Potęga Honoru - Морган Райс 7 стр.


– Andros! – wykrzyknął – Jedziecie do Andros!

Jakiś mężczyzna zeskoczył do niego z wozu. Był postawny, koło czterdziestki, z wydatnym brzuchem, potarganą, brązową brodą, rozczochranymi włosami do kompletu i ciepłym, przyjacielskim uśmiechem na twarzy. Podszedł do Aidana i ojcowskim gestem otoczył go ramieniem.

– Jesteś za młody, by pałętać się tu samemu – powiedział – Rzekłbym, że się zgubiłeś, jednak patrząc na twoje rany, i twojego pieska, zgaduję, że zaszło coś więcej. Wydaje mi się, że wpadłeś w kłopoty i tkwisz już w nich po szyję. Coś mi podpowiada – zakończył, oglądając się na Białego ostrożnie – że ma to coś wspólnego z ratowaniem tej bestii.

Aidan nie odpowiedział ani słowem, nie był pewien ile może zdradzić. Biały jednak, ku jego zaskoczeniu, podszedł do mężczyzny i polizał go po ręku.

– Zwę się Papug – dodał mężczyzna, wyciągając rękę.

Aidan odpowiedział ostrożnym spojrzeniem, nie podał mu ręki, ale kiwnął głową w powitaniu.

– Mi na imię Aidan – odrzekł.

– Możecie tu sobie zostać i zagłodzić się na śmierć – ciągnął dalej Papug – jednak to niezbyt piękne umieranie. Ja osobiście wolałbym przynajmniej podjeść, a ze świata zejść w jakiś inny sposób.

Grupa znowu gruchnęła śmiechem, Papug zaś wciąż trzymał przed sobą wyciągniętą dłoń, spoglądając na Aidana dobrotliwie, ze współczuciem.

– Wydaje mi się, że wam dwóm, tak pokiereszowanym, przyda się pomocna dłoń – dodał.

Aidan stał dumnie wyprostowany, nie chcąc okazać słabości, jak uczył go ojciec.

– Świetnie dawaliśmy sobie radę – powiedział.

Papug, a za nim reszta, skwitował to kolejnym wybuchem śmiechu.

– Pewnie, i to jak – odpowiedział.

Aidan zerknął podejrzliwie na wyciągniętą dłoń mężczyzny.

– Sam udaję się do Andros – powiedział.

Papug uśmiechnął się szeroko.

– To tak jak my – odparł – Na szczęście miasto jest na tyle duże, że pomieści nas wszystkich.

Aidan wciąż się wahał.

– Tylko wyświadczycie nam przysługę – dodał Papug – Niczego tak nam nie potrzeba, jak trochę więcej ciężaru na wozach.

– I kolejnej gęby do wykarmienia! – wykrzyknął błazen z jednej z grupek, znów wzbudzając falę śmiechu.

Aidan spojrzał na nich niepewnie, zbyt dumny by przyjąć pomoc, szukał sposobu, by wyjść z tego z twarzą.

– Cóż… – powiedział – Jeśli zrobimy wam przysługę…

I podał rękę Papugowi, który natychmiast wciągnął go na swój wóz. Był silniejszy, niż Aidan spodziewał się po nim, zważywszy że, ze sposobu w jaki się nosił, wyglądał na królewskiego błazna; jego ręka, mocna i ciepła, była dwukrotnie większa od dłoni Aidana.

Papug następnie zabrał się za Białego, podsadził go w górę, i położył delikatnie z tyłu wozu, obok Aidana. Pies zwinął się obok w słomie, z głową na jego kolanach, oczyma półprzymkniętymi z wyczerpania i bólu. Aidan czuł się podobnie.

Papug wskoczył za nimi, woźnica zaś zaciął batem i karawana ruszyła, pełna uciechy, rozbrzmiewająca muzyką. Grano radosną piosenkę, panowie i panie szarpali struny harf, grali na fletach i brzękadłach, nawet kilka osób, ku zdumieniu Aidana, zaczęło pląsać na jadących wozach.

Nigdy jeszcze nie widział tak wesołej grupy ludzi. Całe swoje życie spędził w posępnym i cichym forcie pełnym wojowników, nie był więc pewien, jak to wszystko oceniać. Jak można było być tak wesołym? Jego ojciec uczył go zawsze, że życie to poważna sprawa. Cóż więc to za błahostki?

Gdy jechali tak wyboistą drogą, Biały popiskiwał z bólu, zaś Aidan głaskał go po łbie. Papug podszedł do nich, i ku zdziwieniu Aidana kucnął przy psie i założył kompres na jego rany, smarując je zieloną maścią. Biały powoli uspokoił się. Aidan wdzięczny był za tą pomoc.

– Kim właściwie jesteś? – spytał.

– Cóż, nazywano mnie różnie – odpowiedział Papug – Najbardziej podoba mi się „aktor”. Ale bywało też: „figlarz”, „błazen”, „komediant”… i tak dalej. Nazywaj mnie jak sobie chcesz.

– Więc żaden z ciebie wojownik – stwierdził Aidan z rozczarowaniem.

Papug aż odchylił głowę, takim śmiechem gruchnął, po jego policzkach popłynęły łzy; Aidan nie był w stanie pojąć co w tym tak śmiesznego.

– Wojownik – powtórzył Papug, kręcąc głową w zadziwieniu – Tak to jeszcze nikt na mnie nie wołał. I całe szczęście.

Aidan zmarszczył brew, nic z tego nie rozumiał.

– Ja pochodzę z rodu wojowników – powiedział dumnie, wypinając pierś, chodź siedział i wszystko go bolało – Mój ojciec jest wielkim wojownikiem.

– Cóż, bardzo ci współczuję – powiedział Papug, wciąż roześmiany.

Aidana zbiło to z tropu.

– Współczujesz? Dlaczego?

– Bo to jak wyrok – odpowiedział Papug.

– Wyrok? – powtórzył Aidan – Nie ma nic wspanialszego w życiu jak być wojownikiem. Od zawsze o tym marzyłem.

– Czyżby? – spytał Papug z rozbawieniem – Więc podwójnie ci współczuję. Ja tam sądzę, że uczty i śmiech, i spanie z pięknymi kobietami to najwspanialsze ze wszystkich rzeczy – znacznie lepsze niż paradowanie po lasach i polach w nadziei, że znajdzie się ktoś, komu można wrazić miecz w bebechy.

Aidan poczerwieniał ze złości; nigdy wcześniej nie słyszał, by ktokolwiek mówił tak o wojowaniu, naprawdę się obraził. Nigdy wcześniej nie poznał nikogo podobnego.

– Gdzie szukać honoru w takim życiu? – spytał zmieszany.

– Honor? – spytał Papug, wydając się autentycznie zaskoczonym – Tego słowa nie słyszałem już od lat – poza tym to zbyt wielkie słowo na tak małego chłopaka – westchnął – Nie wydaje mi się, by istniało coś takiego jak honor – ja ze swojej strony nigdy go nie uświadczyłem. Też kiedyś myślałem, by być honorowy – i nic mi to nie dało. Co więcej, widziałem zbyt wielu mężczyzn pełnych honoru, którzy padli ofiarą kobiet, które cześć i chwałę mają za nic – zakończył, reszta jadących na wozie uśmiała się z tego.

Aidan rozejrzał się wokół, zobaczył jak ludzie ci tańczą i śpiewają, i piją przez cały dzień, miał mieszane uczucia, by towarzyszyć im w podróży. Ci mężczyźni nie byli z tych, którzy starali się prowadzić życie wojownika, nisko cenili chwalebne życie. Wiedział, że powinien być wdzięczny za pomoc, i oczywiście był, jednak nie był pewien, co sądzić o tym towarzystwie. Na pewno nie byli ludźmi, z którymi zadawałby się jego ojciec.

– Pojadę z wami – stwierdził wreszcie Aidan – I będę wam dobrym kompanem w podróży. Jednak nie mogę myśleć o was jako towarzyszach broni.

Oczy Papuga rozwarły się szeroko w zdumieniu, zamilkł na dobrze dziesięć sekund, nie wiedząc jak odpowiedzieć.

Aż wreszcie ryknął kolejną salwą śmiechu, która trwała o wiele za długo, do której dołączyli się wszyscy wokół. Aidan nie rozumiał tego człowieka, nie sądził by kiedykolwiek miał go zrozumieć.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Duncan, z drużyną przy boku, maszerował przez stolicę, przez wielkie miasto Andros, jego krokom towarzyszył krok tysiąca wiernych mu żołnierzy, zwycięskich, pełnych triumfu, pobrzękujących zbroją, gdy szli tak paradą przez wyzwolone miasto. Wszędzie, gdzie się skierowali, witały ich radosne okrzyki mieszkańców, mężczyzn i kobiet, starych i młodych, ubranych bogato, na wielkomiejską modłę stolicy, wszyscy spieszyli przez brukowane ulice, by obrzucić ich kwiatami i słodyczami. Wszyscy dumnie powiewali flagami Escalonu. Duncan czuł się jak bohater, mogąc znów oglądać kolory swojej ojczyzny nad miastem, widząc tych wszystkich ludzi, jeszcze wczoraj tak udręczonych, teraz zaś tak radosnych, swobodnych. Tego widoku nigdy nie zapomni, ten widok sprawił, że wszystko to było warte swej ceny.

Nad stolicą wschodziło poranne słońce, w jego promieniach Duncan czuł się jak we śnie. Jeszcze do niedawna był pewien, że jego noga nie postanie już w tym miejscu, przynajmniej nie za życia, a na pewno nie w taki sposób. Andros, stolica. Klejnot w koronie Escalonu, w którym królowie zasiadali od tysiąca lat, teraz był pod jego kontrolą. Pandezyjskie garnizony padły. Jego ludzie kontrolowali bramy, drogi, ulice. To więcej, niż kiedykolwiek mógł sobie życzyć.

Przecież jeszcze kilka dni temu był nadal w Volis, a cały Escalon leżał pod okutym butem Pandezji. Dziś już cały północno-zachodni Escalon był wolny, a jego stolica, jego serce i dusza, wolna była od pandezyjskich rządów. Jasne było, pomyślał Duncan, że osiągnęli to zwycięstwo wyłącznie dzięki szybkości i zaskoczeniu. Zwycięstwo wspaniałe, lecz w gruncie rzeczy przejściowe; gdy tylko wieści dotrą do Imperium Pandezji, ruszą na niego – tym razem jednak nie w sile kilku garnizonów, a całą potęgą świata. Ziemia zatrzęsie się pod tętentem bojowych słoni, niebo wypełni się strzałami, morze zaroi się statkami. Jednak to nie powód, by odwracać się od czynów sprawiedliwych, czynów godnych wojownika. Przynajmniej na razie są zwycięscy; choć przez chwilę będą wolni.

Duncan usłyszał rumor, odwrócił się by zobaczyć wspaniałą, marmurową statuę Jego Wspaniałości Ra, najwyższego władcy Pandezji, przewróconą, ściągniętą linami z postumentu przez garstkę mieszkańców. Roztrzaskała się na tysiąc odłamków, gdy uderzyła o bruk, na co ludzie krzyknęli na wiwat i zaczęli tratować odłamki pod butami. Kolejni mieszkańcy rzucili się, by zerwać wielkie niebiesko-żółte sztandary Pandezji z murów, z budynków, świątynnych wież.

Duncan nie mógł nic poradzić, uśmiech sam cisnął mu się na usta, gdy zewsząd obsypywano go wiwatami, gdy mógł oglądać dumę, która budzi się w tych ludziach po odzyskaniu wolności, uczucie, które sam rozumiał doskonale. Spojrzał przez ramię na Kavosa i Bramthosa, Anvina, Arthfaela i Seaviga, wraz ze wszystkimi ich ludźmi, spostrzegł, że oni także uśmiechają się szeroko, tryumfalnie, skąpani w chwale dnia, który wryje się już na stałe w karty historii. Pamięć o tym zdarzeniu będą już nosić w sobie po kres swoich żywotów.

Maszerowali razem przez stolicę, przechodząc przez dziedzińce i place, skręcając w ulice, które Duncan pamiętał doskonale z wielu lat, które tu spędził. Pokonali kolejny zakręt, po czym oczom jego ukazał się królewski pałac w Andros, ze złotą kopułą lśniącą w promieniach słońca, o wielkich, okrągło sklepionych wrotach, równie imponujących jak dawniej, o lśniącej fasadzie z białego marmuru, tak jak ją zapamiętał, rzeźbionej prastarymi cytatami Escalońskich filozofów. To jeden z niewielu budynków, których Pandezja nie tknęła, Duncan zaś poczuł się dumny, mogąc go teraz oglądać.

Poczuł jednak także ciężar w sercu; wiedział, że w środku czeka na niego szlachta i politycy, obecna rada Escalonu, ludzie polityki, knowań, ludzie, których nie rozumiał. Nie byli żołnierzami, dowódcami, mierzyli swą wartość w pieniądzu, we władzy i wpływach, które odziedziczyli po przodkach. Ludzie, którzy nie zasłużyli na władzę, którą posiadali, chociaż nadal trzymali Escalon w stalowym uścisku.

Co najgorsze, był pewien, że pomiędzy nimi będzie również Tarnis.

Duncan spiął mięśnie i wziął głęboki oddech, po czym skierował się w górę setki marmurowych schodów, ze swymi ludźmi u boku, ku wrotom otwieranym przed nim właśnie przez Gwardię Królewską. Jeszcze raz odetchnął głęboko. Wiedział, że powinien smakować zwycięstwo, ale był też świadom, że wchodzi w gniazdo żmij, w miejsce, w którym honor ustępuje kompromisom i zdradzie. O wiele bardziej wolałby walczyć z całą Pandezją niż spędzić choć chwilę spotykając się z tymi ludźmi, ludźmi niestałych kompromisów, ludźmi, którzy nie mieli żadnych zasad, którzy tak zamotani byli w kłamstwa, że często nie rozumieli nawet siebie samych.

Strażnicy Gwardii Królewskiej, ubrani w jasnoczerwone zbroje, których Duncan nie widział już od lat, ze szpiczastymi hełmami i paradnymi halabardami, otworzyli szeroko wrota, po czym spojrzeli z powrotem na Duncana z szacunkiem. Ci tutaj byli prawdziwymi wojownikami. Gwardia była pradawną formacją, poświęconą wyłącznie służbie królowi Escalonu. Byli jedyną formacją wojskową, która tu pozostała, gotowi wykonać każdy królewski rozkaz, pozostałość minionej świetności miasta. Duncan wspomniał przysięgę złożoną Kavosowi, wystarczyło, że pomyślał o wstąpieniu na tron, a już czuł ciężką gulę w brzuchu. To ostatnia rzecz, której mógłby dla siebie chcieć.

Poprowadził swych ludzi przez wrota, w głąb okrytych czcią korytarzy pałacu królewskiego, wpatrując się, jak za każdym razem, z zapartym tchem w wysoko sklepione sufity pokryte płaskorzeźbami insygniów escalońskich klanów, w podłogi wyłożone białym i niebieskim marmurem, w których wyryty był symbol ogromnego smoka z lwem w paszczy. Wystarczyło znów to zobaczyć, by wrócić do wspomnień. Nieważne ile razy tu wchodził, to miejsce sprawiało, że czuł się zupełnie nieistotny.

Назад