Z dość znacznej odległości – jednej mili, może dwóch, doleciało do jego uszu ponure wycie wilków.
W ciągu dwóch lat swej służby w policji Filip niejednokrotnie już słyszał takie głosy. Nigdy jeszcze nie wywarły one na nim podobnie silnego wrażenia. Krew uderzyła mu gwałtownie do głowy. Błyskawicznie przypomniał sobie to wszystko, co mu mówił Piotr Breault. Tak jest! Nie ulega żadnej wątpliwości: to Bram poluje ze swą hordą wilków. Idą w tę stronę!
Wrócił czym prędzej do ogniska, rozgrzał nad nim zimną lufę swej strzelby, po czym zgasił ogień, zasypując płonące gałęzie śniegiem. Podszedł znów na sam kraj lasku, gdzie obrał sobie stanowisko u stóp najwyższego świerku, jaki znajdował się w pobliżu. W razie niebezpieczeństwa będzie mógł się wdrapać na drzewo.
Niebezpieczeństwo zbliżało się szybko. Cała horda wilków, wiedziona przez człowieka-zwierzę, gnała z ogromnym impetem prosto na niego. Wilki były już w odległości trzystu kroków, kiedy Brant zdecydował się wejść na drzewo. Wspinał się, dysząc ciężko, a serce biło mu niby młot. Świerk, wysoki na jakieś dwanaście stóp, nie był grubszy od ramienia mężczyzny, był schronieniem niezbyt bezpiecznym. Przypomniało mu się, jak to kiedyś wypadło ukryć paręset funtów mięsa wśród gałęzi dużych cedrów, o pniach grubszych od jego uda. A w ciągu nocy stada wilków przegryzły pień każdego drzewa.
Usadowiwszy się możliwie wysoko na drzewie, Filip powiódł wzrokiem po śnieżnej bieli Barrenu, oświetlonej blaskiem gwiazd.
Wycie wilków ucichło, najlepszy znak, że polowanie dobiegło już końca. Słychać było tylko pospieszny stukot kopyt karibu na twardej skorupie śniegu. Filip dojrzał też czarną sylwetkę zwierza, uciekającego w galopie przed ścigającą go hordą, która niemal już podcinała mu nogi. Wilki, w liczbie około dwudziestu, rozwinięte w długie półkole, starały się odciąć drogę ucieczki biednemu karibu, który pędził wzdłuż skraju lasu, na próżno próbując dostać się w głąb zarośli. Szare cielska wilków, mignęły tylko przed oczami Filipa i wkrótce wszystko zniknęło mu z oczu.
Filip zsunął się z drzewa i przyczaił w zaspach śniegu. Według jego obliczeń karibu zdoła ubiec jeszcze milę, zanim dostanie się pod kły i pazury goniących go dzikich bestii. Ukryty w cieniu drzewa czekał więc cierpliwie, z wytężoną uwagą, jednocześnie pewny, że Bram wkrótce będzie wracać tą samą drogą.
I rzeczywiście, w kilkanaście minut później, usłyszał typowy, charakterystyczny szelest sunących po śniegu nart. Filip poczuł, jak krew napływa mu gwałtownie do głowy. Oto za parę minut ujrzy owego poszukiwanego zbrodniarza. Ułożył już sobie wcześniej cały plan działania. Okoliczności składały się dla Filipa nadspodziewanie pomyślnie. Gdyby Bram znajdował się w otoczeniu swych wilków, które w każdej chwili na znak swego pana gotowe były rzucić się na wroga, schwytanie Brama przedstawiałoby ogromne trudności. Ale w tej chwili wilki zajęte były upolowaną zdobyczą; Bram przechodzić będzie więc sam, nietrudno będzie go złapać.
Filip przystanął tuż za świerkiem, strzelbę postawił obok. W prawą rękę chwycił swój rewolwer służbowy. Z wytężonym wzrokiem czekał na zjawienie się Brama, który lada chwila powinien wracać tą samą drogą.
Ale w pustkowiach Barrenu nie można polegać ani na wzroku, ani na słuchu. Podczas gdy Filip szukał go wzrokiem po rozległej śnieżnej pustce, Bram zjawił się nagle, jakby spod ziemi, w odległości niespełna dwudziestu kroków od niego.
Filipa przeraził ten widok niespodziewany, tak bardzo, że ledwo powstrzymał okrzyk zdumienia.
W tej właśnie chwili Bram przystanął, wciągając pełną piersią powietrze i dysząc ciężko. Nadstawił uważnie głowę w kierunku, gdzie jego wilki wciąż ucztowały.
Bram był naprawdę olbrzymiego wzrostu; być może w półmroku nocy wydawał się jeszcze wyższy. Długie, zwichrzone kudły opadały mu na ramiona, brodę miał gęstą, krótką, a oczy lśniły w ciemnościach, zupełnie jak oczy kota. Wyraz twarzy na poły ludzki, na poły bydlęcy – jakiegoś stworzenia, co czuje, że na niego polują tak samo, jak ono poluje na inne zwierzęta. Na zawsze wryły się w pamięć Filipa rysy tej twarzy, twarzy jakiegoś szalonego straceńca, wyrzuconego poza margines ludzkości.
Nadeszła chwila ostateczna. Filip zacisnął mocno dłoń, w której trzymał kolbę rewolweru, i postąpił o parę kroków do przodu, wynurzając się z cienia.
Bram mógłby go już spostrzec, gdyby nie to, że właśnie odrzucił w tył swą ogromną głowę, uwalniając jednocześnie z piersi potężny, dziki okrzyk. Przypominało to jakiś przeciągły grzmot, przechodzący stopniowo w przerażające wycie, które z pewnością słychać było w odległości paru mil. Podobnego wycia Filip nie słyszał nigdy w życiu. Był to widocznie sygnał, za pomocą którego Bram, człowiek-zwierzę, zwoływał swych braci-wilków.
Nagle sygnał urwał się. Może jakiś instynkt ostrzegł Brama, że grozi mu niebezpieczeństwo. Zanim Filip zdążył zdecydować się na jakieś wystąpienie, Bram już niknął mu z oczu, sunąc po śniegu na swych nartach z nieopisaną szybkością. Równocześnie do uszu Filipa dobiegł jakiś niesamowity, szalony śmiech, ten sam śmiech, o którym z drżeniem opowiadał mu niedawno Piotr Breault.
Nie ruszając się z miejsca, Filip zaczął wołać głośno:
– Bram! Bram Johnson! Stój! Stój! W imieniu Jego Królewskiej Mości!
Bram usłyszał wołanie, nie przystanął jednak, tylko przyspieszył jeszcze bieg. Filip krzyknął ponownie:
– Bram, Bram Johnson!
A cała odpowiedź jaką usłyszał, to był grubiański szyderczy śmiech.
Filip podniósł ramię, nie celując zbyt uważnie, wystrzelił dwukrotnie w kierunku uciekającego. Kule przeleciały ze świstem koło samej głowy Brama.
– Bram! Bram Johnson! – krzyknął Filip po raz trzeci.
I tym razem wołanie nie odniosło żadnego skutku. Opuścił ramię, ścigając wzrokiem olbrzymią czarną sylwetkę uciekającego, która wkrótce rozpłynęła się w mrokach nocy.
I znowu Filip został sam wśród śnieżnego pustkowia. Teraz dopiero uprzytomnił sobie całą dziecinność swego zachowania. Wołał na Brama tak drżącym głosem, że tylko na śmiech się naraził. Z pewnością też Bram, spostrzegłszy, że ma do czynienia z niezdecydowanym, bojaźliwym przeciwnikiem, najpewniej wróci tu ze swymi wilkami.
Niespokojnie i lękliwie wpatrywał się w śnieżną przestrzeń, gdzie Bram zniknął mu z oczu. Wracając do zarośli, wśród których rozbił swój namiot, wspominał żałosny los kaprala Lee i jego towarzyszy. Czyżby i jego czekało coś podobnego?
Rozważał w myśli wszystkie możliwe szanse, bo Filip był jednak dzielnym człowiekiem i nigdy nie poddawał się rozpaczy. Zasiadł przy dogasającym i słabo już dymiącym ognisku, starając się uporządkować swe myśli i odzyskać zupełną równowagę umysłu.
Bram nie wydawał mu się strasznym. Bez wahania i bez trwogi podjąłby z nim walkę. Kurczowo zacisnął dłoń na kolbie rewolweru. Ale walka czeka go nie tylko z Bramem, lecz i z jego hordą wilków. Bram zapewne sam nie pokaże się mu na oczy; poszczuje na niego swe wilki, a sam śmiać się tylko będzie szyderczo. Tak samo było z kapralem Lee. Teraz, kiedy Filip go już odszukał i zdradził się przed nim ze swymi zamiarami, Bram z pewnością starać się będzie unieszkodliwić natychmiast swego prześladowcę, aby ratować własne życie.
Nagle przyszła mu pewna myśl do głowy. Bram przecież – tak jak go widział w mroku wieczorem – nie miał żadnej broni. Ta myśl napełniła go otuchą. Wdrapie się na drzewo, i wówczas będzie mógł stoczyć zwycięską walkę z całą hordą wilków. Wystrzela je wszystkie po kolei. Mając strzelbę, rewolwer i odpowiedni zapas amunicji, da sobie z nimi radę. Tylko trzeba mieć pewność, że rzeczywiście Bram nie posiada strzelby, bo w tym wypadku…
Podniósł porzucony poprzednio kożuch i okrył się nim. Do kieszeni schował naboje, tyle tylko ile się zmieściło. Następnie podszedł na skraj lasku; tam wybrał sobie gruby, sękaty świerk, rosnący na osobności.
Świerk ten nadawał się znakomicie na punkt obserwacyjny. Będzie mógł wystrzelać całą hordę. Ale, jeżeli Bram posiada strzelbę, wtedy świerk ten będzie dla niego znakomitym celem do strzału.
Bądź co bądź, należało się zdecydować. A Filip nie miał innego wyboru.
Rozdział VI. „Złapał Kozak Tatarzyna… ”
Filip czekał. W pewnej chwili spojrzał na zegarek: dochodziła północ, a więc czeka już dobrą godzinę. Najlżejszy nawet szmer, dochodzący czy to od Barrenu, czy z pobliskich zarośli, przejmował go nieopisanym lękiem. Przekonany był święcie, że Bram zjawi się ze swoją hordą niespodziewanie, wyrośnie jak spod ziemi, że nie posłyszy ani stąpania Brama, ani też ostrożnych kroków skradających się ku niemu wilków.
Dwukrotnie załopotał mu nad głową wielki puchacz śniegowy, a za trzecim razem puchacz ów rzucił się na przemykającego wśród zarośli zająca. Za każdym razem Filip pewny był, że nadchodzi już moment decydujący. Potem znów doleciał go pisk małych białych lisów, kręcących się tu i tam, ciekawych na wszystko, jak małe dzieci. Ilekroć posłyszał te piski, targany lękiem wdrapywał się coraz wyżej na drzewo. Wreszcie przyszła reakcja i pewne odprężenie nerwowe – tętno zaczęło mu bić spokojniej i regularniej.
Może jednak uniknie tego nieszczęścia, które sam sobie ściągnął na głowę? Może Bram przeląkł się strzałów do tego stopnia, iż nie ma odwagi pokazać się znowu. Teraz Bram nie wydawał mu się już takim strasznym potworem, jak to było w pierwszej chwili. Na jego wyniszczonej twarzy wycisnęła swe piętno rozpacz obłędna. Filip zaczął odczuwać pewną sympatię do tego nieszczęśliwego potwora.
Niewątpliwie Bram, który od lat nie żył dla świata i ludzi, popaść musiał w pewnego rodzaju obłęd pod wpływem tej okropnej samotności. Już i wilki Brama nie wydawały mu się teraz takie straszne, a polowanie na człowieka jakby straciło dla Filipa cały urok.
Przypomniał sobie znowu ową sieć ze złotych włosów. Nie, stanowczo nie! Te jedwabiste, połyskujące włosy; które miał starannie schowane w kieszeni, nie mogły pochodzić z jakiejś dawnej transakcji zamiennej. Włosy te ścięte zostały niedawno z głowy kobiety. W takim razie Bram nie był więc samotny. Miał jakąś kobietę. I to kobietę z takimi włosami!
Filip zsunął się z drzewa na ziemię.
Przez całą godzinę spacerował wzdłuż skraju lasku. Potem rozpalił na nowo ognisko, bacznie wsłuchując się w każdy najdrobniejszy nawet szelest. Mróz chwytał coraz ostrzejszy. Cichła z wolna owa „muzyka niebios”, przechodząc w nieokreślony, coraz słabszy szmer. Gwiazdy bledły kolejno – rzekłbyś, cofały się gdzieś w głąb niebios, w zaświaty, coraz dalej od naszej ziemi.
To stopniowe znikanie gwiazd, które Filip obserwował zawsze z równym zainteresowaniem, jest jednym z najosobliwszych fenomenów w tych podbiegunowych okolicach. Wydaje się, jak gdyby setki tysięcy rąk niewidzialnych przesuwało się po sklepieniu niebieskim, gasząc je po kolei – najpierw najsłabiej świecące, potem jaśniejsze i większe. Aż wreszcie ciemność zapadła zupełna, dopiero w jakieś pół godziny później ponad tą przepastną ciemnością wstawała zorza północna.
Kiedy ziemię zaległy nieprzeniknione ciemności, Filip poczuł, że lęk znów go ogarnia. Może właśnie Bram czekał, aby go napaść znienacka? Przy blasku ogniska spojrzał na zegarek: była godzina czwarta rano. Zagasił ognisko i wdrapał się z powrotem na drzewo. Bram się nie zjawiał.
Wreszcie wstała szara jutrzenka.
Filip zszedł znowu z drzewa i już po raz trzeci rozniecił ogień, aby sobie przyrządzić śniadanie. Zagotował podwójną porcję kawy. O siódmej rano był już gotów do dalszej drogi, zdecydowany ścigać dalej owego zagadkowego człowieka. Nie ma co mówić: Bram stracił tej nocy znakomitą sposobność, by pozbyć się raz na zawsze swego prześladowcy. A co więcej, uciekając, sam wskazywał mu drogę wiodącą do odkrycia tajemnicy owych złotych włosów. Wszystko zatem składało się po myśli ścigającego.
Filip ruszył w drogę, posuwając się wzdłuż brzegu lasku. Po jakichś trzydziestu minutach marszu doszedł do miejsca, gdzie w nocy rozegrała się ostatnia walka wilków z karibu. Ścigane zwierzę upadło w odległości pięćdziesięciu jardów od zarośli. W promieniu dwudziestu stóp śnieg był zupełnie wydeptany kopytami karibu i łapami wilków. Czerwone plamy krwi dookoła; po śniegu walały się obgryzione kości i płaty skóry – jedyne resztki pozostałe po wspaniałym zwierzu.
Można było jeszcze dojrzeć miejsce, w którym Bram odpiął swe narty i położył je na śniegu. Odciski jego butów mieszały się ze śladami wilczych łap. Bram przyszedł widocznie jeszcze na czas, by uratować dla siebie najlepszy kąsek – udo karibu. I tylko gwiazdy spoglądały z góry na tę biesiadę wygłodniałej hordy, co pożarła niemal wszystko oprócz wnętrzności. Spoglądały też na Brama, który na miejscu musiał nasycić swój głód, pozostawiając tylko odpadki. Na białej karcie śniegu można to było wszystko wyczytać z całą dokładnością, jak z książki. I teraz dopiero Filip uświadomił sobie w całej pełni, jakiego okropnego niebezpieczeństwa udało mu się uniknąć.
Ale na białej karcie śniegu wyczytał jeszcze coś więcej. Oto Bram miał ze sobą sanki, na które załadował pozostałą resztę karibu. Oglądając ślady na śniegu, Filip mógł stwierdzić, że sanki były typu „votapanask”, znacznie jednak dłuższe i szersze. Reszty można się było domyśleć z łatwością. Kiedy cała horda już najadła się do syta, Bram zaprzągł wilki do sanek i puścił się w dalszą drogę, prosto na północ, poprzez pustkowia Barrenu. Trzeba było tylko iść za jego śladem.
Filip nazbierał suchych gałęzi. Rozpalił duży ogień i przyrządził sobie zapas żywności wystarczający na sześć dni. Postanowił przez trzy dni iść za śladem Brama poprzez te straszne pustkowia Barrenu, nie zbadane dotychczas przez nikogo. Iść jeszcze dalej, nie mając sanek, byłoby prostym szaleństwem. Zatem przez trzy dni będzie go ścigał; trzy dni pozostanie mu na powrót. Ale nawet i taka krótka ekspedycja była niesłychanie ryzykowna. Było to po prostu igranie ze śmiercią, bo nad głową Filipa wisiała najstraszniejsza ze wszystkich gróźb – groźba burzy śnieżnej.
W chwili, kiedy wyruszył w drogę, wytyczając dokładnie kierunek za pomocą busoli, poczuł pewien lęk. Dzień był szary i ponury. Jak daleko okiem sięgnąć – jedna płaszczyzna śnieżna, sięgająca aż po krańce horyzontu.
Już po godzinie marszu Filip znalazł się wśród absolutnej pustki i milczenia. Zniknęły ciemne zarysy owego lasku, z którego wyruszył w drogę. Sklepienie niebios ciążyło nad nim, niby ciężkie wieko ołowianej trumny. Niejeden dostawał nagłego obłędu, nie mogąc znieść długo tego przytłaczającego szarego całunu niebios.
I jemu już ta samotność dawała się coraz bardziej we znaki. Z całym wysiłkiem woli posuwał się wciąż naprzód, jakkolwiek coś go ciągnęło wstecz, jakkolwiek miał coraz większą ochotę zawrócić z tej drogi. Nigdzie ani jednego drzewa, ani krzaczka nawet. Pustka zupełna i tylko po niebie nisko przewalały się szare chmury, ciągnące z północy i ze wschodu. A sklepienie niebios wydawało się tak nisko zawieszone, że wystarczyło – zda się – rzucić kamykiem, by je dosięgnąć.
Za pomocą busoli, w ciągu dwóch godzin sprawdzał aż sześć razy kierunek swej drogi, wiodącej śladami pozostawionymi przez Brama. Ślady te prowadziły prosto na północ, bez najmniejszego schodzenia w bok. A przecież Bram mógł się tylko orientować własnym instynktem. I mimo to nie zboczył. Ani na metr.