Ezatullah go gonił. Tylko że to było… dawno temu. Już na pewno stąd poszedł.
– No dalej, człowieku – wychrypiał. – Musisz się ruszyć.
Byłoby łatwo po prostu tu zostać. Jednak jeśli tak zrobi, umrze. Nie chciał umrzeć. Już nie chciał być dżihadystą. Chciał po prostu żyć. Nawet jeśli miał spędzić resztę życia w więzieniu, nie byłoby źle. Więzienie było w porządku. Nie było tak złe, jak twierdzą ludzie.
Spróbował wstać, ale nie czuł nóg. Kompletny brak czucia. Przekręcił się na brzuch. Ból przeszył jego ciało niczym impuls elektryczny. Oddalił się w ciemną głębię. Czas mijał. Po chwili wrócił. Nadal tu był.
Zaczął się czołgać, chwytając rękoma za brud i błoto i w ten sposób się przesuwając. Podciągnął się na wzgórze. Na to samo wzgórze, z którego spadł zeszłej nocy. Na wzgórze, które prawdopodobnie uratowało mu życie. Płakał z bólu, ale się nie zatrzymywał. Miał gdzieś ból, chciał tylko wspiąć się na wzgórze.
Minęło dużo czasu. Leżał twarzą w błocie. Krzewy były tutaj nieco mnie gęste. Rozejrzał się. Był teraz nad rzeką. Dziura w płocie była dokładnie naprzeciw niego. Poczołgał się w jej stronę.
Zaklinował się w płocie, kiedy się przez niego przeciskał. Krzyknął z bólu.
Niedaleko dwóch starych czarnych mężczyzn siedziało na białych wiadrach. Eldrick widział ich wyjątkowo wyraźnie. Jeszcze nigdy nie widział nikogo tak dokładnie. Mieli wędki, pudła wędkarskie i wielkie białe wiadro. Obok stała duża niebieska chłodziarka na kółkach. Były też białe papierowe torby i styropianowe tacki śniadaniowe z McDonalda. Za nimi stał stary zardzewiały Oldsmobile.
Żyli w raju.
„Boże, proszę, pozwól mi być nimi”.
Kiedy krzyknął, mężczyźni podbiegli do niego.
– Nie dotykajcie mnie! – krzyknął. – Jestem skażony.
Rozdział 14
7:09 rano
Biały Dom – Waszyngton, DC
Thomas Hayes, prezydent Stanów Zjednoczonych, stał w luźnych spodniach i koszuli sportowej przy kuchennym blacie w kuchni rodzinnej w Białym Domu. Zdejmował skórkę z banana i czekał, aż zaparzy się kawa. Kiedy był sam, wolał przyjść tu po cichu i zrobić sobie proste śniadanie. Nie nałożył jeszcze nawet krawata. Był na boso. I w otoczeniu ciemnych myśli.
„Ci ludzie zjedzą mnie żywcem”
Myśl była intruzem w jego głowie i w ostatnich dniach pojawiała się coraz częściej. Kiedyś był największym optymistą, jakiego znał. Od swoich pierwszych dni zawsze zbierał najwięcej pochwał i wszędzie czuł się jak u siebie. Najlepszy w klasie w liceum, kapitan drużyny wioślarskiej, przewodniczący samorządu studenckiego. Summa cum laude na Yale, summa cum laude na Stanford. stypendysta Fulbrighta. Prezydent Senatu stanu Pensylwania. Gubernator Pensylwanii.
Zawsze wierzył, że potrafi znaleźć dobre rozwiązanie każdego problemu. Zawsze wierzył w siłę jego przywództwa. Co więcej, zawsze wierzył we wrodzoną dobroć ludzi. Te sprawy przestały być prawdą. Pięć lat w biurze pokonało cały jego optymizm.
Mógł pracować do późna. Radził sobie z różnymi departamentami i bezkresną biurokracją. Do niedawna był na przyzwoitych warunkach w Pentagonie. Mógł żyć z Secret Service nieodstępującym go na krok przez 24 godziny na dobę i wtrącającym się w każdy aspekt jego życia.
Radził sobie nawet z mediami i ich prostackimi atakami. Mógł żyć z tym, jak szydzili z jego „wychowania country club” oraz z tym że był „zamożnym liberałem”, który ponoć nie umiał nawiązać kontaktu ze zwykłymi ludźmi. Problemem nie były media.
Problemem była Izba Reprezentantów. Byli niedojrzali. Kretyni. Sadyści. Banda wandali zdecydowanych zdemontować go i wyrzucić, kawałek po kawałku. Zupełnie jakby Dom był kongresem studentów gimnazjum, ale takim, w którym dzieci wybrały na przedstawicieli najgorszych młodocianych przestępców w szkole.
Główny nurt Republikanów był hordą szalejących średniowiecznych barbarzyńców, a Partię Herbacianą tworzyli rzucający bomby anarchiści. Tymczasem, bliżej domu, lider mniejszości w Izbie Reprezentantów dążył tylko do własnej przyszłości w Gabinecie Owalnym i wcale nie ukrywał, że najchętniej wepchnąłby obecnego prezydenta pod koła autobusu. Demokraci z Blue Dog byli dwulicowymi zdrajcami – w jednej chwili wylewni i nieszczerzy prowincjusze, a już za chwilę wściekli biali ludzie psioczący na Arabów, imigrantów i przestępczość miejską. Każdego ranka Thomas Hayes budził się umocniony w przekonaniu, że krąg jego przyjaciół i sprzymierzeńców maleje z godziny na godzinę.
– Słyszysz mnie, Thomas?
Hayes podniósł wzrok.
David Halstram, szef sztabu Białego Domu, stał przed nim w pełni ubrany i wyglądający jak zawsze – obudzony, energiczny, w pełni żyw, walczący i gotów na więcej. David miał 34 lata i pracował tu dopiero od dziewięciu miesięcy. Dajmy mu czas.
– Kiedy to się zaczęło? – zapytał Hayes.
– Jakieś dwadzieścia minut temu – odpowiedział David. – Jest już hitem na portalach społecznościowych, a stacje telewizyjne przepychają się, żeby zebrać gości do debat w porannych programach. Ta sprawa nie ucichnie szybko. Będąc między spikerem Ryanem, kryzysem irańskim a terrorystami w Nowym Jorku, jesteśmy teraz w bardzo złym położeniu.
Hayes zacisnął prawą dłoń w pięść. W swoim życiu uderzył dwóch ludzi, nie mniej, nie więcej. Oba przypadki wydarzyły się dawno temu, kiedy był uczniakiem. Teraz chciał, żeby Reprezentant Bill Ryan został jego numerem trzy.