Pozostała mi w pamięci groza i dziwnie łączące się z nią niesłychane bogactwo barw tego krajobrazu. Najwyższe iglice krateru były białe, ale od nich spadały ku dołowi smugi i koła grające wszystkimi kolorami tęczy. Nie wiem, czemu to przypisać; czyżby Timocharis, pierścień górski wielkości Eratosthenesa, był istotnie niegdyś czynnym, a teraz wygasłym olbrzymim kraterem? Byłyżby te barwy smugami osiadających na kraterach feldszpatów, trachitów, siarki, law i popiołu? Nie umiem tej zagadki rozwiązać, a wtedy nie zastanawiałem się nawet nad nią. Miałem tylko wrażenie czegoś nieprawdopodobnego, czegoś, co mi przywodziło na myśl baśnie o krajach czarodziejskich i górach zbudowanych z drogich kamieni. Wpatrzony w te roziskrzone od słońca szczyty, podobne do stosu topazów, rubinów, ametystu i diamentów, odczuwałem równocześnie mrozem przejmującą ich martwotę. Było coś nielitościwie srogiego i nieubłaganego w tym ostrym lśnieniu barwnych głazów, lśnieniu nieprzyćmionym i niezłagodzonym niczym, nawet powietrzem Jakiś. przepych śmierci bił od tych gór.
W kilkanaście godzin po wschodzie słońca, mając wciąż szczyty Timocharisa na widoku, wjechaliśmy w cień niewysokiego krateru Beer. Minąwszy go, przesunęliśmy się wzdłuż podnóża jeszcze niższego odeń, a tuż obok położonego krateru Feuillée i wjechaliśmy na niezmierną, okiem nieprzejrzaną równinę, ciągnącą się sześćset kilometrów przed nami, aż do północnego krańca Mare Imbrium. Zwróceni ku północy mieliśmy szczyty Timocharisa już nieco poza sobą; ku północnemu wschodowi za to ukazał się nam na skraju widnokręgu odległy, w cieniu pogrążony wał pierścienia Archimedesa.
Doznałem nagle wrażenia, że mijamy olbrzymią bramę, szeroko rozwartą ku równinie śmierci. Bezbrzeżny, dławiący strach opętał mnie znowu. Odruchowo chciałem zatrzymać wóz, skręcić gdzie wśród ginące za nami skały, byle tylko nie wjeżdżać na tę rozległą płaszczyznę, której wiedziałem nie przebędziemy żywi.
Zdaje się, że nie tylko we mnie powstało to uczucie; tamci troje patrzyli również zasępionym wzrokiem na otwartą przed nami kamienistą pustynię.
Woodbell, ponury, z głową opuszczoną na piersi i zaciśniętymi ustami zdawał się długo mierzyć oczyma przestrzeń równiny, której krańców nie było widno, a potem z wolna przeniósł wzrok na wskazówkę manometru, przytwierdzonego do ostatniego zbiornika ze zgęszczonym powietrzem. Mimo woli spojrzałem za jego przykładem. Wskazówka w niewielkim mosiężnym bębnie opadała ciągle, powoli, ale bez ustanku.
Wtedy nagle błysnęła mi straszna, potworna myśl; powietrza nie wystarczy dla czworga, ale dla jednego może by wystarczyło. Jeden z tym zapasem mógłby dotrzeć aż do takich okolic, gdzie atmosfera Księżyca będzie dość gęsta, aby się nadała choćby przy użyciu pompy do oddychania.
Przeląkłem się tej ohydnej myśli i zaledwie się pojawiła, chciałem ją odegnać, ale ona była silniejsza od mojej woli i powracała ciągle. Nie mogłem oczu oderwać od wskazówki manometru, a w uszach dźwięczało mi ciągle: dla czworga nie wystarczy, ale dla jednego
Spojrzałem wreszcie na towarzyszy ukradkiem, jak złodziej, i rzecz okropna w oczach ich rozpłomienionych, niespokojnych wyczytałem myśl tę samą. Zrozumieliśmy się wzajemnie. Przez chwilę panowało wśród nas przygnębiające, podłe milczenie.
Wreszcie Tomasz potarł ręką czoło i odezwał się:
Jeśli mamy to zrobić, to trzeba robić prędko, nim się zapas uszczupli
Wiedzieliśmy, o czym mówił; Varadol skinął głową w milczeniu; ja uczułem żrący rumieniec na twarzy, ale nie zaprzeczyłem.
Czy będziemy ciągnęli losy? zapytał znów Tomasz, zmuszając się widocznie do wykrztuszenia tych słów. Ale tu głos mu zadrgał i załamał się, przybierając jakiś miękki, błagalny ton ale chciałbym was prosić, aby Marta została przy życiu także
Zapanowało znowu głuche, przygnębiające milczenie. Wreszcie Piotr wybąknął:
Dla dwojga nie wystarczy
Tomasz odrzucił głowę jakimś dumnym ruchem:
A zatem dobrze, niech się stanie! Tak lepiej.
To mówiąc, wziął cztery zapałki, jednej z nich odłamał główkę, a ukrywszy je w dłoni, tak że tylko końce było widać, wyciągnął ku nam rękę.
Podczas całej tej rozmowy Marta stała na uboczu i nic nie słyszała. Przystąpiła do nas właśnie w chwili, gdyśmy wyciągali palce po owe losy, i zapytała znienacka głosem zupełnie spokojnym:
Co robicie?
A potem do Tomasza:
Podczas całej tej rozmowy Marta stała na uboczu i nic nie słyszała. Przystąpiła do nas właśnie w chwili, gdyśmy wyciągali palce po owe losy, i zapytała znienacka głosem zupełnie spokojnym:
Co robicie?
A potem do Tomasza:
Pokaż, co masz w ręce
I wyjęła mu z dłoni te zapałki, które miały być wyrokiem śmierci dla trojga z nas, aby czwarte mogło żyć.
Stało się to wszystko tak szybko i niespodziewanie, że nie mieliśmy jej czasu przeszkodzić. Rumieniec wstydu oblał nas aż po białka oczu; zrozumieliśmy, że ta dziewczyna zaszła nas na spełnianiu wstrętnej zbrodni egoizmu, podłości i tchórzostwa. Spojrzeliśmy po sobie i nagle rzuciliśmy się sobie w objęcia, wybuchając spazmatycznym, długo tłumionym płaczem.
O ciągnieniu losów nie było już mowy. Przez reakcję, która jest zasadniczym prawem duszy ludzkiej, wzajemna zawiść, wywołana bliskością i nieuchronnością śmierci wiszącej nad nami, zamieniła się teraz w uczucie jakiegoś ciepła i serdecznego wylania. Zeszło na nas dziwne, bezbrzeżne ukojenie. Usiedliśmy blisko obok siebie Marta przytuliła się zwinnym, gibkim ciałem do piersi Tomasza i zaczęliśmy rozmawiać serdecznie, przyciszonym głosem o mnóstwie drobiazgów, które nas niegdyś na Ziemi obchodziły. Każde wspomnienie, każdy szczegół nabierały dla nas teraz wielkiego znaczenia czuliśmy, że ta rozmowa to pożegnanie życia.
A wóz tymczasem pędził bez ustanku na północ przez niezmierzoną, śmiertelną równinę.
Mijały godziny i doby ziemskie; wskazówka manometru opadała ciągle, ale my byliśmy już spokojni, zgodziwszy się z losem. Rozmawialiśmy, jedli, nawet spali, jak gdyby nic nie było zaszło. Czułem tylko dziwny, przykry ucisk w okolicy serca i gardła, jak człowiek, który poniósłszy wielką stratę, stara się o niej zapomnieć, a nie może.
Około południa znajdowaliśmy się już między 31 a 32 równoleżnikiem. Upał, chociaż bardzo znaczny, nie dokuczał nam już w tym stopniu, jak dnia poprzedniego, gdyż pod tą szerokością księżycową słońce wznosi się tylko na sześćdziesiąt stopni niespełna ponad horyzont. Ziemia, zawieszona od południa na niebie w tej samej wysokości, była w nowiu, kiedy bezpromienna tarcza słońca, dotknąwszy płomiennej obrączki jej atmosfery, poczęła z wolna poza nią zachodzić.
Mieliśmy mieć zaćmienie słońca, trwające tu około dwóch godzin, a przedstawiające się mieszkańcom Ziemi jako zaćmienie Księżyca.
Świetlna obrączka atmosfery ziemskiej stała się, z chwilą gdy ją słońce dotknęło, podobną do wieńca z krwawej błyskawicy, otaczającej ogromną czarną plamę, jedyną na niebie, na której nie świeciły gwiazdy. Blisko godziny potrzebowała tarcza słoneczna, aby zajść poza ten czarny wśród płomienia krąg. Przez ten czas wieniec zażegał się coraz krwawiej i szerzej. Z chwilą gdy słońce znikło, światło było już tak silne, że widno przy nim było zarysy krajobrazu majaczące w pomarańczowym obrzasku. Czarna plama Ziemi wyglądała teraz jak zionący otwór jakiejś potwornej studni wydrążonej w gwiaździstym niebie; naokoło niej wiła się wąska, krwawopłomienna obwódka, przechodząca dalej stopniowo w światło czerwone, pomarańczowe i żółte, szeroko w krąg rozpostarte, a ginące wreszcie na czarnym tle słabą, białawą poświatą. A zza tego płomiennego wieńca wystrzelały na wschód i zachód dwa snopy promieni, dwie fontanny złocistego pyłu świetlnego: było to światło zodiakalne, widoczne podczas zaćmienia, podobnie jak po zachodzie słońca.
Oświetlenie na Księżycu stało się tymczasem z pomarańczowego czerwonym; wyglądało to tak, jakby kto wylał krew na mroczną przed nami pustynię.
Musieliśmy się zatrzymać, gdyż w tym krwawym i słabym świetle niepodobna byto rozpoznać drogi. Razem z cieniem spadł na nas po zniknięciu słońca i chłód dotkliwy. Otuliwszy się tedy, zbiliśmy się razem w kupkę, czekając, rychło słońce się znów ukaże. Nad nami palił się wciąż w niesłychanym przepychu świetlny, rogaty wieniec różnobarwnych płomieni gdy wtem psy zaczęły wyć, naprzód z cicha, później coraz głośniej i rozpaczliwiej. Wycie to przejęło nas lodowatym dreszczem: przypomniała nam się noc przed zgonem OTamora, kiedy Selena tak samo wyła, witając śmierć wchodzącą do naszego wozu. I nagle wobec tych wspaniałości na stropie niebieskim uczuliśmy tak żywo całą bezbrzeżną, straszną nędzę naszego położenia; zdało się nam, że te ognie i blaski rozpaliły się jakby na szyderstwo ponad głowami umierających, na których słońce już nie chciało patrzyć
W zbiorniku mieliśmy powietrza już tylko na jakie dwadzieścia godzin.
Po upływie dwóch godzin rąbek słońca począł się wyłaniać na zachodniej stronie czarnej tarczy ziemskiej, a świetlna aureola zwężała się już i gasła powoli. Na widok słońca doznałem naprzód uczucia niespodziewanego zdziwienia przywykłem już tak do tej krwawej nocy, tak mi już się zdawało, że jest zwiastunką nocy głębszej, wieczystej, która nas ogarnie pod nieobecność słońca, iż świtający dzień był dla mnie czymś niepojętym. A potem naraz nie wiem skąd wstąpiła we mnie otucha, jakby z pojawieniem się słońca cud jaki miał nas uratować.
Będziemy żyć! zawołałem tak nagle i z takim przekonaniem, że oczy wszystkich zwróciły się na mnie z wyrazem pytania i nadziei.
Wtem stała się rzecz zadziwiająca. Z paki, w której był zamknięty bezużyteczny teraz aparat telegraficzny, doleciało nas kołatanie. Z początku nie wierzyliśmy własnym uszom, ale kołatanie słychać było coraz wyraźniej. Rzuciliśmy się ku pace: po jej otwarciu okazało się, że aparat stuka istotnie, jak gdyby odbierał przesyłaną skądś depeszę. Nadaremnie jednak staraliśmy się treść depeszy wyrozumieć. Coś się było popsuło czy pomieszało, zaledwie mogliśmy złowić kilka oderwanych słów:
Księżyc za godzinę od środka tarczy pod kątem niech Francja tamci a jeżeli śmierć
Ogarnęło nas bezbrzeżne zdumienie. Varadol poskoczył do aparatu i zatelegrafował:
Kto się odzywa?
Czekaliśmy chwilę żadnej odpowiedzi. Piotr powtórzył pytanie po raz drugi i trzeci, ale bez skutku. Aparat zamilkł i stukanie już się nie ponowiło.
Minęło pół godziny najzupełniejszej ciszy i zaczęliśmy już przypuszczać, że cała ta sprawa była jakimś niepojętym złudzeniem.
Słońce wyszło było właśnie spoza Ziemi i stało na niebie obok niej. Upał wzmagał się znowu.
Wtem mignęło coś i błysnęło przed nami w promieniach słońca, a równocześnie grunt pod nogami zatrząsł się jak mur uderzony kulą armatnią. Krzyknęliśmy z przestrachu i podziwu. Rzuciwszy się ku oknu, spostrzegliśmy masę jakąś o metalicznym połysku, która odbiwszy się od powierzchni Księżyca, zatoczyła w naszych oczach ogromny łuk w przestrzeni i uderzyła znów dalej, i znowu się odbiła po raz drugi, trzeci, czwarty, sadząc w potwornych kozłach ku północnemu zachodowi.