Później przyszło mu na myśl: na co to on strwonił siły i życie?…
Na walkę z otoczeniem, do którego nie przystawał. Gdy miał ochotę uczyć się, nie mógł, ponieważ w jego kraju potrzebowano nie uczonych, ale – chłopców i subiektów sklepowych. Gdy chciał służyć społeczeństwu, choćby ofiarą własnego życia, podsunięto mu fantastyczne marzenia zamiast programu, a potem – zapomniano o nim. Gdy szukał pracy, nie dano mu jej, lecz wskazano szeroki gościniec do ożenienia się ze starszą kobietą dla pieniędzy. Gdy nareszcie zakochał się i chciał zostać legalnym ojcem rodziny, kapłanem domowego ogniska, którego świętość wszyscy dokoła zachwalali, postawiono go w położeniu bez wyjścia. Tak, że nie wie nawet, czy kobieta, za którą szalał, jest zwykłą kokietką o przewróconej głowie, czy może taką jak on zbłąkaną istotą, która nie znalazła właściwej dla siebie drogi. Sądząc jej czyny, jest to panna na wydaniu, która szuka najlepszej partii; patrząc w jej oczy, jest to anielska dusza, której konwenanse ludzkie spętały skrzydła.
„Gdyby mi wystarczyło kilkadziesiąt tysięcy rubli rocznie i komplet do wista, byłbym w Warszawie najszczęśliwszym człowiekiem – mówił do siebie. – Ale ponieważ oprócz żołądka mam duszę, która łaknie wiedzy i miłości, więc musiałbym tam zginąć. W tej strefie nie dojrzewają ani pewnego gatunku rośliny, ani pewnego gatunku ludzie…”
Strefa!… Raz będąc w obserwatorium rzucił okiem na klimatyczną mapę Europy i zapamiętał, że średnia temperatura Paryża jest o pięć stopni wyższą aniżeli Warszawy. Znaczy, że ów Paryż ma rocznie więcej o dwa tysiące stopni ciepła aniżeli Warszawa. A że ciepło jest siłą, i to potężną, jeżeli nie jedyną siłą twórczą, więc… zagadka rozwiązana…
„Na północy jest chłodniej – myślał – świat roślinny i zwierzęcy jest mniej obfity, a więc o żywność dla człowieka trudniej. Nie dość na tym: ten sam człowiek musi jeszcze wkładać mnóstwo pracy w budowę ciepłych mieszkań i przygotowanie ciepłej odzieży. Francuz w porównaniu z mieszkańcem północy ma więcej wolnych sił i czasu, a nie potrzebując zużywać ich na zaspokojenie potrzeb materialnych obraca je na twórczość duchową.
Jeżeli do ciężkich warunków klimatycznych dodać jeszcze arystokrację, która opanowała wszystkie oszczędności narodu i utopiła je w bezmyślnej rozpuście, to zaraz wyjaśni się: dlaczego ludzie niezwykle zdolni nie tylko nie mogą rozwijać się tam, ale wprost muszą ginąć.”
„No, już ja nie zginę!…” – mruknął, głęboko zniechęcony.
I w tej chwili, po raz pierwszy, jasno zarysował mu się projekt niewracania do kraju.
„Sprzedam sklep – myślał – wycofam moje kapitały i osiądę w Paryżu. Nie będę zawadzał tym, którzy mnie nie chcą… Będę tu zwiedzał muzea, może wezmę się do jakiej specjalnej nauki i życie upłynie mi, jeżeli nie w szczęściu, to przynajmniej bez boleści…”
Powrócić go do kraju i zatrzymać w nim mógł już tylko jeden wypadek, jedna osoba… Ale ten wypadek nie nadchodził, a natomiast zdarzały się inne, coraz bardziej odsuwające go od Warszawy i coraz mocniej przykuwające do Paryża.
III. Widziadło
Pewnego dnia, jak zwykle, załatwiał się z interesantami w salonie przyjęć. Już odprawił jegomościa, który ofiarował się staczać za niego pojedynki, drugiego, który jako brzuchomówca chciał odegrać rolę w dyplomacji, i trzeciego, który obiecywał mu wskazać skarby zakopane przez sztab Napoleona I nad Berezyną146, kiedy lokaj w błękitnym fraku zameldował:
– Profesor Geist.
– Geist?… – powtórzył Wokulski i doznał szczególnego uczucia. Przyszło mu na myśl, że żelazo za zbliżeniem się magnesu musi doznawać podobnych wrażeń.
– Prosić…
Po chwili wszedł człowiek bardzo mały i szczupły, z twarzą żółtą jak wosk. Na głowie nie miał ani jednego siwego włosa.
„Ile on może mieć lat?…” – pomyślał Wokulski.
Gość tymczasem bystro mu się przypatrywał; i tak siedzieli minutę, może dwie, taksując się nawzajem. Wokulski chciał ocenić wiek przybysza, Geist zdawał się badać go.
– Co pan rozkaże? – odezwał się wreszcie Wokulski.
Gość poruszył się na krześle.
– Co ja tam mogę rozkazać! – odparł wzruszając ramionami. – Przyszedłem żebrać, nie rozkazywać…
– Czym mogę służyć? – spytał Wokulski, twarz bowiem gościa wydała mu się dziwnie sympatyczną.
Geist przeciągnął ręką po głowie.
– Przyszedłem tu z czym innym – rzekł – a mówić będę o czym innym. Chciałem panu sprzedać nowy materiał wybuchowy…
– Ja go nie kupię – przerwał Wokulski.
– Nie?… – spytał Geist. – A jednak – dodał – mówiono mi, że panowie staracie się o coś podobnego dla marynarki. Zresztą mniejsza… Dla pana mam coś innego…
– Dla mnie? – spytał Wokulski, zdziwiony nie tyle słowami, ile spojrzeniem Geista.
– Onegdaj puszczałeś się pan balonem captif147 – mówił gość.
– Tak.
– Jesteś pan człowiek majętny i znasz się na naukach przyrodniczych.
– Tak – odparł Wokulski.
– I była chwila, że chciałeś pan wyskoczyć z galerii?… – pytał Geist.
Wokulski cofnął się z krzesłem.
– Niech pana to nie dziwi – mówił gość. – Widziałem w życiu około tysiąca przyrodników, a w moim laboratorium miałem czterech samobójców, więc znam się na tych klasach ludzi… Za często spoglądałeś pan na barometr, ażebym nie miał odkryć przyrodnika, no, a człowieka myślącego o samobójstwie poznają nawet pensjonarki.
– Czym mogę służyć? – spytał jeszcze raz Wokulski ocierając pot z twarzy.
– Powiem niedużo – rzekł Geist. – Pan wie, co to jest chemia organiczna?…
– Jest to chemia związków węgla…
– A co pan sądzisz o chemii związków wodoru?…
– Że jej nie ma.
– Owszem, jest – odparł Geist. – Tylko zamiast eterów, tłuszczów, ciał aromatycznych daje nowe aliaże148… Nowe aliaże, panie Siuzę, z bardzo ciekawymi własnościami…
– Cóż mnie to obchodzi – rzekł głucho Wokulski – jestem kupcem.
– Nie jesteś pan kupcem, tylko desperatem – odparł Geist. – Kupcy nie myślą o skakaniu z balonu… Ledwiem to zobaczył, zaraz pomyślałem: „To mój człowiek…” Ale znikłeś mi pan z oczu po wyjściu z ganku… Dziś traf zbliżył nas powtórnie… Panie Siuzę, my musimy pogadać o związkach wodoru, jeżeli jesteś pan bogaty…
– Przede wszystkim nie jestem Siuzę…
– To mi wszystko jedno, gdyż potrzebuję tylko majętnego desperata – rzekł Geist.
Wokulski patrzył na Geista nieledwie z trwogą; w głowie zapalały mu się pytania: kuglarz149 czy tajny agent – wariat, a może naprawdę jaki duch?… Kto wie, czy szatan jest legendą i czy w pewnych chwilach nie ukazuje się ludziom?… Faktem jest jednak, że ten starzec, o niezdecydowanym wieku, wytropił najtajemniejszą myśl Wokulskiego, który w tych czasach marzył o samobójstwie, ale jeszcze tak nieśmiało, że sam przed sobą nie miał odwagi sformułować tego projektu.
Gość nie spuszczał z niego oka i uśmiechał się z łagodną ironią; gdy zaś Wokulski otworzył usta, ażeby zapytać go o coś, przerwał mu:
– Nie fatyguj się pan… Z tyloma już ludźmi rozmawiałem o ich charakterze i o moich wynalazkach, że z góry odpowiem na to, o czym chcesz się poinformować. Jestem profesor Geist, stary wariat, jak mówią we wszystkich kawiarniach pod uniwersytetem i szkołą politechniczną. Kiedyś nazywano mnie wielkim chemikiem, dopóki… nie wyszedłem poza granicę dziś obowiązujących poglądów chemicznych. Pisałem rozprawy, robiłem wynalazki pod imieniem własnym lub moich wspólników, którzy nawet sumiennie dzielili się ze mną zyskami. Ale od czasu gdym odkrył zjawiska nie mieszczące się w rocznikach Akademii150, ogłoszono mnie nie tylko za wariata, ale za heretyka i zdrajcę…
– Tu, w Paryżu? – szepnął Wokulski.
– Oho! – roześmiał się Geist – tu, w Paryżu. W jakimś Altdorfie lub Neustadzie151 kacerzem i zdrajcą jest ten, kto nie wierzy w pastorów, Bismarcka, w dziesięcioro przykazań i konstytucję pruską152. Tu wolno kpić z Bismarcka i konstytucji, ale za to pod grozą odszczepieństwa trzeba wierzyć w tabliczkę mnożenia, teorię ruchu falistego153, w stałość ciężarów gatunkowych154 itd. Pokaż mi pan jedno miasto, w którym nie ściskano by sobie mózgów jakimiś dogmatami, a – zrobię je stolicą świata i kolebką przyszłej ludzkości…
Wokulski ochłonął; był pewny, że ma do czynienia z maniakiem.
Geist patrzył na niego i wciąż uśmiechał się.
– Kończę, panie Siuzę – mówił dalej. – Porobiłem wielkie odkrycia w chemii, stworzyłem nową naukę, wynalazłem nieznane materiały przemysłowe, o których ledwie śmiano marzyć przede mną. Ale… brakuje mi jeszcze kilku niezmiernie ważnych faktów, a już nie mam pieniędzy. Cztery fortuny utopiłem w moich badaniach, zużyłem kilkunastu ludzi; dziś zaś potrzebuję nowej fortuny i nowych ludzi…
– Skądże do mnie nabrał pan takiego zaufania? – pytał Wokulski już spokojny.
– To proste – odparł Geist. – O zabiciu się myśli wariat, łajdak albo człowiek dużej wartości, któremu za ciasno na świecie.
– A skąd pan wiesz, że ja nie jestem łotrem?
– A skąd pan wiesz, że koń nie jest krową? – odpowiedział Geist. – W czasie moich przymusowych wakacyj, które niestety, ciągną się po kilka lat, zajmuję się zoologią i specjalnie badam gatunek człowieka. W tej jednej formie, o dwu rękach, odkryłem kilkadziesiąt typów zwierzęcych począwszy od ostrygi i glisty, skończywszy na sowie i tygrysie. Więcej ci powiem: odkryłem mieszańce tych typów: skrzydlate tygrysy, węże z psimi głowami, sokoły w żółwich skorupach, co zresztą już przeczuła fantazja genialnych poetów. I dopiero wśród całej tej menażerii bydląt albo potworów gdzieniegdzie odnajduję prawdziwego człowieka, istotę z rozumem, sercem i energią. Pan, panie Siuzę, masz niezawodnie cechy ludzkie i dlatego tak otwarcie mówię z panem; jesteś jednym na dziesięć, może na sto tysięcy…
Wokulski zmarszczył się, Geist wybuchnął:
– Co? może sądzisz pan, że pochlebiam ci dla wytumanienia kilku franków?… Jutro będę jeszcze raz u pana i przekonam cię, jak w tej chwili jesteś niesprawiedliwy i głupi…
Zerwał się z krzesła, ale Wokulski zatrzymał go.
– Nie gniewaj się, profesorze – rzekł – nie chciałem pana obrazić. Ale mam tu prawie co dzień wizyty różnego gatunku filutów155…
– Jutro przekonam pana, żem nie filut ani wariat – odpowiedział Geist. – Pokażę ci coś, co widziało zaledwie sześciu albo siedmiu ludzi, którzy… już nie żyją… O, gdyby oni żyli!… – westchnął.
– Dlaczego dopiero jutro?
– Dlatego, że mieszkam daleko stąd, a nie mam na fiakra.
Wokulski uścisnął go za rękę.
– Nie obrazisz się, profesorze? – spytał – jeżeli…
– Jeżeli dasz mi na fiakra?… Nie. Wszakże z góry powiedziałem ci, że jestem żebrakiem, i kto wie, czy nie najnędzniejszym w Paryżu?…
Wokulski podał mu sto franków.
– Daj spokój – uśmiechnął się Geist – wystarczy dziesięć… Kto wie, czy jutro nie dasz mi stu tysięcy… Duży masz majątek?
– Około miliona franków.
– Milion! – powtórzył Geist chwytając się za głowę. – Za dwie godziny wrócę tu. Bodajbym stał ci się tak potrzebny, jak ty mnie jesteś…
– W takim razie może pozwolisz, profesorze, do mego numeru, na trzecie piętro. To lokal urzędowy…
– Wolę, wolę na trzecie piętro… Za dwie godziny będę – odparł Geist i szybko wybiegł z pokoju.
Po chwili ukazał się Jumart.
– Wynudził pana stary – rzekł do Wokulskiego – co?…
– Cóż to za człowiek? – spytał niedbale Wokulski.
Jumart wyciągnął naprzód dolną wargę.
– Wariat to on jest – odparł – ale jeszcze za moich studenckich czasów był wielkim chemikiem. No i porobił jakieś wynalazki, ma nawet podobno kilka dziwnych okazów, ale…
Stuknął się palcem w czoło.
– Dlaczego nazywacie go wariatem?
– Nie można inaczej nazywać człowieka – odpowiedział Jumart – który sądzi, że uda mu się zmniejszyć ciężar gatunkowy ciał czy tylko metalów, bo już nie pamiętam…
Wokulski pożegnał go i poszedł do swego numeru.
„Cóż to za dziwne miasto – myślał – gdzie znajdują się poszukiwacze skarbów, najemni obrońcy honoru, dystyngowane damy, które handlują tajemnicami, kelnerzy rozprawiający o chemii i chemicy, którzy chcą zmniejszyć ciężar gatunkowy ciał…”
Przed piątą w numerze zjawił się Geist; był jakiś rozdrażniony i zamknął za sobą drzwi na klucz.
– Panie Siuzę – rzekł – wiele mi na tym zależy, ażebyśmy się porozumieli… Powiedz mi, czy masz jakie obowiązki: żonę, dzieci?… – Chociaż – nie zdaje mi się…
– Nie mam nikogo.
– I majątek masz? Milion…
– Prawie.
– A powiedz mi – mówił Geist – dlaczego ty myślisz o samobójstwie?…
Wokulski wstrząsnął się.
– To było chwilowe – rzekł. – Doznałem zawrotu w balonie…
Geist kręcił głową.
– Majątek masz – mruczał – o sławę, przynajmniej dotychczas, nie dobijasz się… Tu musi być kobieta!… – zawołał.
– Może – odparł Wokulski, bardzo zmieszany.
– Jest kobieta! – rzekł Geist. – To źle. O niej nigdy nie można wiedzieć, co robi i dokąd zaprowadzi… W każdym razie słuchaj – dodał patrząc mu w oczy. – Gdyby ci kiedy jeszcze raz przyszła ochota próbować… Rozumiesz?… Nie zabijaj się, ale przyjdź do mnie…
– Może zaraz przyjdę… – rzekł Wokulski spuszczając oczy.
– Nie zaraz! – odparł żywo Geist. – Kobiety nigdy nie gubią ludzi od razu. Czy już skończyłeś z tamtą osobą rachunki?…
– Zdaje mi się…
– Aha! dopiero zdaje ci się. To źle. Na wszelki wypadek, zapamiętaj radę. W moim laboratorium bardzo łatwo można zginąć, i jeszcze jak!…
– Coś pan przyniósł, profesorze? – zapytał go Wokulski.
– Źle! źle!… – mruczał Geist. – Muszę szukać kupca na mój materiał wybuchowy. A myślałem, że połączymy się…
– Pierwej pokaż pan, coś przyniósł – przerwał Wokulski.
– Masz rację… – odparł Geist i wydobył z kieszeni średniej wielkości pudełko. – Zobacz – rzekł – za co to ludzi nazywają szaleńcami!…
Pudełko było z blachy, zamknięte w szczególny sposób; Geist po kolei dotykał sztyftów osadzonych w różnych punktach, od czasu do czasu rzucając na Wokulskiego spojrzenia gorączkowe i podejrzliwe. Raz nawet zawahał się i zrobił taki ruch, jakby chciał schować pudełko; ale opamiętał się, dotknął jeszcze paru sztyftów i – wieko odskoczyło.
W tej chwili opanował go nowy atak podejrzliwości. Starzec padł na kanapę, ukrył pudełko za siebie i trwożnie spoglądał to na pokój, to na Wokulskiego.
– Głupstwa robię!… – mruczał. – Co za nonsens narażać wszystko dla pierwszego lepszego z ulicy…
– Nie ufasz mi pan?… – spytał nie mniej wzruszony Wokulski.
– Nikomu nie ufam – mówił zgryźliwie starzec. – Bo jaką mi dać kto może rękojmię?… Przysięgę czy słowo honoru?… Za stary jestem, aby wierzyć w przysięgi… Tylko wspólny interes jako tako zabezpiecza od najpodlejszej zdrady, a i to nie zawsze…
Wokulski wzruszył ramionami i usiadł na krześle.
– Nie zmuszam pana – rzekł – do dzielenia się ze mną twoimi kłopotami. Mam dosyć własnych.
Geist nie spuszczał z niego oka, lecz stopniowo uspakajał się. W końcu odezwał się:
– Przysuń się tu do stołu… Spojrzyj, co to jest?
Pokazał mu metalową kulkę ciemnej barwy.
– Zdaje mi się, że to jest metal drukarski156.
– Weź w rękę…
Wokulski wziął kulkę i aż zdziwił się, tak była ciężka.
– To jest platyna157 – rzekł.
– Platyna?… – powtórzył Geist z drwiącym uśmiechem. – Oto masz platynę…
I podał mu tej samej wielkości kulkę platynową. Wokulski przekładał obie z rąk do rąk; zdziwienie jego wzrosło.
– To jest chyba ze dwa razy cięższe od platyny?… – szepnął.
– A tak… tak!… – śmiał się Geist. – Nawet jeden z moich przyjaciół akademików158 nazwał to „komprymowaną159 platyną”… Dobry wyraz, co? na oznaczenie metalu, którego ciężar gatunkowy wynosi 30,7 g… Oni tak zawsze. Ile razy uda im się wynaleźć nazwę dla nowej rzeczy, zaraz mówią, że ją wytłomaczyli na zasadzie już poznanych praw natury. Przepyszne osły… najmędrsze ze wszystkich, jakimi roi się tak zwana ludzkość… A to znasz? – dodał.
– No, to jest sztabka szklana – odparł Wokulski.
– Cha! cha!… – śmiał się Geist. – Weź do ręki, przypatrz się… Prawda, że ciekawe szkło?… Cięższe od żelaza, z odłamem ziarnistym, wyborny przewodnik ciepła i elektryczności, pozwala się strugać… Prawda, jak to szkło dobrze udaje metal?… Może chcesz je rozgrzać albo kuć młotem?…
Wokulski przetarł oczy. Nie ulega kwestii, że takiego szkła nie widziano na świecie.