Kochany - Морган Райс 4 стр.


Szli w milczeniu, każdy w swoim własnym świecie. Caitlin była zdruzgotana tym, co zrobiła. Było jej wstyd przed Calebem, z powodu tego niekontrolowanego wybuchu agresji.

Wstydziła się też za swojego brata, za to jak się zachowywał, z kim się zadawał. Nigdy wcześniej go takim nie widziała. Była zażenowana tą całą sytuacją. Pierwsze spotkanie z jej rodziną nie poszło chyba najlepiej. Musiał mieć o niej fatalne zdanie. I to ją najbardziej bolało.

Nie wiedziała, co teraz począć. Sam był jej jedyną nadzieją na znalezienie ojca. Nie miała innych pomysłów. Gdyby było inaczej, sama by go znalazła już lata temu. Nie wiedziała, co powiedzieć Calebowi. Czy on teraz odejdzie? Oczywiście, że tak. Nie mogła mu pomóc, a on musiał znaleźć ten miecz. Po co miałby z nią zostać?

Szli w milczeniu, a napięcie w niej rosło. Czuła, że Caleb tylko czeka na odpowiedni moment, by powiedzieć jej, że odchodzi. Jak wszyscy w jej życiu.

– Chcę cię przeprosić – powiedziała w końcu cichym głosem – Za moje zachowanie. Przykro mi, że straciłam nad sobą kontrolę.

– Nie potrzebnie. Nie zrobiłaś nic złego. Dopiero się uczysz. A jesteś niezwykle potężna.

– Przepraszam cię też za mojego brata.

Uśmiechnął się.

– Przez te wszystkie wieki mojego życia nauczyłem się, że rodziny nie da się kontrolować.

Szli dalej w milczeniu. Caleb obserwował rzekę.

– Więc? – zapytała w końcu – Co teraz?

Zatrzymał się i spojrzał na nią.

– Zamierzasz wyjechać? – zapytała z wahaniem.

Zamyślił się.

– Czy wiesz cokolwiek o swoim ojcu? Gdzie może być? Może kojarzysz kogoś, kto go znał? Cokolwiek?

Już wcześniej o tym myślała. Nie było nic. Absolutnie nic. Pokręciła przecząco głową.

– Musi coś być – nie przestawał jej naciskać – Pomyśl trochę. Przypomnij sobie. Nie masz żadnych wspomnień?

Caitlin pogrążyła się w myślach. Zamknęła oczy i rozpaczliwie próbowała przywołać w sobie wspomnienia tamtych lat. Tyle razy zadawała sobie te same pytania. Tak często widywała swojego ojca  w snach, że nie wiedziała już, co było jawą a co snem. Potrafiła opisać każdy szczegół tego snu, bieg po polanie, ojca na jej skraju, to jak się oddalał w miarę, jak ona się zbliżała. Ale to nie była prawda. To tylko głupi sen.

Były też retrospekcje, wspomnienia z czasów, kiedy była małym dzieckiem, wspólne z nim wyjazdy. Chyba było wtedy lato, pomyślała. Przypominała sobie ocean. Oraz że było ciepło, bardzo ciepło. Nadal jednak nie była pewna, czy to wydarzyło się naprawdę. Granica miedzy jawą a snem coraz bardziej się zacierała. I za nic nie mogła sobie przypomnieć, gdzie dokładnie była ta plaża.

– Tak mi przykro – powiedziała – Chciałbym móc powiedzieć ci więcej. Jeśli nie dla ciebie, to dla siebie samej. Po prostu nie wiem nic więcej. Nie mam pojęcia, gdzie on jest. I nie wiem, jak go znaleźć.

Caleb odwrócił i znowu spojrzał na rzekę. Westchnął głęboko. Wpatrywał się w lód, a jego oczy znów zmieniły kolor, tym razem na szaro-morski.

Caitlin czuła, że ich wspólny czas dobiega końca. W każdej chwili mógł przekazać jej tą straszną wiadomość. Odchodził. Nie była mu już potrzebna.

Przez chwile chciała nawet wymyśleć jakieś kłamstwo o swoim ojcu, o tym gdzie może być. Ale wiedziała, że to nie ma sensu.

Chciało jej się płakać.

– Nie rozumiem – Caleb powiedział cicho, wciąż patrząc na rzekę – Byłem pewien, że jesteś Wybrana.

Bez słowa patrzył w przestrzeń. Nieznośna cisza trwała wieki.

– I czegoś jeszcze nie rozumiem – odwrócił się i spojrzał na nią. Jego wielkie oczy były hipnotyzujące.

– Gdy jestem przy tobie, czuje coś dziwnego. W innych zawsze mogę zobaczyć ich przeszłość, wszystkie sytuacje, w których nasze drogi się skrzyżowały, w każdym wcieleniu. Z tobą jest inaczej, wszystko jest zamglone. Niczego nie mogę odczytać. Nigdy wcześniej mnie to nie spotkało. To tak, jakby … coś blokowało moje widzenie.

– Może nigdy wcześniej nasze drogi się nie spotkały.

Potrząsnął głową.

– To też bym wiedział. A u ciebie nie widzę nic. Nie widzę też naszej przyszłości. To też dla mnie nowość. W ciągu 3000 lat, nigdy czegoś takiego nie przeżyłem. Czuję się jakbym… skądś cię pamiętał. Czuję, że jestem o krok od zobaczenia wszystkiego. To wszystko siedzi w moim umyśle. Ale nie mogę przełamać tej bariery. I to doprowadza mnie do szaleństwa.

– Więc, może jednak – zaczęła – może nic tam nie ma. Może istnieje tylko tu i teraz. Może nigdy nie było nic więcej i może nigdy niczego więcej nie będzie.

Natychmiast pożałowała swoich słów. Znowu to zrobiła, palnęła coś bez zastanowienia. Dlaczego musiała to powiedzieć? Przecież myślała i czuła coś dokładnie przeciwnego. Chciała powiedzieć: Tak. Ja też to czuję. Czuję, jakbyśmy od zawsze byli razem. I że na zawsze pozostaniemy razem. Zamiast tego znowu powiedziała coś głupiego. To dlatego, że była zdenerwowana. A teraz nie mogła cofnąć już tych słów.

To nie zniechęciło jednak Caleba. Zbliżył się do niej i powoli położył dłoń na jej policzku. Głębokie spojrzenie jego niebieskich oczu, przyprawiło ją o drżenie serca. Zalała ją fala gorąca. Czuła, że nogi jej miękną.

Czy on coś z niej wyczytać? Czy chciał się pożegnać?

Czy może ją pocałować?

ROZDZIAŁ CZWARTY

Bardziej niż ludzi Kyle nienawidził tylko polityków. Nie mógł znieść ich pozerstwa, obłudy, ich poczucia wyższości. Nie mógł znieść ich arogancji. W dodatku zupełnie bezpodstawnej. Większość z nich żyła najwyżej 100 lat. On żył już ponad 5000. Kiedy mówili o swoich "doświadczenia z przeszłości", robiło mu się niedobrze.

Ironią losu było więc to, że Kyle co wieczór musiał obok nich przechodzić, za każdym razem jak wstawał ze snu i wychodził z podziemi przez Ratusz Miejski. Klan Blacktide założył swoje siedlisko głęboko pod nowojorskim Ratuszem już wieki temu, i to przy ścisłej współpracy z politykami. W rzeczywistości, większość tych rzekomych polityków, krążących po korytarzach, było również członkami jego klanu. Realizowali program ich społeczności nie tylko w mieście, ale i w całym stanie. Robienie interesów z ludźmi uchodziło w tej sytuacji za zło konieczne.

Kyle’a przechodziły ciarki na myśl o tym, jak wielu z tych polityków było prawdziwymi ludźmi. Nie mógł znieść ich obecności w tym budynku. Szczególnie denerwowało go, gdy podchodzili zbyt blisko niego. Idąc korytarzem uderzył barkiem jakiegoś człowieka.

– Hej – krzyknął mężczyzna. Ale Kyle nie zareagował. Zacisnął tylko szczęki i skierował się w stronę szerokich, podwójnych drzwi na końcu korytarza.

Kyle pozabijałby ich wszystkich, gdyby tylko mógł. Ale nie wolno mu było. Jego klan odpowiadał przed Radą Najwyższą, a ta wciąż jeszcze nie wydała na to zgody. Czekali na odpowiedni moment, by ostatecznie zgładzić rasę ludzką. Kyle czekał na ten moment od tysięcy lat, i nie wiedział, jak długo będzie musiał jeszcze czekać. Było, rzecz jasna, kilka pięknych chwil w historii, kiedy byli naprawdę blisko, kiedy dostali zielone światło. W 1350 roku w Europie, kiedy za wspólnym porozumieniem rozprzestrzenili zarazę, znaną jako Czarna Śmierć. To był wspaniały czas. Kyle uśmiechnął się na samo wspomnienie.

Było też kilka innych miłych momentów w dziejach ludzkości. Na przykład Średniowiecze, kiedy rozpętali wojnę totalną w Europie, gwałcili i zabijali miliony. Kyle uśmiechnął się jeszcze szerzej. To były jedne z najpiękniejszych wieków jego życia.

Ale w ciągu ostatnich kilkuset lat, Najwyższa Rada stała się żałośnie słaba. Jakby zaczęli bać się ludzi. II wojna światowa była przyjemną odmianą, ale jakże ograniczoną, jak krótką. Pragnął więcej. Od tamtego czasu nie było żadnych poważniejszych plag, spektakularnych wojen. Wyglądało to tak, jakby rasa wampirów była sparaliżowana, niezdolna do wykonania ruchu, przytłoczona rosnącą liczebnością populacji i mocy ludzkiej rasy.

Teraz wszystko miało się zmienić. Kyle dumnym krokiem opuścił budynek Ratusza. Żwawo ruszył w kierunku South Street Seaport, gdzie czekać miał na niego ogromny ładunek. Dziesiątki tysięcy nienaruszonych skrzynek z genetycznie zmodyfikowaną dżumą. Doskonale zachowany materiał przechowywali od setek lat w Europie. Teraz poddali go dalszej modyfikacji, by stał się całkowicie odporny na antybiotyki. I to wszystko miało należeć do Kyle’a. Mógł zrobić z tym, co tylko chciał. Mógł rozpętać nową wojnę na kontynencie amerykańskim. Na swoim terytorium.

Pamięć po nim zostanie zachowana na wieki.

Na myśl o tym Kyle roześmiał się demonicznie.

Plan będzie musiał zgłosić Rexiusowi, liderowi swojego sabatu, ale to była tylko formalność. W praktyce to on będzie wykonawcą całego planu. Tysiące wampirów z jego własnego sabatu oraz ze wszystkich sąsiednich sabatów, będzie musiało przed nim odpowiadać. Będzie potężniejszy, niż kiedykolwiek wcześniej.

Kyle miał już plan uwolnienia zarazy: część zasobów rozpyli na Penn Station, drugą część na Grand Central, a trzecią na Times Square. Wszystko to w odpowiednim czasie, w godzinach szczytu. To powinno załatwić sprawę. Z jego szacunków wynikało, że w przeciągu kilku dni, zakażona powinna być już połowa Manhattanu, w ciągu kolejnego tygodnia, cała reszta miasta. Ta zaraza rozprzestrzenia się szybko, szczególnie że rozpylona będzie w powietrzu.

Ci żałośni ludzie będą próbowali odgrodzić miasto. Zamkną mosty i tunele. Wstrzymają ruch powietrzny i wodny. A tego właśnie chciał Kyle. Odgrodzeni od świata ludzie, nie będą mieli drogi ucieczki przed terrorem. Epidemia będzie dziesiątkowała ludność, a Kyle i tysiące jego sług rozpętają wojnę, jakiej świat dotąd nie widział. Przeprowadzenie czystki w Nowym Jorku nie powinno zająć im więcej, niż kilka dni.

I wtedy miasto będzie ich. Nie tylko pod ziemią, ale też nad ziemią. To byłby nowy początek, zaproszenie, inspiracja dla każdego klanu w każdym mieście, w każdym kraju, do działania. W ciągu kilku tygodni Ameryka będzie ich, a może nawet cały świat. I Kyle będzie tym, od którego wszystko się zaczęło. To o nim pamięć będzie trwać po wsze czasy. Ten, który na zawsze wyprowadził wampiry spod ziemi.

A tych nielicznych ludzi, którym uda się przetrwać, zawsze można do czegoś wykorzystać. Można by wziąć ich w niewole i uwięzić w ogromnym gospodarstwie hodowlanym. Kyleowi podobał się ten pomysł. Dbałby o to, by ludzie tam uwięzieni, byli dobrze wykarmieni. A kiedy jego rasa miałaby chęć na przekąskę, udawałaby się tam celem konsumpcji. Tak, ludzie byliby dobrymi niewolnikami. I całkiem smakowitym posiłkiem, jeśli hodowano ich prawidłowo.

Kyleowi pociekła ślinka. Czekała go wspaniała przyszłość. I nic już nie mogło stanąć mu na drodze.

Nic, z wyjątkiem tego cholernego Białego Klanu z Cloisters. Tylko oni mogli mu zaszkodzić. Ale i z nimi sobie poradzi. Musi tylko odnaleźć tą gówniarę Caitlin i jej zdradzieckiego towarzysza- Caleba, a oni doprowadzą go już do miecza. A wtedy Biały Klan będzie bezbronny. Wtedy nic go już nie zatrzyma.

Kyle rozgorzał z wściekłości na myśl o tej głupiej dziewczynie, której udało się wymknąć z jego pułapki. Zrobiła z niego głupca.

Skręcił w stronę Wall Street, przeszedł na druga stronę ulicy i z premedytacją wpadł z impetem na idącego w przeciwnym kierunku postawnego mężczyznę w dobrze skrojonym garniturze. Mężczyzna poleciał na ścianę budynku.

– Hej kolego, masz jakiś problem!? – krzyknął zaczepnie mężczyzna.

Kyle odwarknął mu w taki sposób, że człowiekowi natychmiast zrzedła mina. Kyle wyglądał na faceta, którego nie chcesz prowokować. Mimo wiec swojej solidnej postury, mężczyzna odwrócił się na pięcie i oddalił w popłochu. Wiedział, że tej bijatyki by nie wygrał.

Poturbowanie człowieka sprawiło, że Kyle poczuł się trochę lepiej, choć wściekłość nadal się w nim żarzyła. Gdyby tylko ta dziewczyna dostała się w jego ręce. Zabijałby ją powoli.

To nie był jednak dobry moment, by zawracać sobie tym głowę. Miał ważniejsze sprawy do załatwienia. Przystań. Przesyłka.

Tak, wziął głęboki oddech i powoli znów się uśmiechnął. Przesyłka znajdowała się zaledwie kilka przecznic od niego.

Dla niego to było jak gwiazdkowy prezent.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Sam obudził się z nieznośnym bólem głowy. Otworzył jedno oko i uświadomił sobie, że spędził noc na podłodze stodoły. Było zimno. Żaden z jego kumpli nie zadał sobie trudu, by rozpalić na noc ogień. Wszyscy byli zbyt naćpani.

Co gorsza, pokój wirował wokół niego jak oszalały. Sam uniósł lekko głowę, wyciągając kawałek słomy z ust i poczuł straszny ból w skroniach. Spał w dziwnej pozycji, przez co szyja bolała go przy każdym najmniejszym skręcie. Przetarł oczy i otrzepał ubranie z pajęczyn. Zeszłej nocy zdecydowanie przesadził. Pamiętał bongo. Potem piwo, następnie Southern Comfort, i jeszcze więcej piwa. Pamiętał jak wymiotował. Potem znowu palenie, by trochę się wyluzować. Przytomność musiał stracić jakoś w środku nocy. Kiedy i gdzie, nie mógł sobie przypomnieć.

Umierał z głodu, a jednocześnie mdliło go okrutnie. Czuł, że mógłby zjeść stos naleśników i tuzin jaj, ale potem natychmiast to wszystko zwrócić. W sumie to nawet teraz mógłby puścić pawia.

Próbował przypomnieć sobie wydarzenia poprzedniego wieczoru. Pamiętał Caitlin. Tego nie mógł zapomnieć. Totalnie go to rozwaliło. To, że tu przyjechała. No i to jak załatwiła Jimbo. I psa. Co, do cholery? Czy to wszystko naprawdę się stało?

Odwrócił głowę i zobaczył w ścianie dziurę. Wlatujące przez nią zimne powietrze, utwierdził go w przekonaniu, że jednak nie zwariował. Nie wiedział tylko, jak to wszystko sobie wytłumaczyć. Kim w ogóle był ten koleś, z którym tu przyszła? Facet wyglądał jak napastnik z NFL, tylko był blady jak diabli. Wyglądał, jakby właśnie wyszedł z Matrixa. Sam nie mógł nawet określić ile ten gość miał lat. Co dziwniejsze, miał wrażenie, że skądś go znał.

Sam rozejrzał się po stodole i zobaczył swoich kumpli śpiących na podłodze. Większość z nich głośno chrapała. Podniósł swój zegarek z podłogi- była 11 rano. Będą spali jeszcze przez dłuższy czas.

Sam przeszedł przez stodołę i chwycił butelkę wody. Już miał się z niej napić, kiedy spojrzał w dół i zobaczył, że była pełna niedopałków. Wzdrygnął się i rozejrzał za czymś innym do picia. Kątem oka zobaczył na wpół pusty baniak z wodą. Chwycił go i pił tak długo, aż prawie go opróżnił.

Pozbywając się suchości w gardle, poczuł się trochę lepiej. Wziął głęboki oddech i położył dłoń na skroni. Pokój wciąż wirował. W pomieszczeniu unosił się straszny smród. Musiał stamtąd wyjść.

Sam przeszedł przez pokój i rozsunął drzwi do stodoły. Zimne poranne powietrze dobrze mu zrobiło. Całe szczęście niebo dziś było pochmurne. Na podwórku wciąż jednak było zbyt jasno, by czuć się komfortowo. I znowu padał śnieg. Super. Więcej śniegu.

Kiedyś Sam uwielbiał śnieg. Szczególnie, kiedy padało tak, że mógł nie iść do szkoły. Pamiętał, jak chodził wtedy z Caitlin na pobliskie wzgórze i zjeżdżał z niego na sankach przez pół dnia.

Teraz jednak prawie w ogóle nie chodził do szkoły, więc przestało to mieć znaczenie. Teraz, śnieg był wyłącznie wrzodem na dupie.

Sam sięgnął do kieszeni i wyciągnął zmiętą paczkę papierosów. Wsadził jednego do ust i podpalił.

Wiedział, że nie powinien palić, ale wszyscy jego kumple palili i cały czas go do tego namawiali. Wreszcie się skusił. I tak to się zaczęło już kilka tygodni temu. Teraz nawet to polubił. Często miał kaszel, płuca go bolały, ale co tam. Wiedział, że to go zabija, ale przecież i tak musiał na coś umrzeć. Coś mu podpowiadało, że i tak nie dożyje 20-tki.

Назад Дальше