– Właśnie, że nie pojmuję – rzekł Danglars.
– Biedny Fernand posmakował czarnej polewki.
– I cóż z tego – rzekł Fernand, podnosząc głowę i spoglądając na Caderousse'a tak, jakby szukał kogoś, na kim mógłby gniew swój wywrzeć. – Mercedes nie musi się przed nikim usprawiedliwiać, jest wolna, prawda? Może kochać każdego, który jej się podoba.
– Ha, jeśli w ten sposób to sobie tłumaczysz – rzekł Caderousse – to co innego; myślałem, żeś ty prawdziwy Katalończyk; a słyszałem, że Katalończycy nigdy nie dadzą się podejść rywalom, i mówiono mi też, że Fernand potrafi mścić się jak nikt inny.
Fernand uśmiechnął się z politowaniem.
– Człowiek zakochany nie potrafi być okrutnym – rzekł.
– Biedak! – odezwał się Danglars, udając, że współczuje młodzieńcowi z głębi serca. – Cóż chcesz? Czyż Fernand spodziewał się, że Dantès tak prędko powróci? Myślał może, że już nie żyje albo że się sprzeniewierzył ukochanej, kto wie? Takie rzeczy odczuwamy tym mocniej, jeśli dotykają nas niespodziewanie.
– Hm, słowo daję – ozwał się Caderousse, który popijał bez przerwy, i zdawało się, że musująca malaga wywierała na nim coraz większy skutek. – W każdym razie niejeden tylko Fernand ucierpiał na szczęśliwym powrocie Dantèsa, nieprawdaż, Danglars?
– Owszem, i ośmieliłbym się rzec, że może mu to przynieść nieszczęście.
– Bagatelka – rzekł Caderousse, nalewając Fernandowi szklankę wina; napełnił jednocześnie swoją po raz ósmy lub dziewiąty nawet, podczas gdy Danglars ledwie napoczął kieliszek. – Cóż z tego? On tymczasem ożeni się z Mercedes, piękną Mercedes, przecież po to powrócił.
Tymczasem Danglars spoglądał przenikliwie na młodzieńca, którego słowa Caderousse'a paliły jak roztopiony ołów.
– I kiedyż ślub? – zapytał.
– O, do ślubu jeszcze daleko – mruknął Fernand.
– Daleko albo i nie, tak samo jak do mianowania Dantèsa kapitanem, prawda, Danglars?
Danglars zadrżał na ten niespodziany przytyk i spojrzał na Caderousse'a badawczym wzrokiem, chcąc zbadać, czy cios został zadany z premedytacją; ale na twarzy Caderousse'a, otępiałej już od alkoholu, malowała się tylko głęboka zawiść.
– Więc dobrze! – odezwał się, napełniając szklanki. – Wypijmy zdrowie kapitana Edmunda Dantèsa, męża pięknej Katalonki.
Caderousse ociężałą już ręką podniósł szklankę i wychylił duszkiem. Fernand chwycił swoją i roztrzaskał o ziemię.
– O! O! Co ja widzę – zawołał Caderousse. – Patrzcie no, na wierzchołek tego wzgórza, tam, gdzie wioska katalońska. Spojrzyj, Fernandzie, masz lepsze oczy ode mnie; bo mnie zdaje się, że coś niewyraźnie widzę, wiesz, że wino jest zdradliwe… To chyba dwoje kochanków, idą obok siebie i trzymają się za rączki. Panie odpuść, toż oni myślą, że ich nikt nie widzi i proszę, jak się całują!
Danglars pilnie baczył na cierpienie malujące się na twarzy Fernanda.
– Panie Fernandzie, znasz ich?
– Znam – odpowiedział głosem przytłumionym. – To pan Edmund i panna Mercedes.
– Patrzajcież! – rzekł Caderousse. – A ja ich nie poznałem. Hej, Dantès, słuchaj no! Ślicznotko, chodźcież tu, powiedzcie, kiedy wesele? Bo pan Fernand taki uparty, że nam nic nie chce powiedzieć.
– Bądźże cicho! – rzekł Danglars, udając, że chce powstrzymać Caderousse'a, który wychylał się z pijackim uporem z altany. – Na nogach się nie trzymasz, siedź i nie przeszkadzaj kochankom w pieszczotach. Popatrz na pana Fernanda i bierz z niego przykład, spójrz, jak się rozsądnie zachowuje.
Fernand, przywiedziony prawie do ostateczności przez Danglarsa, który drażnił go jak banderillero kłujący byka, już miał się rzucić na rywala – wstał bowiem i jakby zbierał się w sobie do skoku – gdy wtem Mercedes, roześmiana, wyprostowana jak trzcina, podniosła piękną główkę i ogarnęła ich promieniejącym wzrokiem. Fernand przypomniał sobie jej groźbę: że się zabije, jeśliby Edmund zginął – i opadł bezsilny na ławkę.
Danglars objął wzrokiem tych dwóch ludzi, z których jeden był otumaniony przez trunek, a drugiego paraliżowała miłość.
„Nic tu nie poradzę z tymi głupcami – szepnął do siebie – aż mi wstyd siedzieć tu w towarzystwie pijaka i tchórza. Zawistnik upija się winem zamiast własną żółcią; a ten niedołęga, któremu zabierają sprzed nosa kochankę, płacze i żali się jak dziecko. A przecież w jego oczach błyska płomień, jak u Hiszpanów, Sycylijczyków, Kalabryjczyków, co się tak dobrze mścić umieją; a pięści ma takie, że zdruzgotałby głowę wołu z taką łatwością, jak pałka rzeźnika! Zdecydowanie, Edmund jest górą. Ożeni się z piękną dziewczyną, zostanie kapitanem, a nas będzie miał w pogardzie. Chyba że… – i na ustach Danglarsa pojawił się blady uśmiech – ja się do tego wmieszam”.
– Hola! – wołał znowu Caderousse, podnosząc się i opierając o stół. – Hola, Edmundzie, nie widzisz przyjaciół, czyś już taki pyszny, że z nami gadać nie chcesz?
– Nie, bynajmniej, kochany Caderousse – odpowiedział Dantès. – Nie jestem pyszny, ale za to szczęśliwy, a szczęście bardziej zaślepia niż duma.
– I masz, wytłumaczył się – rzekł Caderousse. – A jak się miewa pani Dantès?
Mercedes skłoniła się poważnie.
– Nie jest to jeszcze moje nazwisko – rzekła – a w naszym kraju mówią, że kiedy dziewczynę wołają nazwiskiem narzeczonego, może jej to przynieść nieszczęście. Proszę, nazywajcie mnie nadal Mercedes.
– Daruj Caderousse'owi, bo to dobry sąsiad – rzekł Dantès – a i nie o wiele się pomylił.
– A więc, panie Dantès, wkrótce już będziemy mieli wesele – rzekł Danglars, skłoniwszy się młodej parze.
– Jak można najprędzej. Dziś wszystko ułożymy u mojego ojca, a jutro lub pojutrze zrękowiny, tutaj, w karczmie. Mam nadzieję, że przyjaciele nie odmówią nam obecności na obiedzie, to znaczy pan, panie Danglars, i ma się rozumieć, ty, drogi Caderousse.
– A Fernand – zapytał Caderousse, śmiejąc się chrypliwie – też jest zaproszony?
– Brat mojej żony jest moim bratem – rzekł Edmund – i byłoby nam bardzo przykro, gdyby go z nami nie było w takiej chwili.
Fernand otworzył usta, aby coś powiedzieć, ale głos mu zamarł i nie mógł wyartykułować ni słowa.
– Dziś przygotowania, jutro lub pojutrze zrękowiny, niech diabli biorą, nie tracisz czasu, kapitanie.
– Panie Danglars – odrzekł Edmund z uśmiechem. – Powiem ci to, co przed chwilą Mercedes Caderousse'owi – nie nadawaj mi tytułu, do którego nie mam jeszcze prawa, bo może to sprowadzić nieszczęście.
– Ach, przepraszam – odparł Danglars. – Chciałem jedynie rzec, że bardzo ci pilno, a przecież, u diabła, mamy jeszcze sporo czasu. „Faraon” wyjdzie w morze nie prędzej jak za trzy miesiące.
– Ech, każdemu pilno do szczęścia, jeśli nawet trudno uwierzyć w szczęście, bo się wiele cierpiało. Ale nie popycha mnie do tego sam egoizm, muszę natychmiast jechać do Paryża.
– O, aż do Paryża? Pierwszy raz tam pan będziesz?
– Pierwszy.
– W jakichś interesach?
– Nie w moich. Muszę wypełnić ostatnie zlecenie naszego biednego kapitana Leclère, pojmujesz pan, że to mój święty obowiązek. Ale bez obawy, zajmie mi to tylko czas potrzebny na drogę tam i z powrotem.
– A, rozumiem oczywiście – rzekł głośno Danglars. I szepnął do siebie: „Aha, do Paryża jedzie! Z pewnością po to, aby wręczyć list, który otrzymał od marszałka pod wskazany adres. Do czorta, ten list nasuwa mi jedną myśl, wspaniały pomysł! O, drogi panie Dantès, jeszcze nie zapisano cię w rejestrze »Faraona« pod numerem pierwszym”.
I zwrócił się w stronę Edmunda, który odchodził już:
– Szczęśliwej podróży! – zawołał.
– Dzięki – odpowiedział Edmund, odwracając się i podnosząc w serdecznym geście rękę. I kochankowie ruszyli w dalszą drogę, spokojni i szczęśliwi jak wybrańcy wstępujący do nieba.
4. Zmowa
Danglars odprowadził wzrokiem Edmunda i Mercedes aż do bramy Świętego Mikołaja, a gdy odwrócił się, zobaczył, jak Fernand blady i drżący opadł na ławkę. Caderousse tymczasem bełkotał jakąś pijacką piosenkę.
– Cóż, kochany panie Fernandzie – rzekł Danglars – to małżeństwo chyba nie wszystkim pójdzie w smak.
– Mnie do rozpaczy doprowadza – jęknął Fernand.
– Pan kochałeś Mercedes?
– Uwielbiałem!
– Od jak dawna?
– Od kiedy się znamy.
– I zamiast szukać jakiegoś sposobu, żeby temu zapobiec, wyrywasz pan sobie tylko włosy z głowy? Do wszystkich diabłów! Inaczej sobie wyobrażałem charakter waszego narodu.
– Ale cóż ja mam zrobić? – zapytał Fernand.
– Czyż ja wiem? Czy to do mnie należy? Przecież ja się nie kocham w pannie Mercedes, tylko pan. „Szukajcie, a znajdziecie”, mówi Ewangelia.
– Zdawało mi się, żem znalazł sposób.
– Jaki?
– Chciałem go zasztyletować; ale ona mi zapowiedziała, że jeśli jej narzeczonego spotka nieszczęście, to się zabije.
– Ej, to tylko gadanie.
– Nie znasz, mój panie, tej dziewczyny, zrobiłaby tak, jak grozi.
– Głupiec! – rzekł z cicha Danglars. – Niech się zabije; wszystko mi jedno, byle Dantès nie został kapitanem.
– A nim Mercedes umrze – ciągnął Fernand z niewzruszonym postanowieniem – pierwej ja umrę.
– Oj, to dopiero miłość! – wtrącił Caderousse, coraz bardziej niewyraźnym głosem. – Albo już w ogóle się na tym nie znam.
– No, no – rzekł Danglars. – Zdajesz mi się dobrym chłopcem, niech mnie diabli biorą, warto by cię wydobyć z nieszczęścia, ale…
– Tak, warto – rzekł Caderousse.
– Mój kochany – odpowiedział Danglars. – Jesteś już pijany w trzech czwartych, dokończysz butelkę, a dogodzisz sobie do reszty. Pij więc i nie przeszkadzaj. Do naszych zamiarów potrzeba trzeźwej głowy.
– Ja, pijany? Też coś! Wypiłbym jeszcze ze cztery takie buteleczki, co wyglądają jak flakoniki od kolońskiej wody. Mości Pamfilu, wina!
I aby dowieść prawdy tego, co wyrzekł, stuknął co siły szklanką o stół.
– Mówiłeś więc, panie Danglars – przerwał Fernand, oczekując chciwie dalszego ciągu przerwanej frazy.
– Co mówiłem?… Już nie pamiętam. Ten pijaczyna Caderousse przerwał mi i poplątał wątek.
– Pijaczyna? Jak tam sobie chcesz, tym gorzej dla tych, co się boją wina, bo widać, że mają w sercu jakieś złe myśli i lękają się, aby wino ich nie wyspowiadało.
I Caderousse zaczął sobie nucić ostatnie dwa wiersze piosenki bardzo naonczas modnej:
– Mówiłeś pan – rzekł Fernand – że chciałbyś bardzo wydobyć mnie z biedy, a na końcu rzekłeś „ale”…
– A, prawda… aby wyciągnąć cię z nieszczęścia, wystarczy tylko, żeby Dantès nie ożenił się z tą, którą kochasz, a przecież małżeństwo to może nie dojść do skutku nie tylko z powodu śmierci Dantèsa.
– Tylko śmierć ich rozdzieli – rzekł Fernand.
– Rozumujesz jak głupiec, mój przyjacielu – rzekł Caderousse – a Danglars, ten spryciarz, ten frant, ten filut zaraz ci dowiedzie, że pleciesz bzdury. Przekonaj go, Danglars, nie rozczaruj mnie; powiedz mu, że Dantès niekoniecznie musi zginąć, a zresztą szkoda by go było, gdyby umarł, to miły chłopak, ja go lubię. Za twoje zdrowie, Dantès.
Fernand wstał zniecierpliwiony.
– Daj mu spokój – rzekł Danglars, wstrzymując młodzieńca – a choć pijany jak gąbka, wcale się tak bardzo nie myli. Nieobecność równie dobrze rozdziela jak i śmierć, a przypuść na chwilę, że Edmunda i Mercedes dzielą mury więzienne, byliby tak dobrze rozłączeni, jakby to był grobowy kamień.
– Tak, ale z więzienia się wychodzi – rzekł Caderousse, który czepiał się rozmowy resztką przytomności. – A jak ktoś już wyjdzie z więzienia, a jeszcze nazywa się Dantès, to potrafi się zemścić.
– Cóż z tego – mruknął Fernand.
– Zresztą – rzekł Caderousse – za co mieliby Dantèsa wsadzić do kozy? Nikogo nie okradł, nie zabił, nie zamordował.
– Cicho bądź – rzekł Danglars.
– Nie będę cicho – rzekł Caderousse. – Muszę wiedzieć, za co Dantèsa mają wsadzić do kozy. Ja kocham serdecznie Dantèsa, zdrowie twoje, Dantèsie – i wlał w siebie jeszcze jedną szklankę wina.
Danglars spojrzał na krawca, a widząc w jego mętnych oczach postępujące coraz bardziej objawy zamroczenia, odwrócił się do Fernanda i mówił dalej:
– Rozumiesz więc, że wcale nie trzeba go zabijać.
– A, tak! jeśli, jak mówisz, udałoby się zaprowadzić Dantèsa natychmiast za kraty. Ale w jakiż to sposób? Masz pan pomysł?
– Dobrze poszukawszy – rzekł Danglars – można by coś znaleźć. Ale, ale, po co też mieszam się do tego, co mnie nie dotyczy?
– Nie wiem, czy to pana dotyczy – odpowiedział Fernand, chwytając go za rękę – ale wiem, że masz jakiś osobisty powód do nienawiści wobec Dantèsa. Kto sam nienawidzi, przeczuwa nienawiść w innych.
– Ja nienawidzę Dantèsa? Słowo daję, nie mam najmniejszego powodu! Widzę, żeś nieszczęśliwy i twoje nieszczęście przejęło mnie współczuciem, oto i wszystko. Ale, mój panie, skoro myślisz, że działam z własnych pobudek, bądź zdrów i radź sobie sam, jak chcesz.
To mówiąc – Danglars udał, że wstaje i chce odejść.
– Nie, nie odchodź – rzekł Fernand, powstrzymując go. – Nie obchodzi mnie wcale, czy masz coś do Dantèsa czy nie, wszystko mi jedno, ja mam i wyznaję to głośno! Znajdź sposób, a ja to wykonam, byleby nie szło o zabicie go, bo Mercedes powiedziała, że zabije się, gdyby ktoś zamordował Dantèsa.
Caderousse, któremu głowa dawno opadła na stół, podniósł twarz i spoglądając błędnym wzrokiem na Fernanda i Danglarsa, zawołał:
– Zabić Dantèsa? Kto tu mówi o zabiciu Dantèsa? Ja na to nie pozwolę, to mój przyjaciel; on dziś rano chciał się podzielić ze mną pieniędzmi, jak ja się z nim podzieliłem. Nie chcę, żeby go zabijano!…
– A któż to mówi, durniu, o zabiciu Dantèsa? – odrzekł Danglars. – Żartujemy sobie i nic więcej. Wypij jego zdrowie – dodał, dolewając Caderousse'owi do szklanki – i daj nam spokój.
– Tak, tak, zdrowie Dantèsa – wystękał Caderousse, wychylając szklankę do dna. – Zdrowie Dantèsa! Zdrowie przyjaciela!
– Ale w jaki sposób? W jaki sposób, na Boga! – rzekł Fernand.
– I jeszcze go pan nie wymyśliłeś?
– Nie, przecież to pan miał go znaleźć.
– Prawda – rzekł Danglars. – Francuzi mają tę wyższość nad Hiszpanami, że potrafią coś wymyślić, a Hiszpanie umieją tylko rozmyślać.
– Wynajdź więc pan coś – rzekł niecierpliwie Fernand.
– Garson! Proszę przynieść pióro, kałamarz i papier! – zawołał Danglars.
– Pióro, kałamarz i papier! – szepnął Fernand.
Garson wziął materiały do pisania i położył je na stole w altanie.
– Jak się dobrze zastanowić – rzekł Caderousse, spuszczając rękę na papier – to tym sposobem łatwiej można zabić człowieka, niż zaczaiwszy się w jakim ciemnym lesie. Zawsze bałem się bardziej pióra, kałamarza i kartki papieru niż szpady czy pistoletu.
– A to urwis, nie jest tak pijany, jak by się zdawało, nalej no mu, Fernandzie, jeszcze jedną szklankę.
Fernand napełnił szklankę Caderousse'owi, a ten, jak prawdziwy opój, którym zresztą był, oderwał rękę od papieru i chwycił za szklankę.
– A więc! – odezwał się Katalończyk, spostrzegłszy, że po tej szklance resztki przytomności odstąpiły Caderousse'a.
– A więc – rzekł Danglars – gdyby ktoś doniósł prokuratorowi królewskiemu, że Dantès, który w swojej podróży zahaczył o Neapol i Elbę, jest agentem bonapartystów…
– Ja go mogę oskarżyć! – zawołał żywo młodzieniec.
– Dobrze, ale tam każą ci zaraz podpisać zeznania i skonfrontują cię z tym, kogoś zadenuncjował. Owszem, ja bym ci dostarczył dowodów oskarżenia, ale cóż stąd? Dantès nie zostanie przecież wiecznie w więzieniu; uwolnią go pewnego dnia, a wówczas biada temu, co go tam wtrącił!
– Jednej rzeczy tylko pragnę – rzekł Fernand. – Jednej – aby to on zaczął ze mną zwadę.
– Dobrze, a Mercedes? Mercedes, która by cię znienawidziła, gdybyś tylko zadrasnął jej ukochanego Edmunda?
– Tak, masz słuszność.
– Otóż widzisz, nie tak się robi; jeżeli by ktoś się ważył na coś podobnego, lepiej byłoby wziąć po prostu, tak jak ja oto biorę, pióro, zanurzyć je w atramencie i napisać lewą ręką, aby nikt nie rozpoznał charakteru, króciuteńką denuncjację.
Jak powiedział, tak i zrobił: napisał lewą ręką pochylonymi literami kilka linijek, charakterem zupełnie odmiennym od zwyczajnego i podał kartkę Fernandowi, który półgłosem ją odczytał.