Orłowski, chmurny, pod parasolem, spacerował wzdłuż pociągu; chwilami, kiedy przechodził pod oknami, z których nieskończonym potokiem płynęły gamy chromatyczne, ściągał nerwowo brwi, zaciskał silniej, parasol, przyśpieszał kroku i spoglądał na ostatnie, narożne okna nad kancelarją stacyjną, przysłonione szczelnie. Wzdychał, zawracał i chodził dotąd, aż pociąg znowu zaczął sapać, dyszeć, trzeszczeć, szczękać, gwizdać i powlókł się dalej, pozostawiając za sobą obłoki rudego, duszącego dymu, który darł się na strzępy o półnagie drzewa ogródka stacyjnego i rozwłóczył rudawym pasem po równo obciętej ścianie lasu, stojącego tuż nad plantem.
Orłowski powrócił do kancelarji i, skoro się tylko zamknął, Świerkoski się podniósł.
Chodźcie na wódkę.
Ja zaraz przyjdę do was; spytam się tylko, gdzie jest osobowy? powiedział Staś, stukając aparatem.
Karaś ze Świerkoskim poszli do bufetu. Paru przemokłych żydów drzemało na ławkach, oczekując na osobowy pociąg, a za bufetem, wciśnięty pomiędzy szafę i piec, przysłoniony gazetą, chrapał głośno bufetowy. W drugim rogu wielkiej, brudnej sali kilku dróżników i robotników grało zatłuszczonemi kartami.
Przeszli do drugiej sali pustej zupełnie.
Twoje zdrowie, Świerk, i twojego konia, i twojego psa, i twoich szwindlów, bon!
Zaczekaj, zaraz przyjdzie Babiński, to wypijemy razem.
Bon, ale powiedz-no, podobno się żenisz, czy tam coś takiego z p. Zofją?
Świerkoski się skrzywił, poskubał bródkę, pobiegał oczyma po sali, wsunął ręce w rękawy i mówił:
I co ja dałbym jeść żonie? żwir i podkłady chyba?
No i mech, jak swojemu koniowi.
Śmiej się przecież jesteś żonaty i wiesz, co kosztuje żona, chociaż twoja to jeszcze anioł.
Bon, kwadratowy anioł, powiedz.
A te wszystkie panny, co to jest? gdzie znajdziesz zdrową? gdzie jest mądra, ładna, gospodarna i oszczędna? Jak się znajdzie jaka podobna, to nie ma grosza; jak znowu go ma, to nos do góry i myśli, że królowa, a jakie wymagania!
O tak, chcą jadać, muszą chodzić w bucikach, mieć suknię, potrzebują czasami jakiej przyjemności, chcą żyć po ludzku; szelmy te panny, czego im się zachciewa! a przytem nie lubią, aby je bić, jak psa albo chłopów zaśmiał się Karaś.
Gadanie, żebym miał na to, to i ja żyłbym po ludzku, a jeśli oszczędzam, jeśli chcę znaleźć także żonę oszczędną, to tylko dlatego, żeby później żyć po ludzku. O, ja jeszcze będę inaczej żył, będę Wiesz, znam tutaj tylko jedną pannę, z którąbym się choćby jutro ożenił, chociaż wielka pani
Czy też Grzesikiewicz ożeni się z zawiadowcy córką?
Świerkoski rzucił szybkie spojrzenie na niego, zgiął się, ręce głębiej wsunął w rękawy i nie odpowiedział, bo to przypomnienie Grzesikiewicza przejęło go złością i niechęcią.
Przybiegł Stasio, i zaczęli pić wódkę.
Muszę się śpieszyć, bo trzeba korespondencje ekspedjować na osobowy.
Bon, ale jest jeszcze jedno źródło książek, panna Orłowska.
A, ta, co się truła; nie znam jej zupełnie i widziałem tylko wtedy, kiedy ją przenoszono z wagonu do mieszkania.
To pan nie znasz całej historji? bon, opowiem.
Bardzo mało, wiem tylko, że się pogniewała z ojcem, wyjechała do teatru, później się truła, sam nawet o tem czytałem w pismach. Byłem już w Bukowcu, jak zawiadowca jeździł po nią do Warszawy. Co to za panna?
Warjatka, jak i jej ojciec szepnął Świerkoski.
Ale piękna i wykształcona, bardzo piękna, majestatyczna kobieta, kształty cudowne, wzrok wspaniały, oczy ogromne i ogniste, cudissimo, że tylko całować.
Zaczął się trząść i śmiać cicho i zacierał ręce.
Wartoby tak jeszcze coś tego chlapnąć. Panie bufet, sześć mocnych.
Czemuż odrazu sześć?
Będzie bon, panie Stasiu, na zapas.
Słuchajcie no zabrał głos Świerkoski, podnosząc głowę z kolan. Chcę wam coś zaproponować, niezły interes, na którym możemy dobrze zarobić.
Bon, Świerk, mów.
Jest do kupienia poręba, niewielka, za tysiąc pięćset rubli, blisko kolei, oglądałem ją niedawno. Śmiało można zarobić na niej tysiąc rubli, mam nawet już zbyt na drzewo do Radomia. Weźmy ją do spółki, interes złoty.
I to już weź sam, nie mam pieniędzy, a zresztą orżnąłeś mnie zimą na węglach, daj spokój, ja wiem, nie tłumacz się, bo ci powiem, czem jesteś
O, powiedz, ja się nie pogniewam, z pewnością się nie pogniewam
Bon! otóż wyszedłeś ze mną, jak świnia, tak bufet! sześć mocnych! krzyknął.
Tylko tyle, to niewiele i Świerkoski zaczął się śmiać, ściągał na lewą stronę usta, skubał brodę, latał oczyma po twarzach i dalej ciągnął: tak, to niewiele, bo mogłem się urządzić lepiej, a nie zrobiłem tego, to handel, mój kochany.
Łajdactwo, powiedz! handel ładny, przez trzy miesiące straciłem trzysta rubli, które przeszły do twojej kieszeni, któreś mi wyciągnął.
Kupmy porębę, to będziesz się mógł odbić, jeśli potrafisz
Gdzież ta poręba? przystępuję do spółki! zawołał po chwili namysłu Karaś.
W Karczmiskach u Grzesikiewicza szepnął śpiesznie Świerkoski, oczy mu zamigotały radością, pogładził psa.
Hi! hi! tydzień temu Szczygielski kupił i już tnie hi!.. hi!.. śmiał się Karaś, porwał się z krzesła, zaczął biegać po sali, trzęsąc się cały, zadowolenie malowało się w jego oczkach. Bufet! sześć mocnych! rzucił we drzwi. Powiem ci, Świerk, że chcesz robić interesa, a głupi jesteś, bo się prędko zmiarkują, robisz łajdactwa, ale małe, marne, głupie, które pachną kratką Wypił wszystkie sześć kieliszków jeden po drugim, zatarł ręce, poklepał drwiąco Świerkoskiego po plecach i wyszedł razem ze Stasiem.
Zobaczymy zobaczymy szepnął Świerkoski. Łajdactwa, co za łajdactwa? chcę zarobić, chcę mieć pieniądze, więc niech się głupi strzegą. Amiś! chodź synku! Podły ten Szczygielski, taka pyszna poręba. Kopnął psa z gniewu, bo straszny żal nim zatargał, że stracił ten na pewno przewidywany zarobek.
Odebrał z magazynu swój bagaż i naładował na plecy robotnikowi, za którym szedł krok w krok. Staś z okna kancelarji widział, że co chwila Świerkoski obmacuje rogoże i głaszcze. Widział go długo, jak szedł tym swoim krętym, wilczym chodem, rzucając dookoła nieufne spojrzenia.
Chodź pan, podyktuję panu raport zawołał Orłowski.
Staś przyszedł do pokoju zawiadowcy i czekał, bo Orłowski chodził wzdłuż pokoju, spoglądał w dwa okna peronu, to przez okienko kasowe, wychodzące na korytarz, wychylał głowę i nasłuchiwał.
Siądź pan przy moim stoliku.
Przecież
Nie przecież, bo tamtem, to stół ekspedytora.
Orłowski był zawiadowcą stacji i załatwiał czynności ekspedytora.
Wszystko jedno chyba, skoro pan pełni obie służby.
Przysięgam Bogu, że mnie pan irytujesz. Nie wszystko jedno, bo wiedz pan, że napiszemy raport na ekspedytora stacji Bukowiec mówił zupełnie poważnie. Babiński ze zdumieniem spoglądał na niego.
Panie, sam na siebie raport, co w dyrekcji powiedzą?
To są głupcy. Porządek, przedewszystkiem porządek i systematyczność, słyszysz pan? Gdybyś się pan trzymał tych zasad, nie zwracałbyś uwagi swojej zwierzchności.
Staś opuścił głowę i wyrzucał sobie, że go zadrasnął: tyle razy postanawiał o nic nie pytać, ślepo tylko wykonywać rozkazy, i znowu nie wytrzymał.
Pisz pan!
Jako-że pełniący obowiązki ekspedytora st. Bukowiec swojem nietaktownem, a można powiedzieć i brutalnem postępowaniem przy sprzedaży biletów spowodował to, że pasażerowie zanieśli skargę do księgi zażaleń, którą przy niniejszem załączam, upraszam Wysoką Dyrekcję o ukaranie według uznania, a to w celu uniknięcia na przyszłość podobnych zajść. Jako jedyne usprawiedliwienie ekspedytora, tenże objaśnia, że zajścia owe miały miejsce podczas niebezpiecznej choroby jego córki, która go jakoby miała zdenerwować. Sądzę jednak, że tego rodzaju usprawiedliwienia pod uwagę brać nie można, bo nikogo, ani Dyrekcji, ani pasażerów, nie obchodzą domowe sprawy urzędników, które nie powinny mieć żadnego wpływu na ich czynności służbowe.
Ależ panie protestował Staś.
Cicho pan bądź! Przysięgam Bogu, bez uwag, panie Babiński. Zapomniałeś pan, że się milczy wtedy, kiedy zwierzchność mówi zawołał Orłowski.
Babiński zamilkł, przygryzając usta, znowu był zły na siebie.
Dochodzi! krzyknął posługacz przez drzwi.
II
Staś pobiegł do aparatu, a Orłowski na peron. Przypatrując się dosyć licznej dzisiaj publiczności, witał się z jakiemiś paniami, za któremi w przyzwoitem oddaleniu chodził uliberjowany lokaj, ale, spostrzegłszy doktora, zwrócił się do niego i przywitał w milczeniu; raportem skinął, dzwonek zadźwięczał, rozległa się gwizdawka prowadzącego, a później maszynisty, i pociąg ruszył dalej.
Czekałem na ciebie niecierpliwie, przysięgam Bogu, dobrze, żeś przyjechał. Jance jest lepiej, ale zobaczysz i to powiesz mi, bo ja przypuszczam tylko, że lepiej, a nie wiem. Pójdziesz zaraz do niej?
Doktór skinął głową potakująco, bo na ustach miał respirator, który mu bladą, długą i chudą twarz przecinał na dwoje czarną wstęgą; olbrzymie, głębokie kalosze ledwie ciągnął z nogami, uginał się pod futrem, na które miał narzucony płaszcz gumowy, i pod grubym kraciastym pledem, przykrywającym mu ramiona. Szedł wolno po schodach, odpoczywał i odpinał co stopień jeden guzik u płaszcza i jeden u futra. Nie rozebrał się w przedpokoju, tylko wszedł do saloniku i zaczął oglądać i próbować okien, drzwi i lufcików, czy są dobrze pozamykane.
Orłowski już z przed kotary, zasłaniającej drzwi pokoju, w którym leżała Janka, zawrócił i poszedł do służącej.
Niech Janowa powie pannie Janinie, że doktór przyjechał. Czy przyjąć może?.. Zaczekaj chwilę, służąca ci zaraz powie zwrócił się do doktora, który z pomocą Rocha, stacyjnego popychadła, rozbierał się z niezliczonych okrywek. Pójdę na chwilę do kancelarji. Przyślij po mnie, jak skończysz.
Okręcił się kilka razy po pokoju, popatrzył na doktora, szybko podniósł koniec brody do ust, strzepnął ją, wzruszył ramionami i wyszedł.
Panie Babiński, napiszemy raport. Niech teraz sam od siebie broni się ekspedytor.
Zaczął dyktować Stasiowi, ale co chwila przerywał, stawał na środku pokoju, przygryzał brodę i wsłuchiwał się chciwie w słabe, zaledwie dosłyszalne, odgłosy kroków na górze, bo pokój chorej był tuż nad kancelarją. Słyszał, a raczej czuł, że doktór usiadł przy łóżku, bo jakieś słabe drgnienie przebiegło sufit; zmąciły mu to wyczuwanie dźwięki fortepianu, które się rozlegały bardzo głośno.
Cicho tam! krzyknął z gniewem, tupiąc nogą.
Staś uśmiechał się przecież grająca przez sufity usłyszeć nie mogła; ale pochylił głowę nad papierem, bo Orłowski znowu zaczął dyktować i, nie skończywszy, pobiegł do mieszkania, słuchał chwilę pode drzwiami i szedł znowu na peron, spacerował po nim, nieznacznie spoglądając na okna.
Doktór skończył rozbieranie się, przyczesał siwawe włosy i zapukał do chorej.
Proszę! ozwał się dźwięczny, silny głos.
Uśmiech rozjaśnił mu twarz, gdy wchodził do pokoju. Podniósł story do połowy, opatrzył znowu, czy okna i lufciki domknięte, i dopiero usiadł przy łóżku.
Jakże się pani czuje? pytał cicho, odjąwszy respirator.
Dobrze, chciałabym wstać odpowiedziała, zadrżawszy, gdy dotknął chłodną dłonią jej ręki. Tak koniecznie chciałam widzieć doktora, że miałam już pisać dzisiaj mówiła jakimś dziwnym, prawie altowym głosem, który się jej chwilami przerywał i chrypiał niemile; wtedy przestawała mówić, oddychała głęboko, i głos powracał, ale w wielkich, czarnych oczach migotał ból wysiłku. Uniosła się nieco, skręciła w grecki węzeł całą masę przepysznych rudawoblond włosów, rozsypanych niby snop dojrzałej pszenicznej słomy po pościeli, i mówiła: Czuję się zupełnie zdrową. W gardle tylko i w piersiach doznaję jeszcze chwilami piekącego bólu, no i głosu mi często brakuje, ale czuję, że się to coraz rzadziej zjawia. Tak, jestem zdrowa, ale się nudzę straszliwie. Doktór zostanie na obiedzie? Mam prośbę do pana szepnęła ciszej, i fala krwi przyciemniła na mgnienie jej kredowo-bladą twarz.
Zostanę, zaraz pani służę. Wstał i poszedł do kuchni; oczy Janki biegły dotąd za nim, aż zniknął za drzwiami, i gdy po chwili wrócił, zawisły mu badawczo na twarzy.
Kazałem dawać obiad wcześniej, żeby zdążyć na pociąg usprawiedliwiał się, siadając. Jeszcze raz zbadam panią dokładnie, ale jednocześnie mogę słuchać
Janka spojrzała na niego z wdzięcznością, bo nie miałaby odwagi powiedzieć mu swojej prośby, gdyby czuła jego przenikliwy wzrok na sobie.
Doktór opukiwał ją, oglądał, pytał o niektóre szczegóły, takie, że Janka odwracała mimowolnie twarz do ściany, przycinała usta i odpowiadała cicho, że ledwie dosłyszał. Konsultacja trwała długo, bo badał chorą sumiennie.
Czy ojciec wie wszystko? wszystko? powtórzyła cicho.
Zdaje mi się, że nie. Wyprostował się, żeby odetchnąć i obrzucił ją spojrzeniem, pod którem oczy jej pociemniały i pochyliła głowę niżej.
Czy powinien wiedzieć? pytała wolno, z trudem hamując wzruszenie. Pana się radzę, jako naszego najdawniejszego i najlepszego przyjaciela, który mnie zna od dziecka, a zrobię tak, jak mi pan poradzi. Milczała dosyć długo, kąty ust zaczęły drgać w jakiemś bolesnem ściągnięciu. Nie chciałabym kłamać, co bądźby później nastąpiło, powiedziałabym, ale boję się On mnie nienawidził i nie miał racji, ale gdyby, gdyby wiedział teraz o wszystkiem, to zacisnęła kurczowo palce, głosu jej brakło, przycisnęła ręką pierś, bo ten zwykły, piekący ból rozgorzał w niej niby zarzewie i palił straszliwie: dyszała ciężko, ale po chwili cichym a szorstkim z powstrzymanego wzruszenia głosem, ciągnęła dalej: mnie ojca żal, bardzo mi żal.
To dobrze; on panią kocha, po warjacku może, ale ogromnie.
Olśniła ją nagle myśl jakaś gnębiąca.
Czy ojciec zupełnie jest zdrów? zapytała prędko i wpiła się oczyma w doktora.
Nie i dlatego trzeba go oszczędzać, nie wzburzać, bo
Co? powiedz pan otwarcie; jestem dosyć silna na usłyszenie zupełnej prawdy, a nietylko pragnę jej, ale potrzebuję ją usłyszeć koniecznie. Tyle przypuszczam, tyle symptomatów dziwnych, prawie przerażających widzę, że boję się o niego.