Co widząc, pan Zagłoba począł nogami tupać w deski stropu, aż kłęby kurzu powstały, w ręce klaskać i ryczeć:
– Bij psubraty! bij! morduj! ze skóry łup! siekaj, tnij, wal, rżnij, morduj! Dalejże w nich, dalej, na szable ich i w pień!
Tak krzyczał pan Zagłoba i rzucał się, oczy krwią mu zaszły z wysilenia i zaniewidział na chwilę, ale gdy znów wzrok odzyskał, ujrzał jeszcze piękniejszy widok – oto w kupie kilkudziesięciu mołojców pomykał na koniu jak błyskawica Bohun, bez czapki, w koszuli tylko i hajdawerach277, a za nim na czele żołnierzy mały pan Wołodyjowski.
– Bij! – krzyknął Zagłoba – to Bohun! – ale głos nie doszedł.
Tymczasem Bohun z mołojcami przez płot, pan Wołodyjowski przez płot, niektórzy zostali – innym konie zwinęły się w skoku. Spojrzy Zagłoba: Bohun na równinę, pan Wołodyjowski na równinę. Wnet rozproszyli się i mołojcy w ucieczce, i żołnierze w biegu – rozpoczął się pościg pojedynczy. Zagłobie dech zamarł w piersi, oczy ledwie mu z powiek nie wyskoczą, cóż bowiem widzi? Oto jedzie już pan Wołodyjowski na karku Bohuna jak ogar na dziku, watażka zwraca głowę, nadstawia szablę!…
– Biją się! – krzyczy Zagłoba.
Chwila jeszcze i Bohun pada wraz z koniem, a pan Wołodyjowski, tratując po nim, pędzi za innymi.
Ale Bohun żyw, bo zrywa się z ziemi i pobiegł ku skałom zarośniętym chaszczami.
– Trzymaj! trzymaj! – ryczy Zagłoba – to Bohun!
Wtem pędzi nowa wataha mołojców, która aż do tej chwili przemykała się z drugiej strony skał, a teraz odkryta, szuka nowej drogi do ucieczki. Za nią w odległości pół staja pędzą żołnierze. Wataha owa dogania Bohuna, ogarnia go, porywa i uprowadza ze sobą. Na koniec ginie z oczu w zakrętach parowu, a za nią giną i żołnierze.
Na majdanie zapanowała cisza i pustka, bo nawet i żołnierze pana Zagłoby, odbici przez Wołodyjowskiego, dopadłszy koni po mołojcach, pognali wraz z innymi za rozproszonym nieprzyjacielem.
Pan Zagłoba spuścił drabinę, zlazł z góry i wyszedłszy z chlewa na majdan, rzekł:
– Wolnym jest…
To rzekłszy, począł rozglądać się naokoło. Na majdanie leżało mnóstwo trupów zaporoskich i kilkanaście żołnierskich. Szlachcic chodził między nimi z wolna i oglądał każdego starannie, na koniec przykląkł nad jednym.
Po chwili podniósł się z blaszaną manierką w ręku.
– Pełna – mruknął.
I przyłożywszy do ust, przechylił głowę.
– Niezła!
Znów obejrzał się naokoło i znów powtórzył, ale już wiele raźniejszym głosem:
– Wolnym jest.
Po czym poszedł do chaty, na progu natknął się na trupa starego bondara278, którego mołojcy zamordowali, i zniknął we wnętrzu. Gdy wyszedł, naokół bioder, na kubraku zawalanym w nawozie świecił mu pas Bohuna gęsto przeszywany złotem, za pasem zaś nóż z wielkim rubinem w głowni.
– Bóg wynagrodził męstwo – mruczał – bo i trzosik dość pełny. Ha, zbój plugawy! Mam nadzieję, że się nie wymknie! Ale ten mały fircyk! Niech go kule biją! Cięta to sztuka jak osa. Wiedziałem, że dobry żołnierz, ale żeby tak sobie na Bohunie jechał, jak na łysej kobyle, tegom się po nim nie spodziewał. Że też to w tak małym ciele taki może być animusz i wigor! Bohun mógłby go u pasa na sznurku nosić jak kozik. Niechże go kule biją! Albo lepiej: niech mu Bóg szczęści! Musiał Bohuna nie poznać, bo byłby go dokończył. Fu! jak tu prochem pachnie, aż w nozdrzach wierci! Alem się też z takich terminów wykręcił, w jakowych jeszcze nie bywałem! Chwała bądź Bogu!… No, no, ale żeby tak na Bohunie jechać! Muszę się temu Wołodyjowskiemu jeszcze przypatrzyć, bo chyba diabeł w nim siedzi.
Tak rozmawiając siadł pan Zagłoba na progu chlewa i czekał.
Tymczasem z dala na równinie ukazali się żołnierze wracający z pogromu, a na czele jechał pan Wołodyjowski. Ujrzawszy Zagłobę przyśpieszył biegu i zeskoczywszy z konia szedł ku niemu.
– Waćpana to jeszcze oglądam? – pytał z dala.
– Mnie we własnej osobie – rzekł pan Zagłoba. – Bóg waści zapłać, iżeś z pomocą przybył.
– Chwalić Boga, że w porę – odpowiedział mały rycerz ściskając z radością dłoń pana Zagłoby.
– Ale skądżeś się waszmość o opresji, w jakiej tu zostawałem, dowiedział?
– Chłopi dali znać z tego chutoru279.
– O! a ja myślałem, że mnie zdradzili.
– Gdzie tam, to dobrzy ludzie. Ledwie z życiem uszli chłopak i dziewczyna, a co się z resztą weselników stało, nie wiedzą.
– Jeśli nie zdrajcy, to od Kozaków pobici. Chutornik leży wedle chaty. Ale mniejsza z tym. Mówże waść: czy Bohun żyw? Uciekł?
– Alboż to był Bohun?
– Ten bez czapki, w koszuli i hajdawerach, któregoś waść z koniem obalił.
– Ciąłem go w dłoń; bogdaj to licho, żem go nie poznał!… Ale waść, ale waść, mości Zagłobo, cóżeś to waść najlepszego uczynił?
– Com uczynił? – powtórzył pan Zagłoba. – Chodź, panie Michale – i patrz!
To rzekłszy ujął go za rękę i wprowadził do chlewa.
– Patrz – powtórzył.
Pan Wołodyjowski nie widział przez chwilę nic, bo wszedł ze światła, ale gdy już oczy jego oswoiły się nieco z ciemnością, dojrzał ciała leżące nieruchomie280 na gnoju.
– A tych ludzi kto narżnął? – pytał zdziwiony.
– Ja! – rzekł Zagłoba. – Pytałeś waść, com uczynił? – więc masz!
– No! – rzekł młody oficer kręcąc głową. – A jakimże to sposobem?
– Tam się broniłem, na górze, a oni szturmowali mnie z dołu i przez dach. Nie wiem, jak długo to było, bo w bitwie człowiek czasu nie liczy. Bohun to był, Bohun ze srogą potęgą i z wyborem ludzi. Popamięta on waćpana, popamięta i mnie! Innym czasem ci opowiem, jako w niewolę popadłem, com wytrzymał i jakom Bohuna splantował281, bom i na języki się z nim próbował. Alem dziś tak fatigatus282, że ledwie na nogach się trzymam.
– No – powtórzył pan Wołodyjowski – nie ma co mówić, mężnie waść stawałeś; jeno to powiem, żeś lepszy rębacz niż wódz.
– Panie Michale – rzecze szlachcic – nie pora rozprawiać. Lepiej Bogu dziękujmy, że nam dwom tak wielką dziś spuścił wiktorię, o której pamięć nieprędko między ludźmi zaginie.
Pan Wołodyjowski spojrzał zdumiony na Zagłobę. Jakoś dotąd wydawało mu się, że to on sam odniósł ową wiktorię, którą pan Zagłoba widocznie chciał się z nim podzielić.
Ale popatrzył tylko na szlachcica, pokręcił głową i rzekł:
– Niechże i tak będzie.
W godzinę później obaj przyjaciele na czele połączonych oddziałów wyruszyli ku Jarmolińcom283.
Z ludzi Zagłoby nie brakło prawie nikogo, gdyż w śnie zaskoczeni, nie stawiali oporu, Bohun zaś, wysłany głównie po języka, kazał żywcem brać, nie mordować.
Rozdział VIII
Bohun, lubo wódz mężny i przezorny, nie miał szczęścia w tej wyprawie, którą pod rzekomą dywizję księcia Jeremiego przedsięwziął. Utwierdził się tylko w przekonaniu, że książę istotnie wyruszył całą potęgą przeciw Krzywonosowi284, bo tak mu powiadali wzięci w niewolę żołnierze pana Zagłoby, którzy sami wierzyli w to najświęciej, iż książę ciągnie za nimi. Nie pozostawało więc nic innego nieszczęsnemu atamanowi, jak cofać się co prędzej do Krzywonosa, ale zadanie nie było łatwe. Zaledwie trzeciego dnia zebrała się koło niego wataha złożona z dwustu kilkunastu mołojców285; inni albo w boju polegli, albo zostali ranni na polu potyczki, albo błąkali się jeszcze wśród jarów i oczeretów286, nie wiedząc, co czynić, jak się obrócić, dokąd iść. A i ta kupa przy Bohunie nie na wiele była przydatna, bo zbita, za lada alarmem skłonna do ucieczki, zdemoralizowana, przerażona. A był to przecie wybór mołojców; lepszych żołnierzy trudno było w całej Siczy287 znaleźć. Ale mołojcy nie wiedzieli, z jak małą siłą pan Wołodyjowski na nich uderzył i że dzięki tylko niespodzianemu napadowi na śpiących i nieprzygotowanych taką klęskę mógł zadać, i wierzyli najświęciej, że mieli sprawę, jeśli nie z samym księciem, to przynajmniej z potężnym, kilkakroć liczniejszym podjazdem. Bohun wrzał jak ogień; cięty w rękę, stratowany, chory, pobity, i wroga zaklętego z rąk wypuścił, i sławę nadwerężył, bo już ci mołojcy, którzy w wilię klęski do Krymu, do piekła i na samego księcia byliby ślepo za nim poszli, teraz stracili wiarę, stracili ducha i o tym tylko myśleli, jak by gardła całe z pogromu wynieść. A przecie Bohun uczynił wszystko, co wódz uczynić powinien, niczego nie zaniedbał, straże opodal chutoru288 porozstawiał i spoczywał dlatego tylko, że konie, które spod Kamieńca289 prawie jednym tchem przyszły, całkiem niezdatne były do drogi. Ale pan Wołodyjowski, któremu życie młode zbiegło w podejściach i łowach na Tatarów, podszedł jak wilk nocą pod straże, pochwytał je, nim zdołały krzyknąć lub wystrzelić – i napadł tak, że oto on, Bohun, w hajdawerach290 tylko i w koszuli ujść potrafił. Gdy o tym watażka291 myślał, świat mu czerniał w oczach, w głowie się przewracało i rozpacz kąsała mu duszę jak pies wściekły. On, który na Czarnym Morzu na galery tureckie się rzucał; on, który aż do Perekopu292 na karkach tatarskich dojeżdżał i chanowi w oczy pożogą ułusów293 świecił; on, który księciu pod ręką przy samych Łubniach294 regiment w Wasiłówce wyciął – musiał uciekać w koszuli i bez czapki, i bez szabli, bo i tę w spotkaniu z małym rycerzem utracił. Toteż, gdy nikt nie patrzył, na postojach i popasach, watażka chwytał się za głowę i krzyczał: „Gdzie moja sława mołojecka, gdzie moja szabla-drużka295?!” A gdy tak krzyczał, porywał go obłęd dziki i spijał się jak nieboże stworzenie, po czym na księcia chciał iść, na całą siłę jego uderzyć – i zginąć, i przepaść na wieki.
On chciał – ale mołojcy nie chcieli. „Ubij, bat'ku296, nie pójdziemy!” – odpowiadali ponuro na jego wybuchy i na próżno mu było w napadach szaleństwa szablą ich siec, z pistoletów twarze osmalać – nie chcieli, nie poszli.
Rzekłbyś: ziemia usuwała się spod nóg atamana, bo nie tu jeszcze był koniec jego nieszczęść. Bojąc się dla prawdopodobnej pogoni uchodzić wprost na południe i sądząc, że może Krzywonos już oblężenia zaniechał, rzucił się sam ku wschodowi i trafił na oddział pana Podbipięty. Ale czujny jak żuraw pan Longinus nie dał się zejść, pierwszy uderzył na watażkę, rozbił go tym łatwiej, że mołojcy bić się nie chcieli, i podał w ręce panu Skrzetuskiemu, a ten go najpotężniej rozgromił, tak że Bohun po długim błądzeniu w stepach w kilkanaście zaledwie koni, bez sławy, bez mołojców, bez zdobyczy i bez języków dotarł nareszcie do Krzywonosa.
Lecz dziki Krzywonos, tak straszny zwykle dla podwładnych, którym nie dopisało szczęście, tym razem nie rozgniewał się wcale. Wiedział z własnego doświadczenia, co to sprawa z Jeremim, więc przyhołubił297 jeszcze Bohuna, pocieszał i uspokajał, a gdy watażka zapadł na złą gorączkę, kazał go strzec i leczyć, i pilnować jak oka w głowie.
Tymczasem czterej książęcy rycerze, napełniwszy kraj grozą i przestrachem, stanęli szczęśliwie z powrotem w Jarmolińcach298, gdzie zatrzymali się na dni kilka, by ludziom i koniom dać odpoczynek. Tam gdy stanęli w jednej kwaterze, zdawał kolejno każdy panu Skrzetuskiemu sprawę z tego, co go spotkało i czego dokonał, po czym zasiedli przy gąsiorku, aby w przyjacielskim opowiadaniu ulżyć sercom i dać folgę wzajemnej ciekawości.
Ale wówczas pan Zagłoba mało komu pozwolił przyjść do słowa. Nie chciał słuchać, pragnął, by jego tylko słuchano; jakoż pokazało się, że najwięcej miał do opowiadania.
– Mości panowie! – mówił – popadłem w niewolę – prawda jest! – ale fortuna kołem się toczy. Bohun całe życie bijał, a my dziś jego pobili. Tak to, tak! zwyczajnie na wojnie! Dziś ty garbujesz, jutro ciebie garbują. Ale Bohuna za to Bóg skarał, iż nas, śpiących smaczno snem sprawiedliwego, napadł i w tak bezecny sposób rozbudził. Ho, ho! myślał, że mnie swoim plugawym językiem przestraszy, a tu mówię waściom, jakem go przycisnął, tak zaraz stracił fantazję, zmieszał się i wygadał to, czego nie chciał. Co tu długo mówić? Żebym w niewolę nie wpadł, nie bylibyśmy mu obaj z panem Michałem klęski zadali; mówię: obaj, bo że w tym terminie magna pars fui, nie przestanę twierdzić do śmierci. Tak mi Boże daj zdrowie! Słuchajcie dalej moich racji: żebyśmy go z panem Michałem nie pobili, nie byłby mu podbił pięt pan Podbipięta, dalej pan Skrzetuski, a na koniec, żebyśmy go nie rozgromili, byłby on nas rozgromił – co że się nie stało, kto przyczyną?
– A z waścią to jak z liszką299 – rzecze pan Longinus – tu ogonem machniesz, tam się umkniesz, a zawsze się wykręcisz.
– Głupi ogar, co za ogonem bieży, bo i nie dogoni, i niczego poczciwego się nie dowącha, a w ostatku wiatr straci. Ilużeś waść ludzi postradał300?
– Ot, z dwunastu wszystkiego, a kilku rannych; już tam nie bardzo nas bili.
– A waszmość, panie Michale?
– Ze trzydziestu, bom na nieprzygotowanych uderzył.
– A wasze, panie poruczniku?
– Tylu, ilu pan Longinus.
– A ja dwóch. Powiedzcież sami: kto lepszy wódz? Ot, co jest! Po cóżeśmy tu przyjechali? po służbie książęcej, wieści o Krzywonosie nałapać; otóż powiem waszmościom, że jam się pierwszy o nim dowiedział i z najlepszych ust, bo od Bohuna, i wiem, że pod Kamieńcem stoi, ale oblężenia myśli zaniechać, bo go tchórz obleciał. To wiem de publicis301, ale wiem też jeszcze i coś innego, od czego radość wstąpi waćpaństwu w serca i o czym dotąd nie mówiłem dlatego, że chciałem, abyśmy w kupie o tym radzili; byłem też dotąd niezdrów, bo mnie fatygi obaliły i od tego zbójeckiego wiązania w kij wnętrzności we mnie rebelizowały. Myślałem, że mnie krew zaleje.
– Mówże waszmość, na miłość boską! – zawołał Wołodyjowski. – Zaliżeś302 co o naszej niebodze słyszał?
– Tak jest, niech jej Bóg błogosławi – rzekł Zagłoba.
Pan Skrzetuski podniósł się na całą swą wysokość i usiadł natychmiast – nastała taka cisza, że słychać było brzęczenie komarów na okienku, aż pan Zagłoba zabrał głos znowu:
– Żyje ona, wiem to na pewno, i jest w Bohunowym ręku. Moi mości panowie, straszne to ręce, ale przecie Bóg nie pozwolił, aby ją krzywda lub hańba spotkała. Moi mości panowie, to mnie sam Bohun powiadał, któren by prędzej czym innym chełpić się gotów.
– Jak to może być? Jak to może być? – pytał gorączkowo Skrzetuski.
– Jeśli łżę, niech mnie piorun zapali! – odrzekł poważnie Zagłoba – bo to jest święta rzecz. Słuchajcie, co mnie Bohun mówił, gdy sobie chciał drwić ze mnie, nimem go do ostatka splantował303: „Cóżeś to myślał (prawi), żeś dla chłopa ją do Baru304 przywiózł? Że to ja chłop (prawi), abym ją siłą niewolił? Czy to mnie nie stać, by mnie w Kijowie w cerkwi ślub dali i czerńcy305 (powiada) żeby mi śpiewali, i żeby trzysta świec mi palili – mnie atamanowi! hetmanowi” – i nogami nade mną tupał, i nożem mi groził, bo myślał, że mnie ustraszy, alem mu powiedział, żeby psy straszył.
Skrzetuski już się opamiętał, tylko mu się mnisza twarz rozświeciła i grała na niej na powrót obawa, nadzieja, radość i niepewność.
– Gdzie ona tedy jest? Gdzie jest? – pytał z pośpiechem. – Jeśliś się i tego waść dowiedział, toś z nieba spadł.
– Tego on mi nie mówił, ale mądrej głowie dość dwie słowie. Uważcie waszmościowie, że ciągle drwił ze mnie, nimem go splantował, i tak znowu powiada: „Naprzód, powiada, do Krzywonosa cię zawiodę, a potem na wesele bym cię prosił, ale teraz wojna, więc to jeszcze nieprędko.” Uważcie waszmościowie: jeszcze nieprędko! – zatem mamy czas! Po wtóre, uważcie także: naprzód do Krzywonosa, potem na wesele, więc żadną miarą nie ma jej u Krzywonosa, ale gdzieś dalej, gdzie wojna nie doszła.
– Złoty z waści człowiek! – zawołał Wołodyjowski.
– Myślałem tedy naprzód – mówił mile połechtany Zagłoba – że może ją do Kijowa odesłał, ale nie, bo mi rzekł, że na wesele do Kijowa z nią pojedzie; jeżeli tedy pojedzie, to znaczy, że jej tam nie ma. I za mądry on na to, by ją tam wozić, bo gdyby się Chmielnicki ku Czerwonej Rusi posunął, to Kijowa łatwo litewskie wojska mogą dostać.
– Prawda! prawda! – wykrzyknął pan Longinus. – Ot, jak mnie Bóg miły! niejeden mógłby się z waścią na rozum pomieniać.
– Jeno ja bym się nie z każdym mieniał od strachu, abym zaś boćwiny306 zamiast rozumu nie kupił, co by mi się między Litwą snadnie307 przytrafić mogło.
– Już swoje zaczyna – rzekł Longinus.
– Pozwólże waść skończyć. Tak tedy nie ma jej u Krzywonosa ni w Kijowie, więc gdzie jest?
– W tym sęk!
– Jeśli waść się domyślasz, to powiedz prędzej, bo mnie ogień pali! – krzyknął Skrzetuski.
– Za Jampolem! – rzekł Zagłoba i potoczył tryumfalnie swoim zdrowym okiem.
– Skąd waść wiesz? – pytał Wołodyjowski.
– Skąd wiem? Ot skąd: siedziałem w chlewie, bo mnie w chlewie ów zbój kazał zamknąć – żeby go wieprze za to zećpały! – a naokoło gadali ze sobą Kozacy. Przykładam tedy ucho do ściany i co słyszę?… Jeden mówi: „Teraz chyba za Jampol ataman pojedzie” – a drugi na to: „Milcz, jeśli ci młoda głowa miła…” Szyję daję, że ona jest za Jampolem.
– O! jako Bóg na niebie! – zakrzyknął Wołodyjowski.
– Na Dzikie Pola przecie jej nie zaprowadził, więc wedle mojej głowy, musiał ją ukryć gdzieś między Jampolem a Jahorlikiem308. Byłem też raz w tamtych stronach, gdy się królewscy i chanowi sędzie309 zjeżdżali, bo w Jahorliku, jak waćpaństwu wiadomo, pograniczne sprawy się sądzą o zabrane stada, których spraw nigdy nie brak. Pełno tam jest nad całym Dniestrem jarów i zakrytych miejsc, i różnych komyszy, w których żyją w chutorach310 ludzie, co żadnej zwierzchności nie znają, mieszkając w pustyni i bliźnich nie widując. U takich to dzikich pustelników on pewnie ją ukrył, bo mu tam było i najbezpieczniej.