Wtem więzy Alistair opadły. Erec usłyszał, jak pękły w mroku. Potem uniosła przed siebie dłonie, które promieniowały jaskrawym światłem.
Chwilę później Erec poczuł za sobą, wzdłuż nadgarstków, intensywne ciepło. Ręce rozgrzały się mu niewiarygodnie, aż w pewnej chwili zaciśnięte na nich więzy poczęły się rozluźniać. Jedno włókno za drugim, zaczęły pękać i po chwili Erec zdołał własnymi siłami rozerwać to, co pozostało z jego pęt.
Podniósł dłonie i przyjrzał się im z niedowierzaniem. Był wolny. Naprawdę wolny.
Usłyszał trzask liny, a gdy obejrzał się, zobaczył, że Strom również uwolnił się z więzów. Po całym okręcie, i dalej na innych statkach, poniósł się odgłos pękającej liny. Wszyscy ludzie Ereca, jeden po drugim, zrzucali pękające okowy. Byli wolni.
Spojrzeli na Ereca, który dał im znak, podnosząc palec do ust, by zachowali ciszę. Strażnicy niczego nie zauważyli, stojąc odwróceni do nich tyłem, przy relingu. Wciąż żartowali sobie na głos, spoglądając w mrok. Żaden z nich nie pełnił oczywiście warty, jak należy.
Erec skinął na Stroma i pozostałych, by ruszyli za nim i cichaczem, z Erekiem na przedzie, podkradli się do strażników.
- Teraz! – rozkazał Erec.
Ruszył z miejsca, gnając wraz z innymi jak na komendę przed siebie, aż dopadli wartowników. Kiedy znaleźli się blisko nich, niektórzy strażnicy, zaalarmowani odgłosem skrzypienia pokładu, obrócili się raptownie i sięgnęli po miecze.
Erec jednakże, jak również pozostali jego ludzie, byli zahartowanymi w boju wojami, którzy desperacko pragnęli skorzystać z tej jedynej szansy na ocalenie. Pomknęli przez pokład chyłkiem i ubiegli strażników. Strom skoczył na jednego, pochwycił jego dłoń, zanim ten zdążył wykonać zamach. Erec zaś sięgnął do jego pasa, wydobył sztylet i poderżnął mężczyźnie gardło. Strom zdążył wyrwać mu miecz, zanim ten osunął się na pokład. Mimo, iż tak wiele ich dzieliło, bracia współgrali ze sobą gładko, jak zwykle zresztą, walcząc jak jeden mąż.
Ludzie Ereca odebrali strażnikom oręż i wycięli ich własnymi mieczami i sztyletami. Inni rzucili się bez ogródek na pozostałych żołnierzy Imperium, zbyt powolnych, by uniknąć wyrzucenia przez reling do morza.
Erec rozejrzał się po pozostałych okrętach i zobaczył, jak jego podkomendni wyrzynają straże na lewo i prawo.
- Odciąć kotwice! – zarządził Erec.
Jego ludzie poczęli przecinać liny trzymające ich okręty na uwięzi i wkrótce Erec mógł poczuć znane sobie dobrze wrażenie kołysania pokładu pod nogami. Nareszcie byli wolni.
Rozbrzmiały rogi, wybuchły krzyki i zapłonęły pochodnie, kiedy koniec końców liczniejsza flota Imperium połapała się, w czym rzecz. Erec odwrócił się i spojrzał na blokadę ustawioną z imperialnych okrętów, które stały mu na drodze na otwarte morze. Doskonale zdawał sobie sprawę, że czeka go największa bitwa jego życia.
Lecz nie odczuwał lęku. Jego ludzie żyli, byli wolni i mieli jakąś szansę.
Tym razem jednak zamierzali zginąć w walce.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Darius odwrócił zbroczoną krwią twarz i ujrzał żołnierza Imperium, który wyciął właśnie z tuzin jego ludzi, pędząc na potężnym karym wierzchowcu. Wróg uniósł miecz, większy od wszystkich, jakie Darius widział w swoim życiu, i jednym czystym cięciem pozbawił głów całą dwunastkę.
Zewsząd dobiegały Dariusa krzyki jego ludzi, wycinanych w pień na lewo i prawo. To było nieprawdopodobne. Imperialni rozdawali potężne zamachy i jego ludzie padali tuzinami, potem całymi setkami – aż w końcu tysiącami.
W pewnej chwili Darius wylądował na podwyższeniu. Jak daleko okiem sięgnął, wszędzie leżały tysiące trupów. Cała jego armia spoczywała w stosach śmierci pod murami Volusii. Nie pozostał nikt przy życiu. Ani jeden człowiek.
Darius zawył przeciągle z rozpaczy i bezradności. Poczuł, jak imperialni żołnierze chwytają go od tyłu i odciągają krzyczącego w mrok.
Poderwał się ze snu, gwałtownie wdychając powietrze. Rozejrzał się wokoło, starając się zrozumieć, co się dzieje, co jest snem, a co rzeczywistością. Usłyszał szczęk łańcucha. Powoli, kiedy wzrok przywykł do panujących ciemności, pojął, skąd dobiega ten dźwięk. Spuścił wzrok i ujrzał swe nogi skute ciężkim żelazem. Poczuł ból w całym ciele, kąsanie świeżych ran, i dotarło do niego, że leży cały w ranach pokrytych zeschniętą krwią. Każdy ruch wiązał się z cierpieniem. Odnosił wrażenie, że dostał cięgi od całej milionowej armii. Jedno z jego oczu było tak spuchnięte, że ledwie przez nie widział.
Powoli obrócił się i zlustrował otoczenie. Z jednej strony odczuł ulgę, że to był jedynie sen – a jednak, kiedy dostrzegł więcej szczegółów, przypomniał sobie wszystko i ból powrócił. To był jednak sen, choć było w nim wiele prawdy. Falami napłynęły wspomnienia stoczonej bitwy z wojskami Imperium pod bramą Volusii. Przypomniał sobie o zasadzce, o tym, jak zamknęły się bramy, jak otoczyły ich imperialne wojska – rzeź wszystkich jego ludzi. Zdradę.
Usiłował przypomnieć sobie wszystko. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał, po tym jak zabił kilku imperialnych żołnierzy, był cios w głowę, który ktoś zaserwował mu tępym końcem topora.
Podniósł dłonie, dzwoniąc łańcuchami i dotknął ogromnego obrzęku na głowie, który ciągnął się aż do spuchniętego oka. To nie był żaden sen. To wydarzyło się naprawdę.
Kiedy dotarła do niego cała prawda, poczuł niewypowiedziany ból i żal. Jego ludzie, wszyscy ci, których kochał, ponieśli śmierć. I to za jego przyczyną.
Rozejrzał się gorączkowo w przytłumionym świetle dnia, szukając jakichkolwiek oznak pobratymców, jakichkolwiek ocalałych. Niewykluczone, że wielu przeżyło i podobnie jak on, zostali wzięci do niewoli.
- Rusz się! – dobiegła go sroga komenda z mroku.
Darius poczuł szorstkie dłonie pod pachami, które podniosły go do pozycji stojącej. Później oberwał butem w kręgosłup.
Jęknął z bólu i zatoczył się w przód, dzwoniąc łańcuchami, po czym wpadł na stojącego przed nim chłopaka. Ten wziął zamach i zdzielił Dariusa łokciem w twarz, przez co Darius zatoczył się w tył.
- Nie dotykaj mnie więcej – warknął chłopak.
Spoglądał na niego koszmarnie wyglądający chłopczyna, również zakuty w kajdany. Darius zdał sobie wówczas sprawę, że stoi skuty razem z licznym rzędem chłopców, ciągnącym się w obie strony. Ich dłonie i stopy połączone były długimi, ciężkimi żelaznymi łańcuchami. Stali stłoczeni w zaciemnionym, kamiennym tunelu. Zewsząd opadały na nich ciosy i kopniaki zadawane przez imperialnych nadzorców.
Darius przyjrzał się uważnie wszystkim twarzom, ale nie rozpoznał żadnej.
- Darius! – wyszeptał ktoś ponaglająco. – Tylko nie przewróć się znowu! Bo cię zabiją!
Serce Dariusa zabiło mocniej na dźwięk znajomego głosu. Odwrócił się i dostrzegł za sobą starych przyjaciół, Desmonda, Raja, Kaza oraz Luziego. Wszyscy czterej stali w kajdanach, wyglądając równie źle, jak i on prawdopodobnie. Wszyscy spoglądali na niego z wyraźną ulgą, ucieszeni na jego widok wciąż wśród żywych.
- Rzeknij coś jeszcze – syknął nadzorca do Raja – a odejmę ci jęzor.
Widząc przyjaciół, Dariusowi spadł kamień z serca, jednakże zastanawiał się również nad losem niezliczonej grupy innych, którzy walczyli i służyli pod jego komendą, którzy ruszyli za nim na ulice Volusii.
Nadzorca przesunął się dalej wzdłuż rzędu i kiedy tylko znikł z zasięgu wzroku, Darius odwrócił się i odrzekł szeptem.
- Co z innymi? Przeżył ktoś jeszcze?
Modlił się w duchu, by okazało się, ze przetrwały całe setki jego pobratymców, że są gdzieś tam i czekają, być może uwięzieni.
- Nie – dobiegła go czyjaś zdecydowana odpowiedź. – Zostaliśmy tylko my. Wszyscy inni nie żyją.
Jakby mu kto zadał cios w brzuch. Poczuł, że zawiódł wszystkich i wbrew sobie uronił łzę, która spłynęła mu po policzku.
Miał chęć zaszlochać. W pewnej mierze chciał nawet umrzeć. Z ledwością pojmował to wszystko: wszyscy ci wojownicy pochodzący z tylu zniewolonych wiosek… Zapowiadał się początek największego powstania wszech czasów, który na zawsze już miał zmienić oblicze Imperium.
A wszystko skończyło się masową rzezią.
Wszelkie nadzieje na wolność zostały zaprzepaszczone.
Szedł przed siebie, obolały od odniesionych ran i siniaków, od wpijających się w ciało kajdan. Rozejrzał się wokoło, zastanawiając się, gdzie jest, kim są pozostali więźniowie i dokąd ich prowadzą. Kiedy zlustrował ich wzrokiem, dotarło do niego, że wszyscy są mniej więcej w jego wieku oraz że wszyscy wydają się być w nadzwyczaj dobrej formie. Jakby oni wszyscy byli wojownikami.
Minęli zakręt ciemnego, kamiennego tunelu i ni stąd, ni zowąd spowił ich blask słonecznego światła, sączący się przez żelazne kraty gdzieś dalej, na końcu tunelu. Nadzorca popchnął brutalnie Dariusa, dźgając go przy tym pałką w bok, i ten poleciał w przód wraz z pozostałymi. Kraty otworzyły się i Darius wylądował na zewnątrz, ponaglony kolejnym kopniakiem.
Zachwiał się, tak jak i pozostali, i wraz z nimi padł na ziemię. Wypluł piach z ust i uniósł dłonie dla ochrony przed ostrym słonecznym blaskiem. Inni potoczyli się na niego, zaplątani w kajdany.
- Na nogi! – wrzasnął jeden z nadzorców.
Ruszyli od jednego chłopaka do drugiego, dźgając ich kijami, aż zdołali wstać. Darius zachwiał się ponownie wraz z całą resztą przykutą do jego ciała, starając się zachować równowagę.
Stali twarzami zwróceni ku centralnemu miejscu okrągłego, ziemnego dziedzińca, mierzącego może z pięćdziesiąt stóp średnicy, który otaczały wysokie kamienne mury z kratami blokującymi każde z wyjść. Na środku pola stał jeden imperialny nadzorca. Spoglądał na nich spode łba. Najwyraźniej był tu dowódcą. Przytłaczał wszystkich swoją posturą i niespotykanym wzrostem. Miał żółtawe rogi i skórę, jego oczy błyszczały czerwienią, zaś na gołym torsie prężyły się ogromne muskuły. Jego nogi okrywał czarny pancerz współgrający z czarnym obuwiem, zaś na nadgarstkach błyszczały nabijane kolcami skórzane opaski. Nosił insygnia oficera Imperium. Ruszył przed siebie i począł przyglądać się więźniom z dezaprobatą.
- Jestem Morg – powiedział mrocznym, tubalnym i pełnym autorytetu głosem. – Będziecie zwracać się do mnie per pan. Jestem waszym nowym naczelnikiem. Waszym całym życiem.
Oddychał ciężko z każdym krokiem, a brzmiało to, jakby warczał.
- Witajcie w waszym nowym domu – ciągnął dalej. – To znaczy waszym chwilowym domu. Jako że zanim księżyc wstanie, wszyscy będziecie już martwi. Prawdę mówiąc, z wielką przyjemnością będę przyglądał się, jak giniecie.
Uśmiechnął się.
- Tak długo jak tu jesteście – dodał – pozostaniecie jednak przy życiu. Będziecie żyć, by dostarczyć mi rozrywki. Będziecie żyć, by zadowalać innych. By Imperium mogło się wami nacieszyć. Jesteście teraz figurynkami. Nasza przyjemność oznacza waszą śmierć. A zadacie ją należycie.
Wyszczerzył zęby w pełnym okrucieństwa uśmiechu, po czym ruszył dalej, obchodząc więźniów i mierząc ich wzrokiem uważnie. Gdzieś z daleka dobiegł ich głośny krzyk i ziemia zadrżała pod nogami Dariusa. Brzmiało to tak, jakby zagrzmiały setki tysięcy mieszkańców wiedzione żądzą mordu.
- Słyszycie ten krzyk? – spytał. – To okrzyk śmierci. Żądzy mordu. Tam za murami mieści się wielka arena. Będziecie walczyć na niej przeciwko innym. Będziecie walczyć sami. Aż do chwili, kiedy nikt nie zostanie przy życiu.
Westchnął.
- Bitwa składa się z trzech rund – dodał. – W ostatniej, jeśli ktokolwiek z was ją przetrwa, otrzyma wolność. Otrzyma możliwość stoczenia boju na najwspanialszej arenie ze wszystkich. Ale nie łudźcie się zanadto: nikt jak dotąd nie pożył tak długo.
- Szybka śmierć nie będzie wam dana – dodał. – Jestem tu, by tego dopilnować. Chcę, byście umierali powoli. Chcę, by wszyscy mieli dzięki wam solidną rozrywkę. Nauczycie się walczyć, i to walczyć jak się zowie, by wydłużyć nasz spektakl. Nie jesteście już zwykłymi ludźmi. Nie jesteście niewolnikami. Nie dorastacie im nawet: jesteście gladiatorami. Przyjmijcie waszą nową, i ostateczną, rolę. Nie zajmie wam dużo czasu.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Volusia maszerowała przez pustynię, a za nią podążały setki tysięcy jej ludzi. Odgłos ich zgodnego kroku niósł się pod same niebo. W jej uszach brzmiał on słodko niczym echa rewolucji, upragnionego zwycięstwa. Rozejrzała się po horyzoncie i z wielką satysfakcją stwierdziła, iż stwardniałą, piaszczystą skorupę ziemi poza murami stolicy Imperium wyścielają trupy. Całe tysiące, leżąc bezładnie w idealnym bezruchu, na plecach, jakby powaliła ich ogromna fala przypływu, spoglądały na niebo, cierpiąc katusze.
Volusia wiedziała jednak, że to nie sprawka jakiejś fali, a dzieło Voków, jej czarnoksiężników. Rzucili potężne zaklęcie i wybili tych, którzy sądzili, że mogą wciągnąć ją w zasadzkę i zadać śmierć.
Uśmiechnęła się z wyższością na widok własnego dzieła, napawając się swym dniem zwycięstwa, tym, iż kolejny raz przechytrzyła swych niedoszłych oprawców. Ci wielcy przywódcy Imperium, tacy wspaniali, ludzie, których nikt jak dotąd nie pokonał, byli ostatnią przeszkodą stojącą jej na drodze do stolicy. I to ci wielcy imperialni przywódcy, ci, którzy mieli śmiałość przeciwstawić się Volusii, którzy sądzili, że są od niej sprytniejsi – wszyscy polegli.
Volusia szła między nimi, czasami obchodząc ciała, czasami krocząc ponad nimi, kiedy indziej znowu, kiedy przyszła jej ochota, stąpając wprost po nich. Czerpała wielką przyjemność, czując ciała swych wrogów pod podeszwami. Znów poczuła się jak dziecko.
Podniosła wzrok i daleko przed sobą dostrzegła zabudowania stolicy wraz z jej ogromną, błyszczącą w charakterystyczny sposób kopułą. Masywne, okalające miasto mury pięły się na setki stóp. Na ich tle zauważyła wejście, a w nim strzeliste złote wrota. Przeszył ją dreszcz, kiedy na jej oczach ziszczało się przeznaczenie. Nic już nie stało między nią, a ostatecznym szczeblem władzy. Żadni politykierzy, ani przywódcy, czy wojskowi, którzy mogliby rościć prawo do władania Imperium. Długi przemarsz, przejmowanie miast jednego za drugim, przez tyle księżyców, gromadzenie sił bitewnych w każdej kolejnej osadzie – wszystko to doprowadziło ją tutaj. Za tymi murami, za tymi lśniącymi złotymi wrotami spoczywała jej ostatnia zdobycz. Wkrótce będzie tam, by zasiąść na tronie mocy, a kiedy to nastąpi, nikt już jej nie powstrzyma. Przejmie dowodzenie wszystkimi armiami Imperium, wszystkimi prowincjami i krainami, czterema rogami i dwoma szpicami, aż w końcu każde stworzenie w Imperium obwoła ją – kobietę z ludzkiej rasy – najwyższym dowódcą.
O ile nie bardziej spektakularnym tytułem, będą musieli zwracać się do niej Bogini.
Na samą tę myśl zareagowała uśmiechem. Zamierzała wznieść posągi na swą cześć w każdym mieście, przed każdym przybytkiem mocy, nazwać święta swoim imieniem, sprawić, by jedni pozdrawiali drugich jej imieniem, by wszystkie inne popadły w Imperium w niepamięć.
Maszerowała na czele swej armii w porannych promieniach obu słońc, taksując nieprzerwanie złote wrota. Dotarło do niej, iż nadchodzi jedna z najbardziej doniosłych chwil w jej życiu. Czuła się nieposkromiona – zwłaszcza teraz, kiedy zginęli wszyscy zdrajcy spośród szeregów jej armii. Jakąż głupotą wykazali się sądząc, że jest taka naiwna, że wpadnie w ich zasadzkę z powodu swego młodego wieku. Ot, na tyle przydały się im długie lata życia − zobaczcie, do czego ich doprowadziły. Zyskali tylko wczesną śmierć, gdyż nie docenili jej mądrości – mądrości większej nawet od ich własnej.