– Uważcie, mości panowie – mówił Kokosiński – jakie tu chłopy rosłe; jeden w drugiego jak tur, a każdy wilkiem patrzy.
– Żeby nie ten wzrost i żeby nie szabliska, można by ich wziąć za chamów – rzekł Uhlik.
– Obaczcie no te szablice! Czyste powyrki, jak mi Bóg miły! – zauważył Ranicki. – Chciałbym się z którym popróbować!
Tu pan Ranicki począł gołą dłonią szermować.
– On by tak, ja bym tak! On by tak, ja bym tak – i szach!
– Łatwo sobie możesz owo gaudium124 uczynić – zauważył Rekuć. – Z nimi nie trzeba wiele.
– Wolałbym się ja z tymi oto dziewczętami popróbować! – rzekł nagle Zend.
– Świece, nie panny! – wykrzyknął z zapałem Rekuć.
– Co waść mówisz: – świece? – sosny! A pyski u każdej jakoby krokoszem125 malowane.
– Ciężko i na szkapie usiedzieć na taki widok!
Tak rozmawiając, wyjechali z zaścianka i znów ruszyli rysią. Po pół godziny drogi przybyli do karczmy zwanej Doły, która leżała na pół drogi między Wołmontowiczami i Mitrunami. Butrymi i Butrymówny zatrzymywali się w niej zwykle, idąc i wracając z kościoła, aby odpocząć i rozgrzać się w czasie mrozów. Toteż przed zajazdem spostrzegli kawalerowie kilkanaście sani wysłanych grochowinami i tyleż koni posiodłanych.
– Napijmy się gorzałki, bo zimno! – rzekł Kokosiński.
– Nie zawadzi! – odparł chór jednogłośny.
Zsiedli z koni, zostawili je u słupów, a sami weszli do szynkownej izby, ogromnej i ciemnej. Zastali tu moc ludzi. Szlachta, siedząc na ławach lub stojąc gromadkami przed szynkwasem, popijała piwo grzane, a niektórzy krupniczek warzony z masła, miodu, wódki i korzeni. Sami to byli Butrymowie, chłopy duże, ponure i tak małomówne, że w izbie prawie nie słychać było gwaru. Wszyscy ubrani w szare kapoty z samodziału126 albo rosieńskiego pakłaku127, podbite baranami, w pasy skórzane, przy szablach w czarnych żelaznych pochwach; przez tę jednostajność ubioru czynili pozór wojska. Ale byli to po części ludzie starzy od lat sześćdziesięciu lub wyrostkowie, do dwudziestu. Ci dla omłotów128 zimowych w domach zostali; reszta, mężczyźni w sile wieku, ruszyli do Rosień.
Ujrzawszy orszańskich kawalerów, odsunęli się trochę od szynkwasu i poczęli im się przypatrywać. Piękny moderunek129 żołnierski podobał się tej wojowniczej szlachcie; czasem też który słowo puścił. „To z Lubicza?” – „Tak, pana Kmicicowa kompania!” – „To ci?” – „A jakże!”
Kawalerowie pili gorzałkę, ale krupniczek zbyt pachniał. Zwietrzył go pierwszy Kokosiński i kazał dać. Obsiedli tedy stół, a gdy przyniesiono dymiący saganek, poczęli pić, spoglądając na izbę, na szlachtę i przymrużając oczy, bo w izbie było ciemnawo. Okna śnieg zasuł, a długi, niski otwór gruby130, w której palił się ogień, pozasłaniały całkiem jakieś figury plecami ku izbie odwrócone.
Kiedy już krupnik począł krążyć w żyłach kawalerów, roznosząc po ich ciałach ciepło przyjemne, ożywiły im się zaraz humory strapione po przyjęciu w Wodoktach i Zend począł nagle krakać jak wrona, tak dokładnie, że wszystkie twarze zwróciły sią ku niemu.
Kawalerowie śmieli się, szlachta poczęła się zbliżać, rozweselona, zwłaszcza młodsi, potężni wyrostkowie o szerokich barach i pucołowatych policzkach. Siedzące przy grubie przed ogniem postacie odwróciły się ku izbie i Rekuć pierwszy dostrzegł, iż były to niewiasty.
A Zend zamknął oczy i krakał, krakał – nagle przestał i po chwili obecni usłyszeli głos duszonego przez psy zająca; zając beczał w ostatniej agonii, coraz słabiej, ciszej, potem zawrzasnął rozpaczliwie i zamilkł na wieki – a na jego miejscu rogacz odezwał się potężnie jak z rykowiska.
Butrymowie stali zdumieni, chociaż Zend już przestał. Spodziewali się jeszcze co usłyszeć, ale tymczasem usłyszeli tylko piskliwy głos Rekucia:
– Sikorki siedzą wedle gruby!
– A prawda! – rzekł Kokosiński, przysłaniając oczy ręką.
– Jako żywo! – przywtórzył Uhlik— jeno w izbie tak ciemno, żem nie mógł rozeznać.
– Ciekaw jestem, co one tu robią?
– Może na tańce przychodzą.
– A poczekajcie, spytam! – rzekł Kokosiński.
I podniósłszy głos, pytał:
– Miłe niewiasty, a cóże tam czynicie wedle gruby?
– Nogi grzejem! – ozwały się cienkie głosy.
Wówczas kawalerowie wstali i zbliżyli się do ogniska. Siedziało przy nim na długiej ławie z dziesięć niewiast starszych i młodszych, trzymających bose nogi na klocu leżącym wedle ognia. Z drugiej strony kloca suszyły się przemokłe od śniegu buty.
– To waćpanny nogi grzejecie? – pytał Kokosiński.
– Bo zmarzły.
– Bardzo grzeczne nóżki! – zapiszczał Rekuć, pochylając się ku klocowi.
– At! Odczep się waszmość! – rzekła jedna z szlachcianek.
– Rad bym ja się przyczepić, nie odczepić, ile że mam sposób pewny, lepszy od ognia na zmarzłe nóżki, któren sposób jest następujący: jeno potańcować z ochotą, a zamróz pójdzie precz!
– Kiedy potańcować, to potańcować! – rzekł pan Uhlik. – Nie potrzeba ni skrzypków, ni basetli131, bo ja wam zagram na czekaniku.
I wydobywszy ze skórzanej pochewki, wiszącej przy szabli, nieodstępny instrument, grać począł, a kawalerowie sunęli w podrygach do dziewcząt i nuż je ściągać z ławy. One niby się broniły, ale więcej krzykiem niż rękoma, bo naprawdę nie były bardzo od tego. Może i szlachta rozochociłaby się z kolei, bo przeciw potańcowaniu w niedzielę, po mszy i w zapusty132 nikt by bardzo nie protestował, ale reputacja „kompanii” była już zbyt znana w Wołmontowiczach, więc pierwszy olbrzymi Józwa Butrym, ten, który stopy nie miał, wstał z ławy i zbliżywszy się do Kulwieca-Hippocentaura, chwycił go za pierś, zatrzymał i rzekł ponuro:
– Jeśli się waszmości chce tańca, to może ze mną?
Kulwiec-Hippocentaurus oczy przymrużył i począł wąsami ruszać gwałtownie.
– Wolę z dziewczyną – odrzekł – a z waścią to chyba potem…
Wtem podbiegł Ranicki z twarzą już pocętkowaną plamami, bo już burdę poczuł.
– Coś za jeden, zawalidrogo? – pytał, chwytając za szablę.
Uhlik przestał grać, a Kokosiński zakrzyknął:
– Hej, towarzysze! Do kupy! Do kupy!
Ale już za Józwą sypnęli się Butrymowie, starcy potężni i wyrostki ogromne; poczęli się tedy także skupiać, pomrukując jak niedźwiedzie.
– Czego chcecie? Guzów szukacie? – pytał Kokosiński.
– At! Co gadać! Poszli precz! – rzekł z flegmą Józwa.
Na to Ranicki, któremu chodziło o to, aby czasem nie obyło się bez bójki, uderzył Józwę rękojeścią w piersi, aż się rozległo w całej izbie i krzyknął:
– Bij!
Rapiery133 zabłysły, rozległ się wrzask niewiast, szczęk szabel i zgiełk, i zamieszanie. Wtem olbrzymi Józwa wycofał się z potyczki, porwał stojącą wedle stołu z gruba ciosaną ławę i podniósłszy ją jakby leciuchną deseczkę, zakrzyknął:
– Rum! rum!
Kurz wstał z podłogi i przesłonił walczących, jeno w zamęcie jęki poczęły się odzywać…
Rozdział V
Tegoż samego dnia wieczorem przyjechał pan Kmicic do Wodoktów na czele stu kilkunastu ludzi, których ze sobą z Upity134 przyprowadził, żeby ich do Kiejdan135 hetmanowi wielkiemu odesłać, sam uznał bowiem, że w tak małym miasteczku nie masz dla większej liczby ludzi pomieszczenia i że po ogłodzeniu mieszczan żołnierz musi się uciekać do gwałtów, zwłaszcza taki żołnierz, któren tylko strachem przed dowódcą w karności może być utrzymany. Dość bowiem było spojrzeć na wolentarzy136 pana Kmicica, żeby dojść do przekonania, iż gorszego gatunku ludzi trudno było w całej Rzeczypospolitej znaleźć. I Kmicic nie mógł mieć innych. Po pobiciu hetmana wielkiego nieprzyjaciel zalał cały kraj. Resztki wojsk regularnych litewskiego komputu137 cofnęły się na pewien czas do Birż138 i Kiejdan, aby tam przyjść do sprawy. Szlachta smoleńska, witebska, połocka, mścisławska i mińska albo pociągnęła za wojskiem, albo chroniła się w województwach jeszcze nie zajętych. Ludzie śmielszego ducha między szlachtą zbierali się do Grodna, do pana podskarbiego Gosiewskiego, tam bowiem naznaczały punkt zborny uniwersały królewskie zwołujące pospolite ruszenie. Niestety! Mało było takich, którzy usłuchali uniwersałów, ci zaś nawet, co poszli za głosem obowiązku, ściągali się tak opieszale, że tymczasem naprawdę nikt oporu nie dawał prócz pana Kmicica, któren czynił to na własną rękę, pobudzany więcej fantazją rycerską niż patriotyzmem. Łatwo jednak zrozumieć, że w braku wojsk regularnych i szlachty – brał ludzi, jakich mógł znaleźć, więc takich, których obowiązek do hetmanów nie ciągnął i którzy nie mieli nic do stracenia. Nagarnęło się tedy do niego zawalidrogów bez dachu i domu, ludzi niskiego stanu, zbiegłej z wojska czeladzi, zdziczałych borowych, pachołków miejskich lub łotrzyków prawem ściganych. Ci pod chorągwią spodziewali się znaleźć ochronę, a przy tym łupami się pożywić. W żelaznych rękach Kmicicowych zmienili się oni w śmiałych żołnierzy, śmiałych aż do szaleństwa i gdyby sam Kmicic był statecznym człowiekiem, mogli byli znaczne Rzeczypospolitej oddać przysługi. Ale Kmicic był sam swawolnikiem, w którym dusza kipiała ustawicznie; zresztą skąd miał brać prowiant i broń, i konie, gdy jako wolentarz, nie posiadający nawet listów zapowiednich, nie mógł ze skarbu Rzeczypospolitej żadnej spodziewać się pomocy. Brał więc gwałtem, często na nieprzyjacielu, często i na swoich. Oporu nie znosił i za najmniejszy karał srodze.
W ustawicznych podjazdach, walkach i napadach zdziczał, przyzwyczaił się do krwi przelewu tak, że nie lada co mogło poruszyć w nim, dobre zresztą z natury, serce. Zakochał się w ludziach gotowych na wszystko i niepohamowanych. Imię jego zasłynęło wkrótce złowrogo. Mniejsze oddziały nieprzyjacielskie nie śmiały się wychylać z miast i obozów w stronach, w których straszliwy partyzant grasował. Ale i miejscowe obywatelstwo, zniszczone przez wojnę, bało się jego ludzi mało mniej niż nieprzyjaciół. Zwłaszcza gdzie oko Kmicica osobiście nie spoczywało nad nimi, gdzie komendę brali jego oficerowie: Kokosiński, Uhlik, Kulwiec, Zend, a szczególniej najdzikszy i najokrutniejszy, lubo z wysokiej krwi pochodzący, Ranicki – tam zawsze można było pytać: obrońcyli to czy napastnicy? Kmicic karał czasem i swoich ludzi, gdy mu nie pod humor co przyszło, bez miłosierdzia; ale częściej stawał po ich stronie, nie dbając na prawa, na łzy i życie ludzkie.
Kompanionowie, prócz Rekucia, na którym krew niewinna nie ciężyła, jeszcze podmawiali młodego wodza, by coraz bardziej cuglów swej bujnej naturze popuszczał.
Takie to było Kmicicowe wojsko.
Teraz właśnie zabrał on swą hołotę z Upity, by ją do Kiejdan odesłać. Gdy się tedy zatrzymali przed dworem w Wodoktach, panna Aleksandra aż przeraziła się, ujrzawszy ich przez okno, tak byli do hajdamaków podobni. Każdy inaczej zbrojny: jedni w hełmach pobranych na nieprzyjacielu, drudzy w czapkach kozackich, w kapuzach139, w kapturach, niektórzy w wypłowiałych ferezjach140, inni w kożuchach, z rusznicami, spisami141, łukami i berdyszami142, na chudych, poszerszeniałych koniach ubranych w rzędziki polskie, moskiewskie, tureckie. Uspokoiła się dopiero Oleńka, gdy pan Andrzej, hoży i wesoły jak zawsze, wpadł do izby i zaraz z niezmierną żywością do rąk jej przypadł.
Ona zaś, choć poprzednio postanowiła przyjąć go z powagą i zimno, jednak nie mogła zapanować nad radością, którą jej sprawiło jego przybycie. Przy tym może i chytrość niewieścia grała w tym pewną rolę, bo trzeba było powiedzieć panu Andrzejowi o wypędzeniu za drzwi kompanii, więc chciała go sobie przebiegła dziewczyna naprzód zjednać. A zresztą, tak ją witał szczerze, z taką miłością, że resztki urazy stopniały jak śnieg przy płomieniu.
„Miłuje mnie! Nie masz wątpliwości!” – pomyślała.
A on mówił:
– Jużem się tak stęsknił, żem całą Upitę chciał spalić, byle do cię jak najprędzej lecieć. Niechże ich tam mróz ściśnie tych łyków!
– Jam też była niespokojna, żeby tam do bitwy nie przyszło. Chwała Bogu, żeś waćpan przyjechał.
– I! Co za bitwa! Żołnierze poczęli trochę łyczków143 tarmosić…
– Aleś to waćpan uspokoił?
– Zaraz ci powiem wszystko, jak się zdarzyło, mój klejnocie, jeno sobie usiędę trochę, bom się strudził. Ej! Ciepłoż tu, ej! Miło w tych Wodoktach jako właśnie w raju. Rad by tu człowiek po wiek siedział i w one śliczne oczy patrzył, i nigdy nie wyjeżdżał… Ale napić się czego ciepłego także by nie zawadziło, bo na dworze mróz okrutny.
– Zaraz każę waćpanu wina z jajami zgrzać i sama przyniosę.
– A dajże i moim wisielcom jaką baryłczynę gorzałki i każ ich do obory puścić, żeby się jeno od paru bydlęcego nieco rozgrzeli. Tołuby144 mają wiatrem podszyte i srodze pokostnieli.
– Niczego im nie pożałuję, bo to waćpańscy żołnierze.
To rzekłszy, uśmiechnęła się tak, aż Kmicicowi w oczach pojaśniało, i wysunęła się jak kotka cicho, by w czeladnej wszystko zarządzić.
Kmicic chodził po izbie i po czuprynie się głaskał, to wąsa młodego pokręcał, namyślając się: jak jej opowiedzieć, co się w Upicie zdarzyło.
– Trzeba szczerą prawdę wyznać – mruczał pod nosem – nie ma rady, choćby kompania mieli się śmiać, że mnie tu już na pasku wodzą…
I znów chodził, i znów czuprynę na czoło nagarniał, wreszcie zniecierpliwił się, że dziewczyna długo nie wraca.
Tymczasem pacholik wniósł światło, pokłonił się w pas i wyszedł, a potem zaraz weszła wdzięczna gosposia, niosąc sama w obu rękach błyszczącą cynową tacę, na niej garnuszek, z którego wychodziła wonna para zagrzanego węgrzyna, i pucharek rżnięty ze szkła, z herbem Kmiciców. Stary Billewicz dostał go w swoim czasie od ojca pana Andrzeja, gdy u niego w gościnie bawił.
Pan Andrzej, ujrzawszy gosposię, poskoczył ku niej.
– Hej! – zawołał – rączyny obiedwie zajęte, nie wymkniesz mi się!
I przechylił się przez tacę, a ona cofała swą jasną główkę bronioną tylko przez opar wychodzący z garnuszka.
– Zdrajca! Dajże waćpan spokój, bo upuszczę polewkę…
Ale on się groźby nie uląkł, po czym zakrzyknął:
– Jak Bóg w niebie, od takich delicyj rozum może się pomieszać!
– Waćpanu dawno już się pomieszał… Siadaj, siadaj!
Usiadł posłusznie, ona zaś nalała mu polewki w pucharek.
– Mówże teraz, jakeś to w Upicie winnych sądził?
– W Upicie? Jako Salomon!
– To i chwała Bogu!… Na sercu mi to, żeby wszyscy w okolicy mieli waćpana za statecznego i sprawiedliwego człowieka. Jakże to tedy było?
Kmicic pociągnął dobrze polewki, odetchnął i rzekł:
– Muszę opowiadać od początku. Było tak: Upominali się łyczkowie z burmistrzem o asygnacje na prowianty od hetmana wielkiego albo od pana podskarbiego. „Waćpanowie (mówili żołnierzom) jesteście wolentarzami i eksakcji145 nie możecie czynić. Kwatery dajem z łaski, a prowianty damy wtedy, gdy się okaże, że nas zapłacą.”
– Mieli słuszność czy nie mieli?
– Słuszność wedle prawa mieli, ale żołnierze mieli szable, a po staremu, kto ma szablę, ten ma zawsze lepszą rację. Powiadają tedy łyczkom: „Zaraz my tu na waszej skórze wypiszemy asygnacje!” I wnet stał się tumult. Burmistrz z łyczkami zatarasowali się w ulicy, a moi ich dobywali; nie obeszło się bez strzelaniny. Zapalili niebożęta żołnierze dla postrachu parę stodół, kilku też łyczków uspokoili…
– Jak to uspokoili?
– Kto weźmie szablą po łbie, to i spokojny jak trusia.
– Dla Boga! Toż to zabójstwo!
– Właśniem na to przyjechał. Żołnierze zaraz do mnie z narzekaniem i skargami na opresję, w jakiej żyją, że to ich niewinnie prześladują. „Brzuchy mamy puste – mówili – co nam czynić?” Kazałem burmistrzowi, by się stawił. Namyślał się długo, ale wreszcie przyszedł z trzema innymi. Kiedy to nie zaczną płakać: „Niechby już i asygnacji nie dawali – prawią – ale czemu biją, czemu miasto palą? Jeść i pić bylibyśmy dali za dobre słowo, ale oni chcieli słoniny, miodów, specjałów, a my sami, ubodzy ludzie, tego nie mamy. Prawem się będziem bronić, a wasza mość przed sądem za swoich żołnierzów odpowiesz.”
– Bóg waćpana będzie błogosławił – zawołała Oleńka – jeśliś sprawiedliwość, jako się godzi, uczynił!
– Jeślim uczynił?…
Tu pan Andrzej skrzywił się jak student, który ma się do winy przyznać, i czuprynę począł ręką na czoło nagarniać.
– Mój królu! – zawołał wreszcie żałosnym głosem – mój klejnocie!… Nie gniewaj się na mnie…
– Cóżeś znów waćpan uczynił? – pytała niespokojnie Oleńka.
– Kazałem dać po sto batożków burmistrzowi i radnym! – wyrecytował jednym tchem pan Andrzej.
Oleńka nie odrzekła nic, jeno ręce wsparła na kolanach, głowę spuściła na piersi i pogrążyła się w milczeniu.
– Zetnij szyję! – wołał Kmicic – ale nie gniewaj się!… Jeszczem wszystkiego nie wyznał…
– Jeszcze? – jęknęła panna.
– Bo to oni potem posłali do Poniewieża o pomoc. Przyszło sto głupich pachołków z oficyjerami. Tych przepłoszyłem, a oficyjerów… Na Boga, nie gniewaj się!… Kazałem gołych pognać kańczugami146 po śniegu, tak jakem raz panu Tumgratowi w Orszańskiem uczynił…
Billewiczówna podniosła głowę; surowe jej oczy pałały gniewem, a purpura wystąpiła na policzki.
– Waćpan nie masz wstydu i sumienia! – rzekła.
Kmicic spojrzał zdziwiony, zamilkł na chwilę, po czym spytał zmienionym głosem: