Ziemia obiecana - Władysław Stanisław Reymont 12 стр.


 Co to pomoże, a ucieszyłbym tylko Szaję i tych wszystkich, coby chcieli, abym zdechł jak najprędzej. Kundel, popraw krzyknął na lokaja, wskazując na nogę swoją, zsuwającą się z taburetu. Ostrożnie! ostrożnie! krzyknął.

 Myślę, że tych, coby chcieli pańskiej śmierci jest bardzo mało, a może i nie ma ich zupełnie w Łodzi, jestem nawet pewny, że ich nie ma.

 Co mi pan gadasz, wszyscy chcą, abym umarł, wszyscy i dlatego właśnie na złość będę jeszcze żył długo, pan myślisz, że nie mam zazdrosnych, co?

 Kto by ich nie miał.

 Ile by dał Szaja za moją śmierć, jak pan myślisz?

 Przypuszczam tylko, że za ruinę pańską, gdyby ta była możebną, to dałby bardzo wiele, bardzo wiele, pomimo swojego skąpstwa.

 Pan myślisz? szepnął i oczy mu strzeliły płomieniem nienawiści.

 Cała Łódź wie o tym.

 Jeszcze i wtedy kogo by oszukał, bo zapłaciłby fałszywymi pieniędzmi albo wekslami bez wartości. Kundel opuścił głowę na piersi, na stary watowany szlafrok z łatami na łokciach i zapatrzył się w ogień.

Borowiecki, zaprawiony już dobrze w tej serwilistycznej subordynacji wobec milionerów, nie śmiał nic mówić, czekał cierpliwie, aż on pierwszy zacznie.

Rozglądał się po ścianach wybitych bardzo ciemnym wiśniowym adamaszkiem jedwabnym, obwiedzionych szeroką złotą lamperią. Kilka ordynarnych oleodruków niemieckich wisiało na ścianach. Olbrzymie mahoniowe biurko stało w rogu pomiędzy dwoma oknami, przysłoniętymi ekranami z kolorowych szkieł. Linoleum, naśladujące posadzkę, pokrywało podłogę gabinetu i było nader mocno powydeptywane.

 Słucham pana mruknął szorstko.

 Mówiliśmy o Szai.

 Dajmy spokój temu. Kundel! Niech tutaj przyjdzie Hamer. Co to, za pięć minut mam brać pigułki, a tego błazna nie ma jeszcze. Pan znasz wczorajsze nowiny?

 Słyszałem, pan Knoll mówił mi w teatrze.

 Pan bywasz w teatrze?

Oczy mu zaświeciły urągliwą złośliwością.

 Nie rozumiem nawet pytania prezesa.

 Prawda, że pan Polak, prawda, że pan von zaczął się krzywić jakby do śmiechu.

 Przecież i pan prezes bywa w teatrze.

 Ja jestem Bucholc, panie von Borowiecki. Ja mogę bywać wszędzie, gdzie mi się podoba podniósł głowę i dumnie, miażdżąco patrzył.

 Winne są teatry, że zamiast być dla niektórych ludzi tylko, stoją otworem dla wszystkich, mających za co kupić sobie miejsce szepnął Borowiecki i nie mógł powstrzymać złośliwego uśmiechu.

 Nie słucham pańskie gadanie stuknął ze złością kijem w głownie, że aż się iskry posypały na pokój.

 Daruje pan prezes, że go pożegnam mówił Borowiecki, podnosząc się z krzesła, zirytowany ostatnimi słowami.

 Siedź pan, zaraz będzie obiad. Tu się nie ma o co obrażać, zresztą pan wiesz, jak pana cenię, pan jesteś wyjątkowym Polakiem. Knoll mówił panu o wszystkim?

 O bankructwach ostatnich.

 Tak, tak Wyjechał za pilnym interesem i właśnie proszę pana o zastąpienie go na cały czas nieobecności. Morrys zastąpi pana w drukarni.

 Dobrze, a co do Morrysa, to bardzo zdolny człowiek.

 I głupi. Siadajże pan. Ja lubię Polaków, ale z wami wcale gadać nie można, zaraz się byle słówkiem obrazi i bądź zdrów. Langsam77 panie Borowiecki, langsam, pan nie zapominaj, że jesteś moim człowiekiem.

 Pan prezes za często mi przypomina, abym o tym chociaż na chwilę zapomnieć mógł.

 Uważasz pan to za niepotrzebne? pytał, patrząc na niego z uśmiechem dobrotliwym.

 Jak komu i jak gdzie.

 Ja bym panu dał konie, tylko niech pan nimi powozi bez bata i bez cugli.

 Porównanie, jako porównanie nie jest złe, tylko nie bardzo można je zastosować do nas wszystkich, pracujących u pana.

 Ja go nie stosuję do pana, ani do pańskich niektórych, uważasz pan, mówię, niektórych kolegów, tylko do tej czarnej, roboczej masy

 I ta robocza masa to ludzie.

 Bydło, bydło wykrzyknął, bijąc kijem w taburet z całych sił. Pan się tak nie patrz na mnie, ja tak mówić mogę, bo ja ich wszystkich żywię.

 Tak, ale oni pracują dosyć dobrze na to żywienie, zarabiają.

 U mnie zarabiają, ja im daję zarobek, oni mnie powinni całować po nogach, bo jakbym im nie dał roboty, to co?

 Toby sobie znaleźli gdzie indziej szepnął, bo złość nim miotać poczynała.

 Zdechliby z głodu, panie Borowiecki, jak psy.

Borowiecki nic już się nie odzywał, był zirytowany tą pychą głupią Bucholca. który przecież pomiędzy łódzkimi fabrykantami był unikatem z wielkiego rozumu i wykształcenia, a tak prostej kwestii nie rozumiał.

 Panie prezesie, szedłem właśnie z pigułkami, kiedy przyszedł August.

 Cicho! Jeszcze całe dwie minuty. Zaczekaj! rzucił ostro do swego nadwornego doktora, który się nieco zmieszał takim przyjęciem, ale stanął pokornie o kilka kroków przy drzwiach i czekał, biegając zalęknionym, niespokojnym wzrokiem po twarzy Bucholca, który wpatrzony w stary srebrny zegarek, nachmurzony siedział w milczeniu.

 Ty się, Hamer, pilnuj, ja ci płacę za to, dobrze płacę rzekł po chwili, nie odrywając wzroku.

 Panie prezesie!

 Bucholc mówi, cicho! rzekł z naciskiem i uderzył go oczami. Ja jestem punktualny, jak mi raz powiedzieli, że brać pigułki co godzina, to biorę co godzina. Pan musisz być bardzo zdrowym, panie Borowiecki, widać to po panu.

 Tak bardzo jestem zdrowy, że jakbym posiedział w fabryce, w drukarni, jeszcze dwa lata, to mam pewne suchoty. Już mnie doktorzy ostrzegali.

 Dwa lata! można jeszcze dużo wydrukować towaru przez dwa lata. Hamer dawaj!

Hamer z namaszczeniem odliczał piętnaście pigułek homeopatycznych na wyciągniętą rękę Bucholca.

 Prędzej! ty kosztujesz tyle, co dobra maszyna, a ruszasz się tak powoli syknął i połknął pigułki.

Lokaj podał mu na srebrnej tacy szklankę z wodą do picia po lekarstwie.

 On mi każe połykać arszenik, to jakaś nowa metoda leczenia, zobaczymy, zobaczymy

 Ja już widzę duże polepszenie w zdrowiu pana prezesa.

 Cicho, Hamer, nikt cię o to wcale nie pyta.

 Dawno pan prezes prowadzi tę arszenikową kurację? zapytał Borowiecki.

 Trzeci miesiąc mnie już zatruwa. Możesz iść Hamer! rzucił wyniośle.

Doktor ukłonił się i wyszedł.

 Łagodny człowiek z tego doktora, ma obwatowane nerwy! zaśmiał się Borowiecki.

 Ja jemu je watuję pieniędzmi. Ja mu dobrze płacę.

 Telefon się pyta, czy jest pan Borowiecki? co mam powiedzieć? meldował w drzwiach dyżurny, przyboczny urzędnik Bucholca.

 Pozwoli pan prezes?

Bucholc kiwnął niedbale głową.

Karol zeszedł na dół, do przybocznego kantoru Bucholca, gdzie był telefon.

 Borowiecki, kto woła? pytał, przykładając ucho do muszli.

 Lucy. Kocham cię! drgały mu roztrzęsione odległością wyrazy w uchu.

 Wariatka! szepnął, uśmiechając się ironicznie na stronie.

 Dzień dobry.

 Przyjdź wieczorem o ósmej. Nikogo nie będzie. Przyjdź. Czekam. Kocham cię! Słuchaj, całuję cię, do widzenia.

Istotnie, odczuł rozpryśnięte mlaśnięcie, jakby odgłos pocałunku.

Telefon zamilkł.

 Wariatka! Będzie z nią ciężko, nie zadowolni się byle czym myślał, powracając na górę i był więcej zniecierpliwionym niż uradowanym tym oryginalnym dowodem miłości.

Bucholc, wciśnięty w fotel, położył kij na kolanach i przerzucał jakąś grubą, przepełnioną cyframi broszurę, która tak go pochłonęła, że co chwila łapał spodnią wargą przycięte krótko wąsy, co się nazywało w języku fabrycznym: ssie nos, a co było oznaką głębokiego zaabsorbowania.

Stos cały listów i rozmaitych papierów leżał przy nim na niskim stoliku, cała świeżo nadeszła poczta dzisiejsza, którą zwykle sam odbierał.

 Pomoże mi pan rozsegregować listy, panie Borowiecki, zastąpi pan Knolla od razu, zresztą, chcę pana nieco zabawić.

Borowiecki spojrzał pytająco.

 Listami. Zobaczy pan, jakie i o co listy pisują do mnie.

Odłożył za siebie broszurę.

 Kundel, dawaj!

Lokaj wszystkie papiery ze stolika zsypał mu na kolana.

Bucholc z szybkością nieporównaną przeglądał koperty i rzucał za siebie razem z objaśnieniem:

 Kantor!

Lokaj w powietrzu chwytał wielkie koperty, opatrzone firmami.

 Knoll! Listy z adresem zięcia.

 Fabryka!

Na tych był adres firmy dla doręczenia pracującym w fabrykach.

 Centrala! Faktury kolejowe, zapotrzebowania, rachunki, trasy.

 Drukarnia! Cenniki farb, próbki kolorów na cienkich kartonach i malowane wzory deseni.

 Szpital! Listy do szpitala fabrycznego i do doktorów.

 Merienhof! Do zarządu majątków ziemskich, który był przy głównym zarządzie fabryki.

 Osobno!

Te były niezdecydowane i szły na biurko Bucholca, albo zabierał je Knoll.

 Uważaj, Kundlu! krzyknął, uderzając kijem za siebie, bo usłyszał list, padający na ziemię i znowu rzucał i komenderował ostro i krótko.

Lokaj zaledwie zdążył chwytać i wrzucać w otwory szafki z odpowiednimi napisami, którymi wpadały przez rury na dół, do przybocznego kantoru, skąd je rozwożono natychmiast i roznoszono.

 A teraz będziemy się bawić! szepnął, skończywszy rzucać, zostało mu na kolanach tylko z dziesięć listów różnych formatów i kolorów. Bierz pan i czytaj!

Karol rozdarł kopertę pierwszego listu, równą, opatrzoną monogramem i wyjął list, pachnący fiołkami, pisany wykwintnym kobiecym charakterem.

 Czytaj pan, czytaj szepnął, widząc, że Borowiecki przez dyskrecję się ociąga.

Jaśnie wielmożny panie prezesie!

Ośmielona rozgłosem i czcią, z jaką wszystko, co nieszczęśliwe, wymawia imię pana prezesa, udaję się do niego z błagalną prośbą o pomoc, udaję się tym śmielej, iż wiem, że czcigodny pan nie zostawi prośby mojej bez odpowiedzi, jak nigdy nie zostawia niedoli ludzkiej, łez sierocych, cierpień i nieszczęść bez wsparcia i opieki. Znane jest twoje dobre serce w całym kraju, znane!

Bóg wie, komu dawać miliony!

 Ha, ha, ha! śmiał się cicho i tak serdecznie, iż mu oczy na wierzch wychodziły.

Nieszczęścia nas prześladowały, grady, pomór, susze, ogień i doprowadziły do ostatecznej ruiny i takiej, że dzisiaj mąż mój sparaliżowany dogorywa.

 Niech zdechnie! rzucił twardo.

A ja z czworgiem dzieci umieram z głodu. Zrozumie pan prezes okropność mego położenia, okropność tego kroku, jaki robię ja, wychowana w innej sferze, jako kobieta z towarzystwa, muszę się poniżać i nie dla siebie, bo raczej umarłabym z głodu, ale to czworo niewinnych dziatek!

 Daj pan spokój, to nudne. W końcu, czego ona chce?

 Pożyczki na założenie sklepu, w ilości tysiąca rubli rzekł Karol, przeczytawszy spiesznie resztę listu pisanego wciąż w tym płaczliwie sztucznym stylu.

 W ogień! zakomenderował krótko. Czytaj pan dalej.

Teraz był list mozolnie wykaligrafowany jakiejś wdowy po urzędniku, która miała sześcioro dzieci i sto pięćdziesiąt rubli emerytury i prosiła o danie jej w komis sprzedaży resztek fabrycznych, aby mogła wychować dzieci na dobrych obywateli kraju.

 W ogień! Ja na tym dużo stracę, jak z nich będą złodzieje.

Potem następował list jakiegoś szlachcica, pisany nie bardzo ortograficznie, na papierze pachnącym śledziami i piwem, widocznie pisany w jakiejś restauracji małomiasteczkowej, w którym ten przypomniał, że przed laty miał przyjemność znać Bucholca i jako mu wtedy sprzedawał parę koni.

 Ślepych! Znam go, on pisuje co rok, jak się rata kwietniowa zbliża, nie czytaj go pan dalej, ja wiem co tam jest, prośba o pieniądze i zaklinanie, że szlachcic szlachcica bronić powinien! Głupiec! W ogień.

I tak dalej szły listy: od wdów z dziećmi, bez dzieci, z mężami chorymi lub matkami, od sierot, od okaleczonych w fabryce, od ludzi poszukujących posad, od techników, inżynierów, od rozmaitych wynalazców, którzy obiecywali zrobić przewrót w przemyśle bawełnianym, a tymczasem żądali pożyczki na dokończenie studiów i modeli; był nawet jeden list miłosny, wyznanie jakiejś znanej dawniej, która nigdy zapomnieć nie mogła w obecnej niedoli szczęścia dawnego.

 W ogień! W ogień! zakrzyczał, trzęsąc się ze śmiechu i nie chciał słuchać szumnych, patetycznych tyrad, zaklęć, błagań, zakończonych prośbą o pożyczkę.

 Uważasz pan, jak ludzie mnie cenią! jak kochają moje ruble!

Były listy i wymyślające najohydniej. Karol się powstrzymał, nie wiedząc, czy czytać.

 Czytaj pan, wymyślają mi, ja to lubię, to przynajmniej szczere, a często zabawniejsze niż tamte.

Karol czytał list, zaczynający się od słów: Herszcie złodziejów łódzkich przechodził całą skalę klątw i wymyślań, z których najłagodniejsze brzmiały: Świnio niemiecka, łotrze, zbrodniarzu, pijawko, psie podły, kartoflarzu a kończył się takim frazesem: Jeśli cię pomsta boska minie, to cię kara ludzka nie minie, ty podły psie i dręczycielu. List był bez podpisu.

 On ma humor. Ha, ha, ha, wesołe bydlę.

 Wie pan prezes, że ja już mam dosyć, już mi obrzydło.

 Czytaj pan, napij się pan szaflikiem całym tych zgrzęz ludzkich, to dobrze robi na otrzeźwienie. To należy do psychologii Łodzi i waszego niedołęstwa.

 Nie wszystkie listy są od Polaków, są i po niemiecku, nawet większa część jest w tym języku.

 To właśnie dowodzi, że są wszystkie od Polaków. Wy macie zdolność do języków i do żebraniny, wy to dobrze robicie mówił z naciskiem.

Karol popatrzył na niego oczami, w których zaczęły błyskać zielone skry gniewu i nienawiści, ale czytał dalej jakąś denuncjację na głównego magazyniera, że kradnie towary.

 Daj pan, o tym trzeba się przekonać.

Schował list do kieszeni.

Były jeszcze skargi na majstrów, były pogróżki odprawionych z roboty, były i takie denuncjacje, że któryś powiedział na Bucholca: Świnia z wypalonymi oczami, Stary złodziej, pisane ołówkiem na kawałkach papieru opakunkowego.

 Daj pan ten list, to ważny, drogi dokument, co o mnie mówią moi ludzie i uśmiechał się pogardliwie.

 Pan myślisz, że ja codziennie czytam takie listy? Ha, ha, ha. August nimi podpala w piecu, cała korzyść z tego naciągania.

 A swoją drogą pan prezes rocznie daje kilka tysięcy rubli na różne cele publiczne.

 Daję, daję, bo mi je z gardła wydzierają, bo muszę dla świętego spokoju rzucić jaką kość dla hołoty.

Назад Дальше