– Mości panowie, nie mamy tu co robić dłużej! – wykrzyknął Branciforte. – Weźmy na szable zbirów, którzy uciekają!
Wszyscy pognali za nim.
Kiedy w pół godziny później Julian stanął przed Fabrycym Colonną, pan ów ozwał się doń po raz pierwszy w życiu. Szalał z gniewu; Julian myślał, że go zastanie pełnym radości z powodu zwycięstwa, które zawdzięczał jedynie swemu znakomitemu planowi; Orsiniowie bowiem mieli blisko trzy tysiące ludzi, a Fabrycy nie zgromadził w tej potrzebie ani półtora tysiąca.
– Straciliśmy dzielnego druha Ranucego! – wykrzyknął książę do Juliana. – Sam dotykałem ciała, już zimny. Biedny Baltazar Bandini jest śmiertelnie ranny. W rzeczy samej nie udało się nam. Ale cień dzielnego kapitana stanie przed obliczem Plutona w dzielnym towarzystwie. Dałem rozkaz, aby przystroić drzewa wszystkimi łajdakami, którzy nam wpadli w ręce. Mości panowie, słyszycie? – wykrzyknął, podnosząc głos.
I puścił się galopem w stronę, gdzie stoczyły walkę przednie straże. Julian zastępował po trosze Ranucego, ruszył za księciem, który przybywszy do trupa dzielnego żołnierza, leżącego w otoczeniu pięćdziesięciu przeszło zwłok nieprzyjaciół, zsiadł drugi raz z konia, aby ująć Ranucego za rękę. Julian uczynił toż samo, płacząc.
– Jesteś bardzo młody – rzekł książę do Juliana – ale widzę cię okrytym krwią, a ojciec twój był dzielnym człowiekiem, otrzymał więcej niż dwadzieścia ran w służbie Colonnów. Obejmij dowództwo nad resztkami kompanii Ranucego i odprowadź trupa do kościoła w Petrella; a pamiętaj, że mogą cię napaść w drodze.
Nie napadli Juliana, ale on sam przebił rapierem jednego z żołnierzy, który mu rzekł, że za młody jest, aby dowodzić. Ponieważ Julian był jeszcze okryty krwią Fabia, szaleństwo to wywarło dobre wrażenie. Wzdłuż całej drogi widział drzewa przystrojone jeńcami. Ten ohydny widok w połączeniu ze śmiercią Ranucego, a zwłaszcza Fabia, doprowadzał go niemal do szaleństwa. Jedyną jego nadzieją było, że imię zwycięzcy Fabia nie wyjdzie na jaw.
Pomijamy szczegóły wojskowe. W trzy dni po tej potyczce Julian zjawił się na kilka godzin w Albano; opowiadał znajomym, że gorączka zatrzymała go w Rzymie, gdzie musiał przeleżeć w łóżku cały tydzień.
Ale wszędzie odnoszono się doń z wyraźnym szacunkiem, najznamienitsi obywatele kłaniali mu się pierwsi, ten i ów tytułował go nawet niebacznie „mości kapitanie”. Julian przeszedł kilka razy koło pałacu Campireali, który był szczelnie zamknięty; że zaś świeży kapitan był bardzo nieśmiały, gdy chodziło o pewne pytania, dopiero koło południa przemógł się na tyle, iż spytał Scottiego, starca, który zawsze okazywał mu wiele dobroci:
– Gdzież są Campireali? Widzę, że pałac ich jest zamknięty.
– Mój przyjacielu – odparł Scotti z nagłym smutkiem – tego nazwiska nigdy nie powinieneś wymawiać. Przyjaciele twoi są pewni, że to on ciebie szukał, i powtórzą to wszędzie; ale ostatecznie on był główną przeszkodą do twego małżeństwa; śmierć jego daje olbrzymi majątek siostrze, która cię kocha. Można nawet dodać – w tej chwili niedyskrecja staje się cnotą – można nawet dodać, iż kocha cię do tego stopnia, że cię odwiedzała w nocy w twoim małym domku w Alba. Toteż można powiedzieć dla waszego dobra, iż byliście mężem i żona przed nieszczęsną bitwą pod Ciampi (nazwę tę nadano w okolicy bitwie, którą opisaliśmy).
Starzec przerwał widząc, że Julian zalewa się łzami.
– Wstąpmy do gospody – rzekł Julian.
Scotti udał się za nim; dano im pokój, gdzie się zamknęli na klucz, po czym Julian opowiedział starcowi wszystko, co się zdarzyło od tygodnia. Kiedy skończył, starzec rzekł:
– Widzę z twoich łez, że czyn twój nie był obmyślany z góry; mimo to śmierć Fabia jest dla ciebie wielkim nieszczęściem. Trzeba koniecznie, aby Helena oświadczyła matce, że jesteś od dawna jej małżonkiem.
Julian nie odpowiedział, co starzec przypisał chwalebnej dyskrecji. Utopiony w zadumie, Julian pytał sam siebie, czy Helena, przejęta śmiercią brata, zdoła ocenić jego delikatność; żałował tego, co zaszło niegdyś. Następnie na jego pytanie starzec opowiedział mu szczegółowo wszystko, co się działo w Albano w dniu walki. Fabio zginął o wpół do siódmej rano o więcej niż sześć mil od Albano, a o dziewiątej – rzecz nie do wiary! – zaczęto mówić o tej śmierci. Około południa ujrzano starego Campireali zalanego łzami, podtrzymywanego przez dwóch służących, jak się udawał do klasztoru kapucynów. Wkrótce potem trzej dobrzy ojcowie, siedząc na najlepszych koniach Campirealich, w otoczeniu licznej służby udali się do Ciampi, gdzie ta walka miała miejsce. Stary Campireali chciał koniecznie jechać z nimi; ale mu to odradzono z przyczyny, że Fabrycy Colonna jest wściekły (nie bardzo wiedziano czemu) i że w razie gdyby go wzięto do niewoli, mogłoby mu się to obrócić na złe.
Około północy zdawało się, że las Faggiola stoi w ogniu; to wszystkie mnichy i wszyscy biedni z Albano, każdy z grubą zapaloną świecą, szli na spotkanie ciała młodego Fabia.
– Nie będę ci taił – ciągnął starzec zniżając głos, jakby się lękał, że go kto usłyszy – że droga, która wiedzie do Valmontone i do Ciampi…
– Cóż takiego? – spytał Julian.
– Ta droga przechodzi pod twoim domem; otóż powiadają, że kiedy trup Fabia znalazł się w tym miejscu, krew trysła z okropnej rany, którą miał na szyi.
– Cóż za okropność! – wykrzyknął Julian, wstając.
– Uspokój się, drogi chłopcze – rzekł starzec – sam widzisz, że trzeba, abyś wiedział wszystko. A teraz mogę ci powiedzieć, że twoja tu dzisiejsza obecność wydała się nieco przedwczesna. Gdybyś mi uczynił ten zaszczyt, aby się mnie poradzić, dodałbym, kapitanie, że nie uchodzi zjawiać się w Albano przed upływem miesiąca. Nie potrzebuję cię ostrzegać, że byłoby niebezpieczne pojawiać się w Rzymie. Nie wiadomo jeszcze, jakie stanowisko zajmie Ojciec Święty wobec Colonnów; przypuszczają, że da wiarę oświadczeniu Fabrycego, który twierdzi, że o bitwie pod Ciampi wie jedynie ze słychu; ale gubernator rzymski, zajadły orsyńczyk, wścieka się i byłby bardzo rad, gdyby mógł powiesić którego z dzielnych żołnierzy Fabrycego, o co ten nie mógłby się upominać, skoro przysięga, że nie brał udziału w bitwie. Pójdę dalej i mimo że mnie nie pytasz, pozwolę sobie udzielić ci rady wojskowej: jesteś lubiany w Albano, inaczej nie byłbyś tu bezpieczny. Pomyśl, że się przechadzasz po mieście od kilku godzin, że jakiś stronnik Orsinich może to wziąć za zniewagę lub przynajmniej dojrzeć w tym sposobność zdobycia pięknej nagrody. Stary Campireali powtarzał tysiąc razy, że da najpiękniejszą wioskę temu, kto cię zabije. Powinieneś był wziąć z sobą do Albano kilku żołnierzy, których masz u siebie w domu.
– Nie mam w domu żadnych żołnierzy.
– W takim razie jesteś szalony, kapitanie. Przy tej gospodzie jest ogród, wyjdziemy ogrodem i wymkniemy się przez winnicę. Odprowadzę cię; jestem stary i bez broni, ale jeśli spotkamy jakichś nieprzychylnych ludzi, pomówię z nimi i pomogę ci bodaj zyskać na czasie.
Julian był w rozpaczy. Mamyż wyznać jego szaleństwa? Odkąd się dowiedział, że pałac Campireali jest zamknięty, a mieszkańcy jego wyjechali do Rzymu, powziął zamiar odwiedzenia ogródka, gdzie tak często spotykał się z Heleną. Miał nawet nadzieję ujrzenia jej pokoju, gdzie go przyjmowała, kiedy matki nie było w domu. Chciał jakby odczynić jej gniew widokiem miejsc, gdzie była dlań tak serdeczna.
Branciforte i szlachetny starzec nie spotkali nikogo niepożądanego, idąc ścieżkami, które przecinają winnice i biegną ku jezioru.
Julian kazał sobie na nowo opowiedzieć szczegóły pogrzebu Fabia. Ciało dzielnego młodzieńca, prowadzone przez orszak księży, zawieziono do Rzymu i pochowano w kaplicy rodzinnej w klasztorze św. Onufrego na szczycie Janiculum. Jako rzecz bardzo osobliwą zauważono, że w wilię ceremonii ojciec odwiózł Helenę do klasztoru wizytek w Castro, co potwierdziło pogłoski, iż Helena wzięła tajny ślub z awanturnikiem, który miał to nieszczęście, iż zabił jej brata.
Znalazłszy się blisko domu; Julian spotkał kaprala ze swej kompanii z czterema żołnierzami; oświadczyli mu, że dawny ich kapitan nigdy nie opuszczał lasu, nie mając przy sobie kilku ludzi. Książę powiadał często, iż jeśli ktoś ma ochotę dać się zabić, winien wziąć dymisję, aby mu nie narzucać obowiązku pomszczenia jego śmierci.
Julian Branciforte zrozumiał słuszność tych pojęć, które były mu dotąd obce. Myślał tak jak pierwotne ludy, że wojna polega tylko na tym, aby się mężnie bić. Wszedł natychmiast w intencje księcia; zdążył jedynie uściskać roztropnego starca, który tak wielkodusznie odprowadził go aż do domu.
Ale w kilka dni później Julian, wpółoszalały z melancholii, wrócił, aby ujrzeć pałac Campireali. Skoro zapadła noc, on i trzech jego żołnierzy, przebrani za kupców neapolitańskich, dostali się do Albano. Sam jeden udał się do domu Scottiego; dowiedział się, że Helena wciąż jest w klasztorze w Castro. Ojciec, który sądził, że zaślubiła mordercę jego syna, poprzysiągł nie oglądać jej nigdy. Nie widział jej nawet wówczas, gdy ją odwoził do klasztoru. Natomiast czułość matki jak gdyby zdwoiła się; często opuszczała Rzym, aby spędzić dzień lub dwa z córką.
IV
„Jeśli się nie usprawiedliwię wobec Heleny – powiadał sobie Julian, wracając w nocy na kwaterę w lesie – uwierzy w końcu, że jestem mordercą. Bóg wie, co za historie musiano jej opowiedzieć o tej nieszczęsnej walce!”
Udał się po rozkazy księcia do zamku Petrella i poprosił o pozwolenie udania się do Castro. Fabrycy Colonna zmarszczył brwi.
– Sprawa owej utarczki nie jest jeszcze załatwiona z Jego Świątobliwością. Powinieneś wiedzieć, że ja oświadczyłem prawdę, to znaczy, że byłem najzupełniej obcy temu starciu, o którym dowiedziałem się dopiero nazajutrz w Petrella. Mam powód przypuszczać, że Jego Świątobliwość da w końcu wiarę temu szczeremu wyznaniu. Ale Orsiniowie są potężni; wszyscy powiadają, że ty wyróżniłeś się w tej bijatyce. Orsiniowie posuwają się wręcz do twierdzenia, że kilku jeńców zawisło na gałęzi. Wiesz, jak dalece bajki te są fałszywe; ale można przewidywać odwet.
Zdumienie, które błysło w naiwnych spojrzeniach młodego kapitana, ubawiło księcia; mimo to widząc taką niewinność uznał, iż trzeba się wyrazić jaśniej.
– Widzę w tobie – ciągnął – ową doskonałą odwagę, która rozsławiła na całe Włochy nazwisko Branciforte. Mam nadzieję, że zachowasz dla mego domu wierność, która czyniła mi drogim twego ojca i którą chciałbym nagrodzić w tobie. Oto hasło mojej kompanii: nigdy nie powiedzieć słowa prawdy o tym, co dotyczy mnie lub moich żołnierzy. Jeżeli w chwili gdy trzeba ci mówić, nie widzisz celu kłamstwa, kłam na los szczęścia, strzeż się jak grzechu śmiertelnego słowa prawdy. Pojmujesz, że skojarzone z innymi wskazówkami mogłoby ono naprowadzić na trop. Poza tym wiem, że ty masz jakąś miłostkę u wizytek w Castro; możesz się zabawić dwa tygodnie w tym miasteczku, gdzie Orsiniowie mają przyjaciół, a nawet agentów. Udaj się do mego marszałka, który ci wyliczy dwieście cekinów. Przez dawną przyjaźń dla twego ojca – dodał książę, śmiejąc się – mam ochotę udzielić ci paru miłosno-strategicznych wskazówek. Ty i trzej twoi żołnierze przebierzecie się za kupców; będziesz się wściekał na jednego ze swoich towarzyszów, który będzie z urzędu wciąż pijany i nawiąże liczne stosunki, stawiając wino wszystkim próżniakom w Castro. Poza tym – dodał książę innym tonem – jeśli cię Orsiniowie pochwycą i wydadzą na śmierć, nie przyznawaj się za nic do prawdziwego nazwiska, a tym mniej do służby u mnie. Nie potrzebuję ci zalecać, abyś okrążał każde miasteczko i wchodził zawsze bramą przeciwną stronie, z której przybywasz.
Te ojcowskie rady z ust człowieka zazwyczaj tak surowego wzruszyły Juliana. Zrazu książę uśmiechnął się z łez, które ujrzał w oczach młodego człowieka; później i jego głos się zmienił. Zdjął jeden z pierścieni, które miał na palcu; przyjmując pierścień Julian ucałował tę rękę słynną znamienitymi czynami.
– Nigdy ojciec mój tak nie mówił do mnie! – wykrzyknął w zachwycie.
W dwa dni później, nieco przed świtem, Julian znalazł się w murach miasteczka Castro. Towarzyszyło mu pięciu żołnierzy w przebraniu jak on; dwaj szli osobno, udając, że nie znają ani jego, ani trzech tamtych. Zanim jeszcze weszli do miasta, Julian ujrzał klasztor Nawiedzenia, rozległy budynek otoczony czarnymi murami, dość podobny do fortecy. Pobiegł do kościoła, który był wspaniały. Zakonnice, wszystko szlachcianki, przeważnie z bogatych domów, prześcigały się, która z nich bardziej wzbogaci ten kościół, jedyną część klasztoru dostępną oczom publiczności. Weszło w zwyczaj, że siostra, którą papież mianował ksienią na podstawie listy trzech nazwisk przedstawionej przez kardynała, protektora klasztoru, składała znaczną ofiarę mającą uwiecznić jej imię. Ta, której dar był mniejszy od daru poprzedniczki, stawała się przedmiotem wzgardy, zarówno jak jej rodzina.
Julian posuwał się, drżący, nawą wspaniałej budowli, lśniącej od marmurów i złoceń. Co prawda niewiele myślał o marmurach i złoceniach; miał uczucie, że patrzą nań oczy Heleny. Wielki ołtarz, powiadano mu, kosztował przeszło osiemset tysięcy franków; ale spojrzenia jego, gardząc bogactwami ołtarza, biegły ku złoconej kracie, wysokiej blisko na czterdzieści stóp i podzielonej na trzy części dwoma olbrzymimi marmurowymi filarami. Krata ta, której ogrom sprawiał straszliwe wrażenie, wznosiła się za wielkim ołtarzem i dzieliła chór klasztorny od kościoła otwartego dla wiernych.
Julian powiadał sobie, że za tą złoconą kratą znajdują się w czasie nabożeństwa zakonnice i pensjonariuszki klasztoru. Do tej części kościoła mogła się udać o każdej porze zakonnica lub pensjonariuszka, która się chciała modlić; na tej wszystkim znanej okoliczności biedny kochanek budował nadzieje.
Prawda, iż olbrzymia czarna zasłona wyścielała wewnętrzną stronę kraty, „Ale ta zasłona – myślał Julian – nie powinna krępować wzroku pensjonariuszek spoglądających w kościół, skoro ja, mogąc się zbliżyć jedynie na pewną odległość, widzę doskonale przez zasłonę okna oświetlające chór aż do najdrobniejszych architektonicznych szczegółów.” Każde wiązanie tej wspaniale złoconej kraty miało silne ostrze, zwrócone ku publiczności.
Julian wybrał miejsce bardzo widoczne, na wprost kraty, po lewej, w części najlepiej oświetlonej; tam słuchał jednej mszy po drugiej. Ponieważ otaczali go sami tylko chłopi, miał nadzieję, iż zwróci na siebie uwagę nawet przez czarną zasłonę. Pierwszy raz w życiu skromny ten młodzian starał się ściągnąć uwagę; przybrał się dostatnio i sypał hojnie jałmużny tak wchodząc, jak wychodząc. Jego ludzie i on sam starali się o względy robotników i drobnych kupców mających jakieś stosunki z klasztorem. Mimo to dopiero trzeciego dnia zyskał nadzieję, iż zdoła przesłać Helenie list. Na jego rozkaz zaczęto pilnie śledzić dwie służebniczki wychodzące na zakupy dla klasztoru; jedna utrzymywała stosunek z kramarzem. Jeden z żołnierzy Juliana, który był niegdyś mnichem, pozyskał przyjaźń kramarza i przyrzekł mu cekina za każdy list doręczony pensjonariuszce klasztoru Helenie Campireali.
– Co! – rzekł kupiec na pierwsze słowo – list żonie bandyty!
Przydomek ten był już uświęcony w Castro, a nie było jeszcze dwóch tygodni od przybycia Heleny: tak dalece wszystko, co uderza wyobraźnię, szybko dostaje się w obieg u tego ludu łakomego dokładnych szczegółów!