Tirus nie okazał skruchy; uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– Zapominasz chyba, iż twoi ludzie to nie moja krew – rzekł. – Dlatego też, wedle waszych praw, nie należy mi się tron mego brata.
Erec odchrząknął ze złością.
– Prawo MacGilów przekazuje tron synowi – nie bratu.
Trius potrząsnął głową.
– To wszystko jest teraz nieistotne. Wasze prawo nie ma już dla mnie znaczenia. Siła zawsze zwycięża prawo. To silni je stanowią. A, jak być może spostrzegłeś, to ja jestem silniejszy. Co oznacza, iż od dziś to ja tworzę prawo. Pokolenia, które przyjdą po nas, nie będą pamiętały żadnego z waszych praw. Zapamiętają jedynie, iż to ja, Tirus, byłem królem. Nie ty – ani twa siostra.
– Rządy objęte nieprawnie nigdy nie trwają długo – odparł Kendrick. – Możesz nas zabić; możesz nawet przekonać Andronicusa, by przyznał ci prawo do tronu. Lecz obaj wiemy, iż niedługo na nim posiedzisz. Ktoś zdradzi cię tak samo, jak ty zdradziłeś nas.
Tirus był przejął się jego słowami.
– Będę zatem smakował tych kilka dni na tronie, póki trwają – i z podziwem spojrzę na tego, który zdoła zdradzić mnie równie umiejętnie, jak ja zdradziłem was.
– Dosyć tej gadaniny! – wykrzyknął dowódca Imperium. – Poddajcie się albo wasi ludzie zginą!
Kendrick spojrzał na niego, ogarnięty furią. Wiedział, że musi się poddać, lecz nie chciał tego czynić.
– Złóżcie oręż – rzekł Tirus uspokajającym tonem. – A potraktuję was sprawiedliwie, jak wojownik wojownika. Będziecie mymi jeńcami. Może i nie żyję podług waszego prawa, lecz uznaję kodeks bitewny wojownika. Przyrzekam, pod moim okiem nic wam nie grozi.
Kendrick wymienił szybkie spojrzenia z Bronsonem, Srogiem i Erekiem. W milczeniu siedzieli na swych wierzchowcach, które ryły kopytami ziemię. Każdy z nich był dumnym wojownikiem.
– Dlaczego mielibyśmy ci zawierzyć? – zawołał Bronson do Tirusa. – Tobie, który dowiodłeś już, że twe słowo jest nic niewarte? Bez wahania rzeknę, iż wolałbym zginąć tutaj, na polu bitwy, byle tylko zetrzeć z twej gęby ten chytry uśmieszek.
Tirus odwrócił się i obrzucił Bronsona gniewnym spojrzeniem.
– Przemawiasz, choć nie jesteś MacGilem. Jesteś McCloudem. Nie masz prawa wtrącać się w sprawy MacGilów.
Kendrick stanął w obronie swego kompana:
– Bronson jest MacGilem, jak każdy z nas. Przemawia w imieniu naszych ludzi.
Tirus zazgrzytał zębami, wyraźnie poirytowany.
– Decyzja należy do ciebie. Rozejrzyj się dokoła, spójrz na tysiące naszych łuczników z naciągniętymi cięciwami. Przechytrzyłem was. Gdybyście choć sięgnęli do mieczy, twoi ludzie padną martwi w okamgnieniu. Z pewnością nawet ty to dostrzegasz. Czasem trzeba walczyć, a czasem – poddać się. Jeśli chcesz chronić swych ludzi, zrobisz to, co zrobiłby każdy dobry dowódca. Złożysz oręż.
Kendrick zacisnął kilka razy szczękę, rozwścieczony. Choć nie podobała mu się ta myśl, wiedział, iż Tirus ma rację. Ukradkiem spojrzał na boki i w jednej chwili wiedział, iż większość – albo i wszyscy – jego ludzie zginą tutaj, jeśli spróbują walczyć. Choć palił się do walki, byłaby to samolubna decyzja; i choć gardził Tirusem, wyczuwał, że mówi prawdę i jego ludziom nic się nie stanie. Jak długo pozostawali przy życiu, mieli szansę stoczyć tę bitwę innego dnia, w innym miejscu, na innym polu.
Kendrick spojrzał na Ereca, mężczyznę, z którym walczył nieprzeliczoną ilość razy, czempiona Srebrnej Gwardii, i wiedział, iż myśli to samo. Czym innym było być przywódcą, a czym innym być wojownikiem: wojownik mógł walczyć zuchwale, zapamiętale, lecz przywódca musiał mieć na względzie nade wszystko dobro innych.
– Jest czas, by walczyć, i jest czas, by złożyć broń – zawołał Erec. – Zawierzymy ci na słowo, jako wojownikowi, iż naszym ludziom nic się nie stanie i pod tym warunkiem złożymy oręż. Lecz jeśli złamiesz swe słowo – niech Bóg ma cię w opiece, bowiem powrócę z samych piekieł, by pomścić każdego jednego z mych ludzi.
Tirus, zadowolony, skinął głową, a wtedy Erec wyciągnął przed siebie dłoń i wypuścił miecz wraz z pochwą, które upadły na ziemię z brzękiem.
Kendrick poszedł w jego ślady, a za nim Bronson i Srog. Czynili to z niechęcią, lecz wiedzieli, iż to mądre posunięcie.
Powietrze przeciął brzęk tysięcy broni, spadających na zimową ziemię. Wszyscy Gwardziści, MacGilowie i silesianie poddali się.
Tirus uśmiechnął się szeroko.
– A teraz zsiądźcie z rumaków – rozkazał.
Jeden za drugim zeszli z koni i stanęli przed nimi.
Tirus wyszczerzył zęby w uśmiechu, rozkoszując się swym zwycięstwem.
– Przez wszystkie te lata, które spędziłem na Wyspach Górnych, z zazdrością patrzyłem na Królewski Dwór, przyglądając się memu starszemu bratu, jego potędze. Lecz który z MacGilów teraz dzierży władzę?
– Władza uzyskana za pomocą zdrady nie jest władzą – odparł Bronson.
Tirus spojrzał na niego gniewnie i skinął na swych ludzi.
Pospieszyli naprzód, skrępowali nadgarstki każdego z tysięcy mężczyzn szorstkim sznurem i poczęli ich dokądś prowadzić.
Wtem Kendrick przypomniał sobie nagle o swym bracie, Godfreyu. Wyruszyli wszyscy razem, a nie widział od tej pory ani jego, ani jego ludzi. Zastanawiał się, czy jakimś sposobem udało mu się uciec. Modlił się, by spotkał go los lepszy niż ich. Nie martwił się jednak zbytnio.
Z Godfreyem nigdy nic nie było pewne.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Godfrey jechał na czele swych ludzi. Po dwu stronach miał Akortha, Fultona i swego silesiańskiego generała oraz dowódcę imperialnego, którego sowicie opłacił. Na twarzy Godfreya gościł szeroki uśmiech. Nie posiadał się z radości, gdy obejrzał się przez ramię i ujrzał imperialny oddział w sile kilku tysięcy ludzi, który przyłączył się do nich.
Z zadowoleniem myślał o zapłacie, którą im dał, o niezliczonych workach złota. Przywołał w pamięci wyrazy ich twarzy i rozpierała go radość, iż jego plan się powiódł. Do ostatniej chwili nie był go pewien i teraz po raz pierwszy odetchnął ze spokojem. Wszak bitwę wygrać można na wiele sposobów, a on właśnie uczynił to, nie rozlawszy ani kropli krwi. Może i nie czyniło go to tak mężnym czy odważnym jak innych wojowników. Lecz powiodło mu się. A czyż nie o to właśnie chodziło? Wolał widzieć swych ludzi żywych, opłaciwszy przeciwnika, niż oglądać, jak połowa z nich ginie w jakimś lekkomyślnym akcie męstwa. Taka zasada mu przyświecała.
Godfrey ciężko pracował na to, co osiągnął. Wykorzystał wszystkie znajomości z czarnego rynku – przez zamtuzy, podejrzane uliczki i karczmy – by dowiedzieć się, kto z kim spędza noce, które zamtuzy w Kręgu odwiedzane były przez dowódców imperialnych i który z nich skłonny będzie przyjąć łapówkę. Godfrey miał więcej pokątnych znajomości niż inni – spędził całe życie, gromadząc je – a teraz okazywały się przydatne. Nie zaszkodziło także, iż opłacił każdą ze swych znajomości. W końcu wydał złoto tatusia w użyteczny sposób.
Godfrey nie wiedział jednak aż do ostatniej chwili, czy może na nich polegać. Nikt nie sprzeda drugiego tak, jak złodziej i Godfrey musiał zaryzykować, iż go zwodzą. Wiedział, iż podejmuje ryzyko, iż na tych ludziach nie można polegać bardziej niż na złocie, którym się ich opłaca. Lecz Godfrey opłacił ich czystym złotem i okazało się, że można na nich polegać bardziej, niż się spodziewał.
Rzecz zrozumiała, nie miał pojęcia, jak długo utrzyma ich lojalność. Lecz przynajmniej uniknęli bitwy i, jak na razie, mieli ich po swojej stronie.
– Myliłem się co do ciebie – dobiegł go głos.
Godfrey obejrzał się przez ramię i ujrzał, że silesiański generał się z nim zrównuje. Patrzył na niego z podziwem.
– Muszę przyznać, iż wątpiłem w ciebie – ciągnął dalej. – Wybacz. Nie przyśniłby mi się nawet plan, który obmyśliłeś. W rzeczy samej pomysłowe. Nie poddam już w wątpliwość twych sposobów.
Godfrey uśmiechnął się w odpowiedzi, czując, iż jego słowa wynagradzają mu dawne lata. Wszyscy generałowie, wszyscy wojskowi wątpili w niego całe jego życie. Na dworze jego ojca – dworze wojowników – zawsze spoglądano na niego ze wzgardą. Teraz w końcu poczynali dostrzegać, iż Godfrey, na swój własny sposób, był równie zręczny, jak oni.
– Nie troskaj się – rzekł Godfrey. – Ja sam poddaję w wątpliwość moje sposoby. Uczę się w trakcie działania. Nie jestem dowódcą i nie mam żadnego wielkiego planu – innego niż ten, by przeżyć w każdy możliwy sposób.
– A dokąd teraz zmierzamy? – spytał generał.
– Dołączymy do Kendricka, Ereca i reszty i zrobimy, co w naszej mocy, by im pomóc.
Tysiące mężów – osobliwy i kruchy sojusz między żołnierzami Imperium i Godfreya – jechały w górę i dół wzniesień, przez rozległe, suche, pylaste ziemie, zmierzając ku dolinie, którą Kendrick wyznaczył na spotkanie.
W drodze miliony myśli przebiegały Godfreyowi przez głowę. Zastanawiał się, jak powiodło się Kendrickowi i Erecowi, jak dużą przewagę liczebną będzie miał przeciwnik i jak powiedzie mu się w kolejnej bitwie, prawdziwej bitwie. Nie mógł dłużej jej unikać; nie miał w zanadrzu już żadnych pomysłów ani złota.
Nerwowo przełknął ślinę. Czuł, iż nie ma w sobie tyle odwagi, ile inni zdawali się mieć, z którą zdawali się rodzić. Wszyscy poza nim zdawali się tak nieustraszeni w boju, a nawet w życiu. Godfrey musiał jednakże przyznać, iż lękał się. Myślał o bitwie i wiedział, iż jej nie uniknie. Był jednak niezdarny, nie posiadał umiejętności innych i sam nie wiedział, ile razy poratowali go już bogowie fartu.
Pozostali zdawali się nie dbać o to, czy zginą – wszyscy z wielką chęcią wyruszali, by oddać swe życie dla chwały. Godfrey cenił sobie chwałę. Lecz nad chwałę wynosił życie. Kochał swoje piwo i jadło i nawet teraz burczenie w brzuchu ponaglało go ku bezpiecznym czterem ścianom którejś z karczm. Życie na polu bitwy nie było dla niego.
Godfrey pomyślał jednak o Thorze, który był gdzieś daleko, pojmany; pomyślał o wszystkich swych krewniakach walczących za tę sprawę i wiedział, iż to właśnie tutaj nakazuje mu być jego honor – jakkolwiek skalany by nie był.
Jechali i jechali, aż w końcu dotarli na szczyt, z którego roztaczał się rozległy widok na rozciągającą się u ich stóp dolinę. Zatrzymali się i Godfrey zmrużył oczy, oślepiony słońcem, usiłując przyzwyczaić do niego wzrok i dojrzeć, co leży przed nim. Uniósł dłoń do oczu, osłaniając je, i spojrzał w dal, nie pojmując.
Wtem, ku jego zgrozie, wszystko stało się jasne. Godfreyowi serce zamarło: w dole Imperium prowadziło tysiące ludzi Kendricka, Ereca i Sroga, skrępowanych jako jeńców. Była to siła zbrojna, do której miał dołączyć. Ze wszystkich stron otaczała ich dziesięciokrotnie większa liczba żołnierzy Imperium. Szli pieszo, ze skrępowanymi nadgarstkami, jako jeńcy, prowadzeni nie wiadomo dokąd. Godfrey wiedział, iż Kendrick i Erec nigdy nie poddaliby się, gdyby nie było po temu dobrego powodu. Wyglądało na to, iż wpadli w zasadzkę.
Godfrey zastygł w miejscu, zdjęty nagłym przestrachem. Zastanawiał się, jak do tego doszło. Spodziewał się zastać ich w ferworze zaciętej bitwy, spodziewał się przypuścić szarżę i połączyć z nimi siły. Teraz jednakże miast tego znikali mu z oczu na widnokręgu, już teraz o dobre pół dnia drogi od niego.
Generał imperialny podjechał do Godfreya i prychnął drwiąco.
– Zdaje się, że twoi ludzie ponieśli klęskę – rzekł. – Nie taka była nasza umowa.
Godfrey odwrócił się do niego i spostrzegł, jak niespokojny się zdaje.
– Dobrze wam zapłaciłem – powiedział Godfrey. Niepokoił się, lecz zdobył się na swój najpewniejszy głos. Czuł, iż ich układ wisi na włosku. – I zgodziłeś się przyłączyć do mnie i wesprzeć mą sprawę.
Lecz generał potrząsnął głową.
– Przystałem, by dołączyć do ciebie w bitwie – nie misji samobójczej. Moich kilka tysięcy ludzi nie stanie naprzeciw całego batalionu Andronicusa. Nasz układ się zmienił. Możesz walczyć z nimi sam – a ja zachowam twe złoto.
Generał odwrócił się, krzyknął i poganiając kopniakiem konia ruszył w przeciwnym kierunku. Jego ludzie podążyli tuż za nim. Wkrótce zniknęli im z oczu po drugiej stronie doliny.
– Mają nasze złoto! – rzekł Akorth. – Ruszamy za nimi?
Godfrey pokręcił głową, patrząc, jak odjeżdżają.
– A cóż nam z tego przyjdzie? To tylko złoto. Nie zamierzam dla niego ryzykować naszego życia. Niech jadą. Złoto to nie wszystko.
Godfrey odwrócił się i spojrzał uważnie na znikającą na widnokręgu grupę wojowników Kendricka i Ereca, którzy bardziej go zajmowali. Nie mógł teraz liczyć na żadne wsparcie i był jeszcze bardziej samotny niż uprzednio. Czuł, jak jego plan rozsypuje się na drobne kawałeczki.
– Co teraz? – spytał Fulton.
Godfrey wzruszył ramionami.
– Pojęcia nie mam – odrzekł.
– Nie powinieneś tak mówić – powiedział Fulton. – Jesteś teraz dowódcą.
Lecz Godfrey tylko ponownie wzruszył ramionami.
– To prawda.
– Niełatwe są te wojownicze sprawy – rzekł Akorth, ściągając hełm i drapiąc się po brzuchu. – Nie do końca układają się tak, jak by się chciało, prawda?
Godfrey siedział w bezruchu, kręcąc głową i zastanawiając się, co począć. Dostały mu się karty, których się nie spodziewał, i nie był na to przygotowany.
– Wycofujemy się? – spytał Fulton.
– Nie – Godfrey usłyszał swój własny głos, który zaskoczył nawet jego samego.
Pozostali spojrzeli na niego, zszokowani. Zebrali się bliżej, by usłyszeć jego rozkazy.
– Może i nie jestem świetnym wojownikiem – rzekł Godfrey. – Lecz tam są moi bracia. Nie wiemy, dokąd ich prowadzą. Nie możemy się wycofać. Nawet jeśli skończy się to naszą śmiercią.
– Postradałeś rozum, panie? – spytał silesiański generał. – Wszyscy ci wielcy wojownicy Srebrnej Gwardii, MacGilów, silesian – oni wszyscy nie potrafili rozprawić się z armią imperialną. Jak niby tysiąc naszych ludzi, pod twoim dowództwem, miałby tego dokonać?
Godfrey zwrócił się do niego poirytowany. Miał dosyć tego, że wszyscy w niego wątpią.
– Nigdy nie rzekłem, że zwyciężymy – odparł. – Rzekłem jedynie, iż czyniąc to, postąpimy słusznie. Nie porzucę ich. A teraz, jeśli chcesz zawrócić i wracać do domu, ruszaj w drogę. Zaatakuję ich bez twej pomocy.
– Nie masz doświadczenia w dowodzeniu – rzekł, obrzucając go pewnym gniewu spojrzeniem. – Nie masz pojęcia, o czym mówisz. Poprowadzisz wszystkich tych ludzi na pewną śmierć.
– Nie mam – odrzekł Godfrey. – To prawda. Lecz przysięgłeś więcej we mnie nie wątpić. A ja nie zawrócę.
Godfrey podjechał kilka stóp naprzód, na wzniesienie, na którym widzieli go wszyscy jego ludzie.
– MĘŻOWIE! – zawołał grzmiącym głosem. – Wiem, iż nie znacie mnie jako niezawodnego dowódcę, jak Kendricka, Ereca czy Sroga. To prawda, nie posiadam ich umiejętności, lecz jestem silny duchem, przynajmniej czasami. Wy także jesteście silni duchem. Schwytani tam są nasi bracia. Ja wolałbym nie żyć, niż pozwolić, by na naszych oczach zabrali ich, a potem wrócić jak psy do domu, do naszych miast, i czekać, aż nadejdzie Imperium i zabije także nas. Tego możecie być pewni: jednego dnia nas zabiją. Możemy polec teraz wszyscy, w walce, ścigając przeciwnika jako wolni ludzie. Albo możemy polec okryci wstydem i niesławą. Wybór należy do was. Jedźcie ze mną, a – czy skończy się to waszą śmiercią, czy nie – okryjecie się chwałą!
Wśród jego ludzi rozległ się okrzyk tak entuzjastyczny, iż zaskoczył Godfreya. Wszyscy unieśli miecze wysoko w powietrze, co dodało mu odwagi.
Pomogło to także pojąć mu ważkość tego, co właśnie rzekł. Nie przemyślał dokładnie swych słów, nim je wypowiedział; kierował nim impuls. Teraz pojął, iż w istocie zobowiązał się do tego, i jego własne słowa wprawiły go w lekkie osłupienie. Jego odwaga przytłoczyła nawet jego samego.