Potęga Honoru - Морган Райс 3 стр.


– Dokąd mnie zabierasz? – spytała – Czy idziemy tam, gdzie będziesz mnie trenował?

Mężczyzna kontynuował marsz wzdłuż krętego potoku, wijącego się pomiędzy starymi drzewami, których zielona kora mieniła się w świetle.

– Nie ja będę cię szkolił – powiedział – tylko twój wujek.

Kyra z zaskoczenia aż przystanęła.

– Mój wujek? – spytała i znowu podbiegła do niego – Myślałam, że to ty jesteś moim wujkiem.

– Jestem – odparł – ale masz jeszcze jednego.

– Jeszcze jednego? – spytała z niedowierzaniem.

Wreszcie dotarli do krawędzi lasu i gdy wylegli na leśną polanę, Kyra aż zaniemówiła z wrażenia.

Po przeciwnej stronie polany rosło ogromne drzewo, największe, jakie kiedykolwiek widziała. Wyglądało, jakby stało tu od tysięcy lat. Jego pień musiał mieć ponad dziesięć metrów szerokości, a rozłożyste gałęzie obsypane były połyskującymi w słońcu fioletowymi liśćmi. Jakieś trzy metry nad ziemią jego poskręcane konary tworzyły coś na kształt małego domku, w którym paliło się pojedyncze światło. Na jednej z gałęzi Kyra dostrzegła zwróconą w ich stronę postać, która wyglądała, jakby była w stanie głębokiej medytacji.

– On także jest twym wujkiem – powiedział Kolva.

Kyry serce zabiło mocniej. Nic z tego nie rozumiała. Patrzyła na człowieka, który rzekomo miał być jej wujkiem i zastanawiała się, czy aby nie robią sobie z niej żartów. Ten drugi wujek wyglądał jej na około dziesięcioletniego chłopca. Siedział idealnie wyprostowany i patrzył przed siebie, ale nie na nią. Miał błyszczące niebieskie oczy. Jego chłopięca twarz była pomarszczona, jakby miał tysiąc lat, jego skóra pokryta była starczymi plamami. Miał trochę ponad metr wzrostu. Wyglądał jak chłopiec chory na progerię.

Nie wiedziała, co o tym myśleć.

– Kyro – powiedział – poznaj Alvę.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Merk wszedł do Wieży Ur przez wysokie, złote wrota, oślepiony bijącym z jej wnętrza blaskiem. Gdy ręką osłonił oczy przed światłem, ujrzał stojącego przed sobą Obserwatora, który przyglądał mu się w milczeniu swoimi żółtymi ślepiami. Odziany był w żółtą, lejącą się szatę, która dokładnie okrywała całe jego ciało. Twarz miał bladą, pociągłą, z zapadniętymi policzkami i oczami tak przenikliwymi, że Merkowi aż zrobiło się słabo, gdy w nie spojrzał. W ręku trzymał złoty kij, z którego biło światło.

Merk poczuł silny powiew wiatru i usłyszał huk zatrzaskujących się ze nim drzwi, który rozniósł się echem po pustych murach. Wyczerpany i półprzytomny aż podskoczył na ten dźwięk. Uświadomił sobie wtedy, że od tej chwili nie ma już odwrotu. Ta myśl dodała mu jednak otuchy. Stojąc tam, czuł dziwne poczucie przynależności, jak gdyby w końcu odnalazł swój od dawna poszukiwany dom.

Spodziewał się ciepłego powitania, lecz miast tego Obserwator odwrócił się i odszedł bez słowa, pozostawiając go samego przy drzwiach. Merk nie miał pojęcia co powinien zrobić, zostać tu i czekać na jego powrót, czy za nim podążyć.

Obserwator przeszedł na drugą stronę komnaty i ku zaskoczeniu Merka, zamiast wejść na górę, zaczął schodzić w dół po krętych schodach z kości słoniowej. Po chwili zniknął mu z oczu pod ziemią.

Merk stał w milczeniu, zbity z tropu, nie wiedząc, co czynić.

– Czy mam iść za tobą? – zawołał w końcu.

Jego głos odbił się echem od kamiennych ścian, jakby przedrzeźniając go.

Merk rozejrzał się po wnętrzu wieży. Ujrzał lśniące ściany, wykonane z litego złota; podłogę z czarnego marmuru podszytego złotem. Komnata była słabo oświetlona tajemniczym blaskiem przenikającym przez ściany. Spoglądając w górę, zobaczył antyczne schody rzeźbione w kości słoniowej; podszedł do nich i gdy odchylił głowę, na samym ich szczycie dojrzał złotą kopułę, przez którą przeświecało słoneczne światło. Zastanawiał się, jakie tajemnice skrywają te wszystkie piętra i komnaty, które widział z dołu.

Z tym większą ciekawością spojrzał w dół na stopnie, po których przed chwilą zszedł Obserwator, jakby do podziemnego świata. Zachwycające swym pięknem kręte schody z kości słoniowej były niczym dzieło sztuki sięgające zarówno samego nieba, jak i najgłębszych otchłani piekieł. Myśl o tym, że gdzieś w tej wieży może znajdować się legendarny Ognisty Miecz, który chroni całe Escalon, przyprawiała go o dreszcze. Gdzie mógł być ukryty? Na górze czy na dole? Jakie inne relikwie i skarby są tu przechowywane?

Nagle, przez ukryte w bocznej ścianie drzwi wszedł potężny wojownik o surowej twarzy i bladej skórze. Na sobie miał kolczugę, a przy pasie miecz z wyraźnymi insygniami, symbolem, który Merk widział już wcześniej na murach wieży: kręte schody, wznoszące się ku niebu.

– Tylko Obserwatorzy mogą zejść po tych schodach – przemówił do Merka niskim, szorstkim głosem – A ty, mój przyjacielu, nie jesteś jednym z nich. Przynajmniej na razie.

Mężczyzna zatrzymał się tuż przed nim, podparł ręce na biodrach, po czym zmierzył go wzrokiem z góry na dół.

– Cóż – kontynuował – skoro cię tu wpuścili, pewnie mieli ku temu jakiś powód.

Westchnął.

– Chodź za mną.

Mówiąc to, wojownik odwrócił się i wszedł na schody. Merkowi serce zabiło mocniej, gdy z głową pełną pytań ruszył w ślad za nim.

– Rób swoje i rób to dobrze – niski głos mężczyzny odbijał się echem od ścian – a być może dostąpisz zaszczytu służenia tutaj. Ochranianie wieży jest świętym powołaniem. Do tego trzeba być kimś więcej, niż tylko wojownikiem.

Gdy weszli na wyższy poziom, mężczyzna zatrzymał się i spojrzał Merkowi w oczy tak głęboko, jakby chciał prześwietlić jego duszę. Merkowi aż dreszcze przeszły po plecach.

– Wszyscy mamy mroczną przeszłość – powiedział – To ona nas tutaj przywiodła. A jaka cnota leży u podstaw twojej przeszłości? Czy jesteś gotowy, by narodzić się na nowo?

Przerwał, a Merk stał tam jak wryty, starając się zrozumieć jego słowa, nie wiedząc, co odpowiedzieć.

– Na szacunek trzeba tu ciężko pracować – kontynuował – Jesteśmy najznakomitszymi mężami Escalonu. Zdobądź nasz szacunek, a pewnego dnia może zostaniesz jednym z nas. Jeśli ci się to nie uda, zostaniesz poproszony o opuszczenie tego miejsca. Pamiętaj: przez te same drzwi, przez które wszedłeś, możesz równie łatwo wyjść.

Serce Merka zamarło na tą myśl.

– Jak mogę służyć? – zapytał, czując jak rodzi się w nim poczucie celu, do którego tęsknił całe swoje życie.

Wojownik stał tam przez dłuższy czas, po czym odwrócił się i zaczął wchodzić na następny poziom. Merk zastanawiał się, ile sekretów kryje ta wieża, sekretów, których on być może nigdy nie pozna.

Ruszył w ślad za nim, ale gdy tylko wszedł na pierwszy stopień, jakaś silna ręka uderzyła go w pierś, zagradzając dalszą drogę. Merk nie rozumiał, co się dzieje. Patrzył przez chwilę bezradnie, jak wojownik znika na kolejnym piętrze. Spojrzał w bok i zobaczył innego wojownika w złotej kolczudze, który patrzył na niego z góry surowym wzrokiem.

– Ty będziesz służył z innymi na tym poziomie – powiedział szorstko – Jestem twoim dowódcą. Vicor.

Jego nowy dowódca, szczupły mężczyzna o twarzy tak surowej, jak gdyby wyciosanej z kamienia, sprawiał wrażenie osoby nieznoszącej sprzeciwu. Odwrócił się i zdecydowanym ruchem wskazał na otwarte w ścianie drzwi. Merk przeszedł przez nie, zastanawiając się dokąd go prowadzi tymi wąskimi kamiennymi korytarzami. Szli w milczeniu, aż wreszcie dotarli do ogromnej sali z wysokim, strzelistym sufitem, której kamienne ściany i podłogę oświetlały promienie słońca wpadające do środka przez wąskie okna. Merk był zaskoczony, widząc dziesiątki wpatrujących się w niego twarzy, twarzy wojowników, w oczach których można było wyczytać determinację oraz poczucie obowiązku i celu. Przyodziani w złote kolczugi stali wzdłuż ścian, każdy przy innym oknie, wpatrując się teraz beznamiętnym wzrokiem w nowoprzybyłego.

Merk czuł się skrępowany, patrzył na tych mężczyzn w niezręcznej ciszy.

Obok niego Vicor odchrząknął.

– Bracia ci nie ufają – powiedział do Merka – Możliwe, że nigdy ci nie zaufają. I że ty nigdy nie zaufasz im. Tutaj na szacunek trzeba sobie zapracować. I nie licz na drugą szansę.

– Co mam robić? – zapytał Merk, zagubiony.

– Tak samo jak cała reszta – odparł szorstko Vicor – obserwować.

Merk rozejrzał się po kamiennym pokoju, by na samym jego końcu, jakieś 30 metrów dalej, dostrzec otwarte okno, przy którym nie siedział żaden wojownik. Gdy Vicor postąpił w jego kierunku, Merk ruszył za nim, mijając kolejnych wojowników, którzy odprowadzali go wzrokiem, po czym znowu odwracali się do swoich okien. To było dziwne uczucie, być wśród tych ludzi, ale nie być jednym z nich. Jeszcze nie. Merk zawsze walczył samotnie, nie wiedział, jak to jest przynależeć do grupy.

Merk podświadomie wiedział, że wszyscy ci mężczyźni, tak jak i on, mieli mroczną przeszłość i żadnego innego celu w życiu. Dla każdego z nich ta wieża stała się domem.

Gdy zbliżył się do swojego okna, zauważył, że ostatni człowiek, którego mijał, wygląda inaczej niż reszta. Był młodym chłopakiem, może osiemnastoletnim, o delikatnej skórze i długich blond włosach sięgających do pasa. Był o wiele szczuplejszy od innych i wyglądał jakby nigdy dotąd nie brał udziału w żadnej bitwie. A mimo to stał dumnie i, ku zaskoczeniu Merka, patrzył na niego takimi samymi żółtymi oczami pełnymi zaciekłości, jakimi patrzył na niego Obserwator. Z jednej strony chłopak wyglądał na zbyt kruchego, zbyt wrażliwego by tu być, z drugiej zaś strony jego spojrzenie wywoływało ciarki na karku Merka.

– Nie lekceważ Kyla – powiedział Vicor, patrząc jak chłopak zwraca się w kierunku okna – On jest najsilniejszym z nas i jedynym prawdziwym Obserwatorem. Przysłali go tutaj, by nas chronił.

Merkowi trudno było w to uwierzyć.

Gdy dotarł do swojego posterunku, usiadł przy wysokim oknie i wyjrzał na zewnątrz. Widok, który się przed nim roztoczył, zaparł mu dech w piersiach. Z tego miejsca widać było cały półwysep Ur, jałowe ziemie, korony drzew w odległym lesie, ocean i niebo. Czuł się tak, jakby obserwował stąd cały Escalon.

– Czy to wszystko? – zapytał Merk, wciąż nie do końca rozumiejąc powierzone mu zadanie – Mam tu po prostu siedzieć i patrzeć?

Vicor uśmiechnął się.

– To jeden z twoich obowiązków.

Merk zmarszczył czoło, rozczarowany.

– Nie przeszedłem całej tej drogi, by siedzieć w wieży – powiedział Merk, ściągając na siebie spojrzenia innych – Jak mam stąd bronić wieży? Nie lepiej by było, gdybym patrolował okolicę z ziemi?

Vicor znowu się uśmiechnął.

– Stąd widać znacznie więcej niż z dołu – odpowiedział.

– A jeśli coś zobaczę? – dopytywał Merk.

– Wtedy zabijesz w dzwon.

Ruchem głowy wskazał na dzwon wiszący przy oknie.

– Na przestrzeni wieków było wiele ataków na naszą wieżę – kontynuował Vicor – Dzięki nam, żaden nie był udany – Jesteśmy Obserwatorami, ostatnią linią obrony. Całe Escalon nas potrzebuje – a sposobów obrony wieży jest wiele.

Przyglądając się, jak dowódca odwraca się i odchodzi, zastanawiał się po cichu, w co on właściwie się wplątał?

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Duncan prowadził swoich ludzi galopem pod księżycowym niebem, przez ośnieżone równiny Escalonu, godzina za godziną mijała, gdy jechali w stronę Andros, tam, za horyzontem. Nocna jazda przywoływała wspomnienia dawnych bitew, czasu, gdy mieszkał w stolicy, służąc u starego Króla; zupełnie zagubił się we własnych myślach, wspomnienia pomieszały mu się z teraźniejszością, aż nie był pewien, co z tego jest prawdą. Jak zwykle, wybiegł myślami ku córce.

Kyra. Gdzie jesteś, dziecko? – zastanawiał się.

Duncan miał nadzieję, że jest bezpieczna, że dobrze idzie jej nauka, i że wkrótce znów będą razem, już na zawsze. Czy będzie w stanie znów wezwać Theosa? – myślał. Jeśli nie, nie był pewien, czy uda się im wygrać wojnę, którą rozpoczęła.

Nocne powietrze wypełniał nieustanny rumor galopujących koni i brzęk zbroi. Zimno ledwie docierało do Duncana, jego serce rozgrzane było zwycięstwem, tempem, jakie nabrały sprawy, świadomością, że za jego plecami podążała coraz większa armia, wreszcie niepewnym oczekiwaniem. Wreszcie, po tylu latach, czuł że szczęście zaczyna mu sprzyjać. Wiedział, że Andros będzie dobrze strzeżone, że pilnuje go stały garnizon zawodowej armii, że będą mieli nad nimi znaczną przewagę liczebną, że stolica będzie mocno ufortyfikowana, i że nie mają wystarczająco ludzi, by rozpocząć oblężenie. Wiedział, że czeka go najważniejsza bitwa życia, która zdecyduje o dalszym losie Escalonu. Cóż, taki był ciężar honoru.

Duncan wiedział także, że walczyli w dobrej sprawie, że napędza ich prawdziwa potrzeba, cel – i, co najważniejsze, działają szybko i z zaskoczenia. Pandezjanie nigdy nie będą spodziewać się ataku na stolicę, nie ze strony podbitego narodu, a już na pewno nie w nocy.

Wreszcie, gdy pierwsze promienie słońca poczęły pokazywać się na horyzoncie, chodź niebo nadal było ciemne, Duncan ujrzał rysującą się w oddali znajomą panoramę stolicy. Tego widoku nie spodziewał się już ujrzeć na własne oczy – sprawił on, że jego serce zabiło szybciej. Wspomnienia znów go zalały, te wszystkie lata, które tu spędził, które poświęcił w lojalnej służbie Królowi i tej ziemi. Wspomniał Escalon u szczytu chwały, dumny, wolny naród, który zdawał się być niepokonany.

Lecz towarzyszyły mu też gorzkie wspomnienia: lud zdradzony przez słabego Króla, to jak poddał stolicę, i cały Escalon. Wspomniał jak on i reszta wielkich dowódców rozpierzchli się po kraju, jak zmuszono ich, by uciekali z podkulonymi ogonami, wygnani do własnych warowni rozsianych po całym kraju. Widok tej majestatycznej panoramy miejskiej sprawiło, że jednocześnie zalała go tęsknota i nostalgia, jak i strach pomieszany z nadzieją. Ta panorama ukształtowała jego życie, rysująca się na horyzoncie linia najwspanialszego miasta Escalonu, gdzie od wieków zasiadali królowie, rozciągająca się tak daleko, że ledwie można było poznać gdzie się kończy. Duncan westchnął głęboko, ujrzawszy znajome blanki, kopuły i wieże, które wszystkie nosił głęboko w swej duszy. W pewnym sensie czuł tak, jakby powracał do domu – poza tym, że nie był już przegranym, lojalnym dowódcą z dawnych lat. Teraz był silniejszy, nie miał zamiaru kłaniać się nikomu, za plecami zaś prowadził armię.

Dopiero szarzał świt, a miasto wciąż oświetlone było pochodniami, nocna warta dopiero zaczynała otrząsać się z długiej nocy w porannej mgle. Duncan był coraz bliżej, zauważył kolejny szczegół, który sprawił, że aż skręciło go w trzewiach: niebiesko-żółte proporce Pandezji powiewające dumnie nad murami Andros. Szarpnęło nim obrzydzenie, które zmieniło się w świeże źródło determinacji.

Natychmiast przyjrzał się bramom, serce skoczyło mu radośnie, gdy zorientował się, że pilnuje ich minimalna załoga. Odetchnął z ulgą. Jeśli Pandezjanie wiedzieliby wcześniej, że nadchodzą, wrót strzegłyby tysiące żołnierzy – a Duncan i jego ludzie nie mieliby żadnych szans. To jednak było dowodem, że nie mieli o nich pojęcia. Tysiące skoszarowanych tu pandezyjskich żołnierzy musiało jeszcze spać. Jego armia, szczęśliwie, posuwała się wystarczająco szybko, by dać sobie szansę zwycięstwa.

Element zaskoczenia, Duncan wiedział doskonale, był ich jedyną przewagą, jedyną szansą na to, by zająć ogromną stolicę, ufortyfikowaną szeregami murów pomyślanymi, by wytrzymały napór wielkiej armii. To – i oczywiście wiedza, którą posiadał o tych umocnieniach i ich słabych punktach. Znał bitwy, które wygrywano mniejszymi siłami. Intensywnie przyglądał się miejskim wrotom, wiedział gdzie musi zaatakować, by dać sobie jakąkolwiek szansę na zwycięstwo.

Назад Дальше