w swojej fabryce i zarobimy jeszcze więcej szepnął Maks, nadstawiając pod działanie słońca ucho jedno i część głowy.

 Ale jest wyjście. Zarobicie również i bez ryzyka.

 W jaki sposób? zapytał Karol, przystając.

 Odstąpcie mi cały ten interes. Ja wam dam po pięć, no po dziesięć tysięcy odstępnego, niech stracę i to gotówką, baresgeld74, za parę godzin.

 Świnia mruknął Maks.

 Daj pokój Maks, on to robi z przyjaźni.

 A właśnie, że z przyjaźni, bo jak ja stracę, wy i tak możecie mieć fabrykę, a gdy zarobicie, również wam to nie przeszkodzi.

 Nie traćmy czasu na próżne gadaniny, trzeba iść spać. Kupujemy razem na wspólne ryzyko, a ty Moryc jedziesz dzisiaj do Hamburga.

 Niech da pokrycie. Kupi za nasze pieniądze, a potem powie, że kupił dla siebie, jego stać na to!

 To nasza przyjaźń i moje słowo jest pies, co ty gadasz Maks wykrzyknął oburzony.

 Twoje słowo złote, twoja przyjaźń to dobry weksel, ale ewikcję daj, to handel.

 Załatwimy to w ten sposób, że Moryc będzie kupować i wysyłać zaraz pospiesznymi frachtami, na nachname. My wykupimy.

 A gdzie moja pewność, że mnie nie wyeliminujecie ze spółki, co?

 Świnia zawołał głęboko dotknięty Maks, uderzając pięścią w stół.

 Cicho Maks, on ma rację. Zrobimy zaraz piśmienną umowę, którą się później dla upoważnienia urzędowego przeciągnie przez regenta.

Napisali zaraz upunktowaną wielokrotnie umowę, rodzaj aktu spółki, zawierającej się pomiędzy nimi trzema, na prowadzenie handlu surową bawełną.

Było w niej wszystko przewidziane.

 No, teraz stoimy na gruncie realnym. Ile mi wyznaczacie za zajęcie się tym interesem?

 Teraz zwykłe komisowe za kupno, a później porozumiemy się.

 Zaliczcie mi z góry, co możecie. Ja wam rachunek dokładny przedstawię strat, jakie poniosę przez czas pobytu w Hamburgu, strat na agenturze swojej, której przez ten czas nie będę mógł prowadzić.

 Świnia powiedział po raz trzeci Maks i wykręcił drugą stronę twarzy na słońce.

 Maks, tyś mi powiedział trzy razy świnia, ja ci tylko raz odpowiem: głupi! Ty pamiętaj, że my mamy prowadzić nie romans, nie małżeństwo, tylko interes. Sam okpiłbyś Pana Boga, żeby się tylko udało, a mnie mówisz świnia, kiedy ja chcę tylko tego, co mi się należy prawnie. No niech Karol powie.

 Idź do diabła, stergnij.

 No, zgoda, nie kłóćcie się ciągle. Jedziesz kurierem w nocy?

 Tak.

 Tylko moi drodzy, pamiętajcie, ani dziś, ani później nikt nie ma wiedzieć, skąd wzięliśmy tę wiadomość o bawełnie.

 Alboż my wiemy, co?

 Taka tajemnica w trzech nie jest już tajemnicą.

 Idźcie spać. Karol, tylko mnie już nie budź. Moryc, choć pocałuję cię na drogę, bo cię nie zobaczę przed wyjazdem, wstanę dopiero jutro. No, bądź zdrów, chłopie, a nie okpij nas mówił żartobliwie, całując się z Morycem serdecznie, bo, pomimo ciągłych kłótni i wymyślań, lubili się bardzo ze sobą.

 Ciebie kto by oszukał! mruczał Moryc jakby z żalem.

 Ty jesteś dobry chłop, Moryc, ale czuć cię na milę szachrajem.

*

Było już po dwunastej, gdy Karol się obudził.

Słońce świeciło prosto w okna i zalewało blaskami cały pokój, umeblowany z najwyszukańszym wykwintem.

Mateusz umyty, wystrojony po niedzielnemu, wsunął się na palcach.

 Jest co? zapytał Karol, bo często w nocy Bucholc przysyłał różne rozporządzenia.

 Z fabryki nie ma nic, są tylko ludzie z Kurowa, z listem. Czekają od rana.

 Niech zaczekają, przynieś list, a im daj herbaty. Wytrzeźwiałeś już?

 Jestem już na glanc, proszę pana dyrektora.

 Opatrzyłeś sobie już twarz, jak widzę.

Mateusz spuścił oczy i zaczął przestępywać75 z nogi na nogę.

 Raz jeszcze się upijesz, to możesz więcej nie pokazywać się.

 Już tak nie będzie.

Uderzył się w piersi, aż się rozległo.

 Nie boli cię głowa?

 Nie, ale mnie krzywda moja boli. Poproszę bardzo pana, a pan mi, mój pan najdroższy pozwoli, a to już jak pies służyć będę za to.

 Na cóż mam ci pozwolić? pytał ciekawie, ubierając się.

 Żebym ja mógł trochę porachować żebra tym Szwabom, co mnie tak uszlachciły.

 Takiś to mściwy?

 Nie, nie mściwym, ale sponiewierania, ale swojej utoczonej krwi katolickiej nie daruję.

 A rób co ci się podoba, byleby ci tylko lepiej jeszcze nie przefasonowali twarzy.

 Już ja im dam taki bejcz, co go im nikt nie spierze szepnął mściwie i aż zaciął zęby od nagłej złości, jaka mu zalała serce.

Sine plamy i siniaki zrobiły mu się pąsowe od wzruszenia.

Karol ubrał się i poszedł budzić przyjaciół.

Назад Дальше