Władysław Orkan
Płanety
Chłop na łany wyszedł
Chłop na łany wyszedł z kosą istna śmierć!
Istny szkielet, chylący się pośród zbóż
Stanął patrzy kiwa głową: «Któż wie, któż,
Czyli z korca wysianego zbiorę ćwierć»
«Nie usiecze owies mały liche źdźbła»
Prasnął kosą, aże brzękła rzucił sierp:
«Dał ci Pan Bóg marne życie a ty cierp!»
Zęby zaciął na powieki trysła łza
I potoczył łzawem okiem w ciemną dal:
«Przyjdzie zczeznąć Ha, no darmo! To i cóż?
«O mnie mniejsza ino dzieci dzieci żal!..»
I do serca pchał się gwałtem dziwny lęk
I poleciał niesłyszany, cichy jęk
Po ugorach i po szarych łanach zbóż
Nad urwiskiem (I)
Promienie wiosenne słońca, idąc ukosem po niedawno ze śniegu obeschłych stokach, doszły do pustych wyrębów na stromem zboczu góry, zarysowały bielą stado siedzących rzędami pniaków i zbłękitniły dym, rozpływający się ku górze białą chmurą, a dobywający się szarymi palcami z każdego gonta, z każdej szpary niskiej chałupiny podleśnej.
Ludzie już wstali słońce dalej poszło, nie zajrzało
Wstali od świtu mieszkańcy chałupiny leśnej.
Na wiosnę drogi czas, na spanie zima. Wstań, ugotuj śniadanie i do pola!..
Temi słowy obudził Bartek swoją babę.
Przeciągła się leniwie, jak kotka na przypiecku. Ciepło jej było i dobrze. Ale jak mus, to mus. Wyskoczyła z łóżka, wdziała spódnicę i przeszła ku nalepie, a dzieci, zbudzone gwarą, figlowały z ojcem na łóżku.
Niezadługo Bartek zostawił dzieci same, wytrzepał z włosów szczecinowych słomę, co mu przez noc nalazła, i umywszy się zimną wodą z konewki, przeszedł do okna zmówić pacierz
Ojcze nasz, któryś jest w niebie szeptał bezmyślnie, patrząc przez szyby na dolinę, gdzie cała wioska osiedlami się rozłożyła Zagony krótsze i dłuższe krzyżują się naprzemian, wchodzą jedne w drugie i klinami wdzierają się w puste ugory i pastwiska. Zdaje się, że wielka jakaś siła rzuciła stary, zzieleniały płaszcz na ziemię, na którym łata na łacie o różnych wielkościach i barwach.
Ale nas zbaw ode złego dodał głośniej i zwrócił się do żony. Patrzno, Ulka! Jasiek od Grele już hań orze koło Zimnej Wody
A niechta! odpowiedziała, wsypując ziemniaki do garnka. Jak Bóg da, to i my zaorzemy na czas. Nie mamy wiela
E, dyć!.. zasępił się Bartek i począł dalej szeptać: Zdrowaś Marjo, łaskiś pełna Nie mamy wiela, nie
Po każdym następnym Zdrowaśku, chwytał się za każdy następny palec, żeby nie zmylić przypadkiem, bo miał zamiar zmówić całą cząstkę różańca. Aleć przy piątym Zdrowaśku już nie mógł nijako dojść do końca
To zaczynał nanowo, to się żegnał parę razy, ale wszystko na nic. Nie mógł przywołać myśli, które woli jego już od samego świtu wypowiadały posłuszeństwo, a teraz stanęły w jawnej niezgodzie z nim samym
Nie porada se dać rady szepnął i poszedł za niemi, gdzie go wiodły.
Widzi Jasiek orze zagon koło Zimnej Wody. Hań, za Działek wyciągnął pług Józek od Cieśli małemi byczętami nie stać go na większe A przecie do niedawna był z niego rzomny gospodarz!
Przebiega okiem pola i zagrody Jak to wszystko zmalało do kaduka! Hań nieboszczyk Szymek od Grzędy miał teli kawałek całe długie stajanie Dziś ino strzępy. Dzieciska potargały, podzieliły się do równości zostało im po zagonie A dyć ono nie ino hań! Bo i u Zapały nie dojrzysz kawałka na całej roli, coby korzec owsa mógł wleźć na niego Same zagony wąziuteńkie, jak nitki Miedze i miedze jedna przy drugiej Do kaduka! Cóż się to dzieje? Przecie to niedawny czas, a tak się pozmieniało wszystko Coby to było? Myśli Aha! już, wnedziutki ino, ino zaraz Nieboszczyk dziadek miał całą tę zagrodę, kaj ja siedzę Dziś nas pięciu do tego bo tak: On podzielił synów, ci swoje dzieci a ja znowu podzielę
Przerażone oczy latały od miedzy do miedzy, od zagona do zagona myśl pracowała uparcie, aż mu pot kroplami stanął na czole. Z wyobraźni znikała wieś dawna, którą jeszcze w myślach nosił i dzisiejsza oddalała się zwolna a z po za mgły, z przyszłości, występują miedze same miedze, jedna przy drugiej, jak skiby na uwrociu Wilgotne bruzdy czerwienią się rdzawo, jak gęsto ścięta, skrzepła krew A tłumy ludzi idą mrowiskiem, czernią, miljonową szarańczą zalewają krwawe pola I widać, jak się to robactwo kłębi, dusi i spycha i walczy zajadle o każdą skibę, aż ziemia powilgotniała od czarnej posoki, a ciepłe opary unoszą się w powietrzu
Chłop drgnął ujrzał się nagle nad urwiskiem Szklanne oczy spojrzały w przepaść Przymknął je, jakby w obliczu śmierci Widmo okropnej nędzy stanęło tuż przy nim, blisko Zeszedł się z niem oko w oko. I zbladł i począł dygotać na całem ciele Każda żyłka zadrgała przerażeniem.
Jezus! Jezus! wykrztusił i otwarł szeroko oczy, zapatrzone w przyszłość
Co ci to Bartuś? spytała miękko żona.
Nic, nic
Ruszył do sieni, żona za nim
Kaj idziesz?
Do roboty odparł bezdźwięcznie.
A śniadanie?
Nie odrzekł nic. Wyszedł za próg, na osiedle, wyciągnął pług, nabił lemiesz i trzósło i poszedł do stajni wyprowadzić woły
Trza robić, trza powtarzały wargi wciąż i bezustanku.
Robi wszystko, jak dawniej, lecz machinalnie i bez czucia.
Wiarę stracił i porusza się, jak maszyna, party jedyną koniecznością życia.
Trzeba żyć, trzeba
W szeroko otwartych i naprzód zapatrzonych oczach drzemie tylko jedyna myśl o czarnej przyszłości.
Wilija
W chałupie Błażeja Szczypty panuje jakiś świąteczny nastrój. Wprawdzie nic się tu nie zmieniło od wczoraj; te same czarne, odymione ściany, te same sprzęty w izbie, nawet może więcej śmiecia leży na glinianej podłodze, ale widać z powszechnej uwijacki, z radosnego oczekiwania, malującego się na wynędzniałych twarzach dzieci, że ma nastąpić jakaś ważna chwila, jakieś wielkie święto I te widoczne, zapowiednie znaki robią ten dzień niepowszednim, różnym od szarych dni całego roku. To dzień wilji Bożego Narodzenia
Wiedzą już o tem i dzieci, bo im wczoraj matka zapowiedziała wyraźnie:
Pamiętajcież se dobrze, żeby mi jutro żadne na karę nie zasłużyło! Bo jak na wilię dostanie bicie, to je bez caluteńki rok to samo czeka
A ojciec przybaczył im jeszcze dziś rano napomnienie matki, gdy wychodząc z ciupagą uciąć podłaźniczkę, popatrzał na nie z napół surowym uśmiechem i rzekł od progu:
Nie dokazujcie, ino słuchajcie mamy, bo na wiliją dzieci biją
Tereska nie potrzebowała napomnienia; miała już piętnaście lat i właśnie pomagała matusi w zarabianiu ciasta z jęczmiennej mąki, ale średni Wojtuś, a zwłaszcza najmłodszy Józuś, który w izbie robił hałas za dziesięciu ci dwaj zbereźnicy, gdyby nie zapowiedź całorocznej kary, nie siedzieliby tak spokojnie w kącie
Tereś! zwróciła się matka do dziewczyny, która z zagiętymi po łokcie rękawami lnianej koszuli mięszała ciasto na nieckach umyj se ręce i zabier się do innej roboty. Ja to już sama skończę. Przynieś karpiele z piwnicy, obier je, a potem przygotuj grzyby i kapustę
Dyć jeszcze czas zauważyła Terenia, nie chcąc przerywać miłej roboty. Lubiła patrzeć, jak się jej ciasto wymykało z pod drobnych paluszków.
Nie czas, nie, bo wieczór na ramieniu. Kież się uwarzy? A groch trza długo gotować, coby uwrzał
Tereska, rada nie rada, musiała słuchać. Wyjęła leniwie ręce, opłukała w ciepłej wodzie, odwinęła rękawy i przeszła z koszykiem do piwnicy.
Matka tymczasem wymiesiła do reszty ciasto, zarobiła drożdże i ustawiła niecki na piecu.
W cieple może się prędzej ruszy szepnęła do siebie i zabrała się do gniecenia bryndzy na szerokiej misce, lejąc mleko słodkie i bijąc pół kopy jaj.
Dwaj chłopcy przybliżyli się ku niej.
Mamusiu, co to będzie? zapytał nieśmiało młodszy.
Kołacze będą
Dziś? spytał starszy.
Dziś póst nie wiesz o tem? Wilija
To nic nie będziemy jeść, bo mama powiedziała Teresie, że dopiero na wieczór ugotuje
Na wiliją oświadczyła matka.
To dopiero wieczór wilija? pytał żałośnie młodszy.
Cały dzień wilija, ale się dopiero na wieczór je
Na wieczór! szepnęli smutno obydwa i spojrzeli ku garnkom, stojącym rzędem na nalepie.
Niezadługo wróciła Tereska i jęła się łupienia kartofli. Matka pokończyła swoje, zapaliła w piecu i szła robota po robocie, raźno, wartko W dymnej izbie wisiało oczekiwanie rok niewidzianej wilji
Niebawem i Błażej wrócił z podłaźnicką. Zmarzł jak sęk, bił kerpcami o ziemię i pchał się ku piecowi
Mróz, jak sto djabł
Cit! pogroziła mu żona wilija dzień święty Nie obrażaj Boga i ku piecowi się nie pchaj, boś nie piecuch! Jeszcze mi do ciasta naprószysz. W izbie nie umarzniesz
Błażej, zbity z tropu, łypnął oczami, jeszcze raz kerpcem jęknął o ziemię i pognał do stajni, wrzucić wołom garść siana. O woły dbał, jak każdy chłop, który im ma co dawać
Tereska! zbaczyła se matka leć no za ojcem, niech zruci drobnego siana
Na stół! Prawda! klasnęło w dłonie dziewczę i pobiegło za ojcem na boisko.
Matka przykładała drew do pieca. Dym walił się na izbę i sięgał prawie do samej ziemi. Dusiła się kobiecina, raz po raz wycierała oczy fartuchem i uparcie nie odstępowała nalepy
Dyć się przecie musi przewalić powtarzała głośno.
Mamo! szczypie! dym! wołoł Józuś.
To idź do izdebki czemu tu siedzisz?
Wojtuś pociągnął braciszka, rzucili się strzałą przez sień, drzwi tylko do izdebki zaskrzypiały Dym pchał się otwartemi na oścież drzwiami, ale z izby nie ustępował. Wszędzie go było pełno.
Niech będzie pochwalony! rozległo się w sieni.
Na wieki wieków! wypadło od nalepy. Błażejowa przetarła lepiej oczy, nachylając się, by dojrzeć, kto tam taki
Na progu zarysowała się ciemno, jak we mgle, chuda postać.
A, to ty, Jagnieś! Pójdź-że dalej, ale tu dym
A tam mróz, sto razy gorszy od dymu odpowiedziała zgrzytliwie i przypadła do nóg gospodyni. O, moja gosposiczko!
Nie schylaj się, nie Skądże idziesz?
Pytajcie się, kaj idę bo sama nie wiem. U ludzi wilija, a u mnie zawdy póst
No, siądźno, siądź, nie narzekaj mówiła łagodnie gospodyni. Zostaniesz na wiliję u nas. Nie dużo nas, to się zmieścisz
O, moja gosposiczko! drugi raz przypadła do nóg Błażejowej. Nie miała słów podzięki. Ona, biedna komornica, raz będzie na porządnej wilji, w cieple, przy pełnych miskach Zdumiona nieoczekiwanem szczęściem, siadła nieśmiało na ławie.
Cóż ta u ludzi słychać? spytała po małej chwili gospodyni.
Jagnieszka nie odpowiadała, rozbierając w myśli zaprosiny, nie dowierzając jeszcze Gospodyni powtórzyła zapytanie.
U ludzi? u ludzi, pytacie? Jak zwyczajnie na wilję każdy ciągnie do chałupy i znosi, co może Jasiek z Brzegu kupił worek mąki od żyda
Czy mu już brakło ziarna?
Co mieli, to zjedli na jadwencie. Ho! nie każdy to ma swoje, nie każdy
No i pomyślijcie, kaj ta do przednowku, a już kupują
La biednych cały rok przednowek.
Dyć tak, nie inaczej zadumała się gospodyni, patrząc z założonemi rękami w trzaskający ogień. Myślała o przyszłości, o dzieciach swoich Dziś jeszcze mają ale potem, za jakiś czas czy się obejdą na wiliję o swojem? Czy ich bieda nie zmusi kupować i za co?
Rusza się rusza! wołał wesoło mały Józuś, który już wpadł z izdebki i wskazywał rozwartemi palcami na niecki. Jagnieszka podniosła się z ławy.
Bez uroku! piekne ciasto. Będą się kołacze darzyć
Oh, już czas! a ja się zagadała karciła się gospodyni. Zdjęła z pieca niecki i przyklepywała dłonią ciasto, które wypychały na boki żywe drożdże.
Błażej wszedł do izby, a za nim wbiegła Teresa, niosąc na narączku drobne siano.
Cóż tak siedzicie? zburczała ich gospodyni. Tereś! Bój się Boga, to już dawno z połednia, a jeszcze ci nic nie wre Kładź-że drewna na ogień i gotuj co tchu! Siano podścielisz na dość czasu
Komornica schyliła się z bojaźnią do kolan gazdy, pytając nieśmiało, czy nie będzie markotno, że ją gaździna zatrzymała na wiliją Chłop się rozśmiał dobrodusznie. Więc, bardzo rada, pozwijała się w kłębek i siedziała odtąd cicho w kącie, pragnąc jak najmniej miejsca zajmować
Tereska zwinęła się koło nalepy, podnieciła ogień. Z garnków buchała para na izbę, z której już dym ustąpił drzwiami i okiennicą na górę Matka rozklaskiwała placki, kładła na nie bryndzę i sadzała do pieca, żegnając je krzyżem, by się lepiej darzyły Kołacze rumieniły się w piecowym warze, rosły, a dzieci miały z tego okrutną uciechę, tylko, że o mało się im bicia nie dostało, bo podłaziły matce pod łopatę, na której wsadzała placki.
Błażej zaś śwarniał się po izbie tu i tam. Bydłu polanie przyniósł, podłaźniczkę obcinał, ale i głód mu ściskał wnętrzności, bo często zazierał do garnków, rychło się uwarzy
Mroczyło się powoli Nadchodził wilijny wieczór. Czuć go już było w podnieconej gorączce oczekiwania, malującego się na zgłodniałych twarzach. Nie dziwota od rana nic nie jedli, żeby na wiliję módz więcej przełknąć i bardziej się ucieszyć
Matka już powsadzała placki, zatkała piec i zajęła się przystrojeniem wieczerzy
Cztery duże miski stały na skrzyni. Rozmaite warzywo z garnków wypełniło je po brzegi.
Podczas, gdy się jedzenie chłódziło, zaścielono w izdebce stół drobnem sianem i przykryto lnianą paruchą.
Wszyscy przeszli do izdebki i poklękli na ziemi
Pobłogosław, Panie, te dary mówił z przejęciem Błażej, a inni powtarzali za nim
Tylko mały Józuś nie uczuwał tego nastroju religijnego, pierwszy wygramolił się za stół na ławę i wybrał swoją łyżkę, a w czasie modlitwy zjadł dwa opłatki, rozważnie pominąwszy leżący przed sobą, bo wiedział, że ten mu i tak nie ucieknie