Noc Śmiałków - Морган Райс 5 стр.


Aidan miał wrażenie, że i jego dźgnięto. Czuł, jak całe ciało mu słabnie, nigdy w życiu nie czuł się tak bezradny. Wszystko stało się tak szybko, że ludzie jego ojca stali zdezorientowani, oniemiali. Nikt nie wiedział nawet, co się dzieje. Lecz Aidan wiedział. Zorientował się od razu.

Dwadzieścia jardów od nich, Aidan, zrozpaczony, sięgnął do pasa, dobył sztyletu, który dostał od Motleya, zamachnął się i cisnął nim.

Sztylet poszybował w powietrzu, obracając się dokoła siebie, połyskując w słońcu, w stronę dziewczyny. Ta wyciągnęła swój sztylet, wykrzywiła twarz w grymasie i przygotowała, by znowu dźgnąć Duncana – gdy nagle trafił ją sztylet Aidana. Chłopak odczuł przynajmniej ulgę, patrząc, jak przebija tył jej dłoni, słysząc, jak dziewczyna krzyczy i upuszcza broń. Nie był to ludzki krzyk, a już z pewnością nie był to krzyk Kyry. Kimkolwiek była, Aidan ją zdemaskował.

Odwróciła się i spojrzała na niego, a wtedy Aidan patrzył z przerażeniem, jak jej twarz się zmienia. Dziewczęce rysy i sylwetka ustąpiły miejsca groteskowej, męskiej postaci, rosnącej z sekundy na sekundę, aż stała się większa niż którykolwiek z nich. Aidan otworzył oczy szeroko ze zdumienia. Nie była to jego siostra. Był to nie kto inny, jak Wielki i Święty Ra.

Ludzie Duncana także patrzyli w szoku. Jakimś cudem sztylet, który przebił jego dłoń przerwał iluzję, zniszczył magiczne zaklęcie, którego użył, by zwieść Duncana.

W tej chwili Biały rzucił się naprzód, skoczył wysoko, oparł się swymi wielkimi łapami o pierś Ra i przewrócił go na ziemię. Warcząc, pies szarpał jego gardło i drapał go. Przebierał łapami po jego twarzy, zaskakując go i uniemożliwiając mu przygotowanie do ponownego ataku.

Ra, mocując się z nim na ziemi, spojrzał ku niebiosom i wykrzyczał jakieś słowa, coś w języku, którego Aidan nie rozumiał, najwyraźniej rzucając jakieś pradawne zaklęcie.

I wtedy nagle Ra zniknął w obłoku kurzu.

Pozostał po nim jedynie leżący na ziemi okrwawiony sztylet.

A obok, w kałuży krwi, leżał nieruchomo ojciec Aidana.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Wezuwiusz jechał przez pustkowie, kierując się na północ. Galopował na wierzchowcu, którego ukradł po zamordowaniu grupy pandezjańskich żołnierzy – i niszczył wszystko na swej drodze od tamtej pory, niemal nie zwalniając, przedzierając się przez jedną wieś za drugą, mordując niewinne kobiety i dzieci. Czasem wybierał jakąś osadę, by zdobyć jadło i broń; w inne zapuszczał się dla samej radości zabijania. Uśmiechnął się szeroko, gdy przypomniał sobie, jak podkładał ogień w jednej osadzie po drugiej, jak w pojedynkę spalał je do cna. Pozostawi swój znak w Escalonie w każdym miejscu, w którym się znajdzie.

Wyjeżdżając z ostatniej osady, Wezuwiusz jęknął i cisnął płonącą pochodnię, patrząc z satysfakcją, jak upada na kolejny dach, podpalając kolejną wieś. Wypadał z osady z radością. Była to już trzecia, którą spalił w ciągu tej godziny. Spaliłby je wszystkie, gdyby mógł – czekały go jednak bardziej naglące sprawy. Pogonił konia kopniakiem, zdeterminowany, by dołączyć do swych trolli i poprowadzić je podczas ostatniej części najazdu. Potrzebowali go teraz bardziej niż kiedykolwiek.

Wezuwiusz jechał i jechał, pokonując wielką równinę i wkraczając na północne ziemie Escalonu. Poczuł, że jego wierzchowiec męczy się, ale tylko spiął go mocniej. Nie dbał o to, czy go zajeździ – tak naprawdę miał nadzieję, że tak się stanie.

Słońce chyliło się ku zachodowi i Wezuwiusz czuł, że jego poddani są coraz bliżej i czekają na niego; wyczuwał to. Myśl o jego ludziach w Escalonie – wreszcie po tej stronie Płomieni – sprawiała mu ogromną radość. Jadąc jednak dalej, zastanawiał się, dlaczego jego trolle nie są już dalej na południu i nie plądrują całego kraju. Co je powstrzymywało? Czy jego generałowie są aż tak niekompetentni, że nie potrafią osiągnąć nic bez niego?

Po długim czasie Wezuwiusz wypadł wreszcie z lasu, a wtedy serce zadrżało mu na widok jego wojsk zebranych na równinie Ur. Dziesiątki tysięcy trolli zbierały się, co spostrzegł z radością. Był jednak skołowany: trolle nie wyglądały tak, jakby odniosły zwycięstwo, a raczej na pokonane, zagubione. Jak to możliwe?

Gdy Wezuwiusz obserwował swych żołnierzy, na jego twarzy odmalowało się rozczarowanie. Bez niego wszyscy zdawali się stracić ducha, jak gdyby zupełnie utracili wolę walki. Płomienie opadły i Escalon wreszcie należał do nich. Na co czekali?

Wezuwiusz dotarł wreszcie do nich i gdy wpadł w tłum, galopując pomiędzy nimi, patrzył, jak odwracają się i spoglądają na niego w szoku, ze strachem, a później nadzieją. Wszyscy zamarli i wpatrywali się w niego. Zawsze wywierał na nich takie wrażenie.

Wezuwiusz zeskoczył ze swego wierzchowca i bez chwili wahania uniósł wysoko halabardę, zamachnął się i odrąbał koniowi łeb. Bezgłowy koń stał przez chwilę, po czym osunął się na ziemię martwy.

To, pomyślał Wezuwiusz, za to, że nie biegłeś wystarczająco szybko.

Poza tym lubił zawsze uśmiercić coś, gdy przybywał w nowe miejsce.

Wezuwiusz ujrzał strach w oczach swych trolli, gdy ruszył w ich kierunku rozwścieczony, patrząc pytająco.

– Kto przewodzi tym żołnierzom? – zapytał.

– Ja, panie.

Wezuwiusz obrócił się i ujrzał wysokiego, tłustego trolla, Suvesa, zastępującego go dowódcę w Mardzie. Stał przed nim, a za nim dziesiątki tysięcy trolli. Wezuwiusz widział, że Suves stara się wyglądać dumnie, lecz w jego oczach krył się strach.

– Sądziliśmy, że nie żyjesz, panie – dodał, jak gdyby tłumacząc się.

Wezuwiusz spojrzał na niego gniewnie.

– Ja nie umieram – warknął. – Śmierć jest dla tchórzy.

Trolle przyglądały się w strachu i ciszy, a Wezuwiusz na przemian rozluźniał i zaciskał rękę na halabardzie.

– A dlaczego zatrzymaliście się tutaj? – zapytał. – Dlaczego nie zniszczyliście całego Escalonu?

Suves przenosił przestraszone spojrzenie ze swych ludzi na Wezuwiusza.

– Zostaliśmy zatrzymani, mistrzu – przyznał wreszcie.

Wezuwiusz poczuł przypływ wściekłości.

– Zatrzymani?! – warknął. – Przez kogo?

Suves zawahał się.

– Tego, którego zwą Alva – powiedział wreszcie.

Alva. To imię utkwiło głęboko w duszy Wezuwiusza. Najpotężniejszy czarnoksiężnik Escalonu. Być może jedyny, który dysponował większą mocą niż on.

– Stworzył szczelinę w ziemi – wyjaśnił Suves. – Kanion, którego nie potrafiliśmy przekroczyć. Oddzielił południe od północy. Zbyt wielu spośród nas zginęło już, próbując go przejść. To ja odwołałem atak, ja ocaliłem wszystkie trolle, które tutaj widzisz. To mnie należą się podziękowania za ocalenie ich cennego życia. To ja ocaliłem nasz naród. Dlatego, panie, proszę, byś mnie awansował i pozwolił objąć dowództwo. Wszak ten naród słucha teraz mych rozkazów.

Wezuwiusz poczuł, że gotuje się ze złości tak bardzo, że zaraz wybuchnie. Dał dwa szybkie kroki i drżącymi rękoma zamachnął się mocno halabardą, i odciął głowę Suvesowi.

Suves upadł na ziemię, a reszta trolli patrzyła w szoku, z przerażeniem.

– Proszę – odrzekł Wezuwiusz do martwego trolla. – Oto twoje dowództwo.

Wezuwiusz spojrzał na swój trolli naród z odrazą. Rozejrzał się po szeregach, patrząc uważnie na ich gęby, siejąc w nich strach i panikę, co bardzo lubił robić.

Wreszcie odezwał się, a jego głos przypominał warczenie.

– Leży przed wami wielkie południe – ryknął swoim mrocznym głosem, przepełnionym furią. – Te ziemie należały niegdyś do nas, zostały odebrane waszym pradziadom. Te ziemie były niegdyś częścią Mardy. Skradli nam to, co należy do nas.

Wezuwiusz wziął głęboki oddech.

– Ci z was, którzy lękają się iść naprzód – poznam wasze imiona i imiona waszych rodzin i każę każdego z was torturować powoli, jednego za drugim, a później poślę, byście gnili w lochach w Mardzie. Ci, którzy chcą walczyć, ocalić swe życie, odzyskać to, co należało niegdyś do waszych pradziadów, przyłączą się teraz do mnie. Kto wyrusza ze mną? – zawołał.

Rozległy się donośne wiwaty, głośne pomruki w szeregach, rząd za rzędem, daleko jak okiem sięgnąć, gdy trolle unosiły halabardy i wykrzykiwały jego imię.

– WEZUWIUSZ! WEZUWIUSZ! WEZUWIUSZ!

Wezuwiusz wydał z siebie głośnym okrzyk bitewny, obrócił się i ruszył biegiem na południe. Za sobą usłyszał hałas, niby przetaczającego się grzmotu, tupot tysięcy podążających za nim trolli, wielkiego narodu zdecydowanego zniszczyć Escalon raz na zawsze.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Kyra leciała na grzbiecie Theona, pędząc na południe przez Mardę. Z wolna dochodziła do siebie, gdy opuszczała tę mroczną krainę. Czuła się potężniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. W prawej ręce dzierżyła Berło Prawdy, z którego emanowało światło spowijające ich oboje. Wiedziała, że ten oręż jest potężniejszy niż ona; był to przedmiot przeznaczenia, który napełniał ją swoją mocą, rozkazujący jej tak, jak ona rozkazywała jemu. Trzymając go w dłoni, czuła, że wszechświat jest silniejszy, że ona jest silniejsza.

Kyra miała wrażenie, że trzyma w dłoni oręż, który miała dzierżyć od dnia, w którym przyszła na świat. Po raz pierwszy w życiu pojęła, czego jej brakowało, czuła, że berło ją dopełnia. Ona i to berło, ta tajemnicza broń, którą pozyskała z dalekich zakątków Mardy, były jednym.

Kyra leciała na południe. Także Theon, na którego grzbiecie siedziała, stał się większy i silniejszy. Furia i żądza zemsty w jego ślepiach odpowiadały tym w jej oczach. Lecieli i lecieli, godziny mijały, a mrok wreszcie zaczął się rozrzedzać i na horyzoncie pojawiła się zieleń Escalonu. Kyrze serce zabiło szybciej na widok ojczystych ziem; nie sądziła, że jeszcze je ujrzy. Poczuła, że musi się pospieszyć; wiedziała, że jej ojciec, otoczony przez armię Ra, potrzebuje jej na południu; wiedziała, że na ich ziemiach roi się od pandezjańskich żołnierzy; wiedziała, że pandezjańska flota przeprowadza atak na Escalon od morza; wiedziała, że gdzieś wysoko w górze kołują smoki, także łaknące zniszczenia Escalonu; wiedziała też, że trolle najeżdżają ich kraj, że miliony tych stworów roznoszą jej ojczyznę na strzępy. Escalon był nękany ze wszystkich tron.

Kyra zamrugała i spróbowała wyprzeć z myśli okropne wspomnienie równanej z ziemią ojczyzny, rozrzuconego wszędzie gruzu, ruin i popiołu. A jednak zaciskając mocniej dłoń na berle, wiedziała, że ta broń może być ich nadzieją na ratunek. Czy to berło, Theon i jej moce naprawdę mogą ocalić Escalon? Czy coś, co zostało już tak zniszczone, może zostać uratowane? Czy Escalon może choćby marzyć o powrocie do tego, czym był niegdyś?

Kyra tego nie wiedziała. Lecz nie traciła nadziei. Tego nauczył ją ojciec: nawet w najczarniejszej godzinie, gdy wszystko zdaje się beznadziejne, nawet jeśli zdaje się, że są całkowicie zniszczeni, zawsze pozostaje nadzieja. Zawsze tli się jakaś iskra życia, nadziei, zmian. Nic nie jest nigdy ostateczne. Nawet zniszczenie.

Kyra leciała i leciała, czując, jak do głosu dochodzi jej przeznaczenie. Poczuła przypływ optymizmu i z każdą chwilą czuła się coraz potężniejsza. Popadła w zadumę i poczuła, że pokonała coś w głębi siebie. Przypomniała sobie rozcięcie pajęczej sieci i miała wrażenie, że gdy ją przecięła, rozcięła także coś wewnątrz siebie. Była zmuszona sama się o siebie zatroszczyć i zwyciężyła największe demony w swym wnętrzu. Nie była już tą dziewczyną, która dorastała w forcie w Volis; nie była nawet tą samą dziewczyną, która wyprawiła się do Mardy. Powróciła jako kobieta. Jako wojowniczka.

Kyra spojrzała w dół przez chmury, wyczuwając że krajobraz w dole zmienia się, i spostrzegła, że dotarli wreszcie do granicy, na której wznosiły się niegdyś Płomienie. Przyglądając się wielkiemu urwisku kątem oka wychwyciła jakiś ruch.

– Niżej, Theonie.

Zanurkowali pod ciężkie chmury i gdy mrok rozrzedził się, uradowała się na widok ziem, które kochała. Nie posiadała się z radości, widząc swe ziemie, wzgórza i drzewa, które znała, czując woń powietrza Escalonu.

Jednak gdy spojrzała ponownie, serce jej zamarło. W dole kłębiły się miliony trolli, zapełniające ziemie, pędzące na południe z Mardy. Przypominało to masową wędrówkę zwierząt, a tupot ich nóg słyszalny był nawet tutaj. Patrząc na to, nie sądziła, by jej pobratymcom udało się odeprzeć taki atak. Wiedziała, że jej ludzie jej potrzebują – i to natychmiast.

Kyra poczuła, jak Berło Prawdy drży w jej dłoni, a następnie wydaje wysoki dźwięk, jakby gwizd. Czuła, że wzywa ją do działania, domagając się, by zaatakowała. Kyra nie wiedziała, czy to ona rozkazywała berłu, czy też ono jej.

Wycelowała berłem ku ziemi, a wtedy dobył się z niego trzask. Miała wrażenie, że dzierży w dłoni grzmot i błyskawicę. Przyglądała się zafascynowana, jak kula intensywnego światła wyrywa się z berła i pędzi ku ziemi.

Setki trolli zatrzymały się i zadarły głowy. Kyra dojrzała panikę i przerażenie na ich twarzach, gdy patrzyły na kulę światła spadającą na nie z nieba. Nie zdążyły uciec.

Po tym nastąpił wybuch tak silny, że fala uderzenia z ziemi zachwiała nawet Theonem i Kyrą. Kula światła uderzyła w ziemię z siłą komety. Gdy rozeszła się w dole, tysiące trolli upadły, miażdżone coraz bardziej się rozprzestrzeniającą falą światła.

Kyra spojrzała na berło ze zdumieniem. Zamachnęła się, by użyć go ponownie, by zmieść armię trolli z powierzchni ziemi – lecz wtem rozległ się nad nią przeraźliwy ryk. Podniosła wzrok i ku swemu zaskoczeniu ujrzała wielki pysk szkarłatnego smoka wyłaniającego się z chmur – a za nim tuzin innych. Zbyt późno zdała sobie sprawę, że te smoki ich szukały.

Nim Kyra zdołała zaatakować je berłem, jeden z gadów zamachnął się na Theona szponami. Zaskoczyło go to i silny cios pchnął go w tył, aż zaczął się obracać dokoła siebie.

Kyra trzymała się z całych sił, gdy wirowali w powietrzu, niemal nad tym nie panując. Theon obrócił się tak, że skrzydła miał w dole i próbował wyrównać lot, obracając się raz za razem, a Kyra ledwie utrzymywała się na jego grzbiecie, zaciskając ręce kurczowo na łuskach gada, aż wreszcie udało im się.

Theon ryknął wyzywająco i choć był mniejszy niż pozostałe smoki, bez cienia strachu rzucił się w górę na gada, który go zaatakował. Ten był wyraźnie zaskoczony, że mniejszy Theon nie poddał się i nim zdążył zareagować, Theon zatopił swoje zębiska w jego ogonie.

Duży smok ryknął, gdy Theon odgryzł jego ogon. Przez chwilę leciał bez ogona, po czym stracił równowagę i runął w dół łbem do przodu, prosto w znajdującą się pod nim ziemię. Upadł z hukiem, tworząc krater i wzniecając chmurę kurzu.

Kyra uniosła berło, czując jak pali ją w dłoni, i zamachnęła się, widząc jak zbliżają się trzy kolejne smoki. Patrzyła, jak kula światła wypada naprzód i uderza je w pyski. Gady pisnęły, zatrzymały się gwałtownie w powietrzu i zamachały łapami. Znieruchomiały, po czym runęły prosto w dół, jak kamień, aż one także uderzyły w ziemię z hukiem, martwe.

Kyrę zadziwiała jej moc. Czy Berło Prawdy rzeczywiście uśmierciło właśnie trzy smoki jednym uderzeniem?

Uniosła ponownie berło, gdy na niebie pojawił się kolejny tuzin smoków i gdy opuściła broń, spodziewając się, że smoki padną, ku swojemu zaskoczeniu poczuła nagle przeraźliwy ból w dłoni. Odwróciła się i kątem oka spostrzegła smoka, który spadał na nią od tyłu, a jego szpony drasnęły wierzchnią stronę jej dłoni. Rozciął jej dłoń, aż dobyła się z niej krew, zaraz pochwycił Berło Prawdy i wyrwał je Kyrze z dłoni.

Dziewczyna wrzasnęła, bardziej z przerażenia, że straciła berło, niż z bólu. Patrzyła bezradnie, jak smok odlatuje, zabierając ze sobą jej oręż. Po chwili upuścił je i Kyra przyglądała się przerażona, jak berło spada w powietrzu, obracając się dokoła siebie, w kierunku ziemi. Berło, ostatnia nadzieja Escalonu, zostanie zniszczone.

Назад Дальше