Przysięga Braci - Морган Райс 8 стр.


– Moi ludzie – powiedział Fulton i oblizał usta jakby już czuł smak chłodnego ale.

– A w jaki sposób mamy zamiar się tam dostać? – zapytał Ario.

Godfrey spojrzał w dół i zobaczył to, czego się spodziewał – ulica kończyła się kanałem. Nie było szans, aby tamtędy przejść.

Patrzył jak mała, złota łódka przepływała u ich stóp, na pokładzie znajdowało się dwóch mężczyzn Imperium. Widział jak wyskakują, przywiązują liną łódź do brzegu i zostawiają ją tam, a sami udają się w miasto, w ogóle nie oglądając się do tyłu. Godfrey przyjrzał się ich zbrojom i zorientował się, że byli to dowódcy, którzy w najmniejszym stopniu nie musieli martwić się o swoją łódź. Doskonale wiedzieli, że nikt nie byłby tak głupi, aby ośmielić się ją ukraść.

Godfrey i Merek wymienili spojrzenia, doskonale wiedzieli, o co chodzi. Wielkie umysły, zrozumiał Godfrey, myślą w ten sam sposób. Albo przynamniej wielkie umysły, które odwiedziły lochy i podejrzane zaułki.

Merek wystąpił do przodu, wyciągnął swój sztylet i przeciął grubą linę. Następnie wszyscy po kolei wskoczyli na tę małą, złotą łódkę, która w odpowiedzi zakołysała się jak szalona. Godfrey odchylił się i odepchnął ich stopą od brzegu.

Sunęli po wodzie, kołysząc się na boki. Merek pochwycił długie wiosło i za jego pomocą sterował łodzią.

– To jakieś szaleństwo – powiedział Ario, patrząc w tył na dowódców. – W każdej chwili mogę wrócić.

Godfrey przytaknął, patrząc daleko przed siebie.

– W takim razie powinniśmy płynąć szybciej – powiedział.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Volusia stała pośród bezkresnej pustyni. Zielona gleba tego miejsca była wysuszona i popękana, twarda niczym głazy znajdujące się pod jej stopami. Władczyni patrzyła wprost przed siebie, kierując swój wzrok w stronę orszaku przybywającego z Dansk. Stała tam dumnie, tuzin jej najbliższych doradców znajdował się tuż za jej plecami i wspólnie mierzyli się z dwoma tuzinami typowych przedstawicieli Imperium. Ci byli wysocy, mieli szerokie ramiona, połyskującą żółtą skórę, błyszczące czerwone oczy i dwa małe rogi. Jedyna rzecz jaka odróżniała ludzi z Dansk to to, że na przestrzeni lat ich rogi zaczęły wyrastać na boki, a nie sterczały w górę.

Volusia spojrzała ponad ich ramionami i zobaczyła umiejscowione pośrodku pustyni miasto Dansk. Wysokie, niezwykle imponujące, wzrastające w niebo na sto stóp. Jego zielone mury, dokładnie w kolorze pustyni, wykonane były z kamieni bądź cegieł – Volusia nie potrafiła jednoznacznie określić budulca. Miasto zaprojektowane było w kształcie doskonałego okręgu, na szczycie murów znajdowały się balustrady. Co klika stóp rozmieszczeni byli tam żołnierze, rozglądający się w każdym kierunku, obserwujący, analizujący każdy skrawek pustyni. Miejsce wyglądało na nie do zdobycia.

Dansk położony był dokładnie na południe od Maltolis, w połowie drogi pomiędzy południową stolicą, a miastem szalonego Księcia. Była to twierdza usytuowana na skrzyżowaniu kluczowych dróg. Volusia wielokrotnie słyszała o tym miejscu od matki, ale nigdy tu nie była. Matka powtarzała zawsze, że nikt nie jest w stanie przejąć władzy nad Imperium, bez uprzedniego przejęcia władzy nad Danskiem.

Volusia spojrzała na ich przywódcę, który stał przed nią wraz ze swoim posłańcem. Był z siebie zadowolony i patrzył na nią z aroganckim uśmiechem. Wyglądał inaczej, niż pozostali. Wyraźnie było widać, że im dowodzi – budził wśród ludu zaufanie. Na twarzy miał więcej blizn niż inni, a jego dwa długie warkocze sięgały mu do pasa.

Stali w ten sposób, w ciszy, czekając aż odezwie się druga strona. Wokół nie było słychać żadnego dźwięku poza hulającym po pustyni wiatrem.

Musiał wreszcie zmęczyć się czekaniem i przemówił.

– A więc życzysz sobie wejść do naszego miasta? – zapytał. – Wraz ze swoimi ludźmi?

Volusia spojrzała na niego, dumna, pewna siebie i niewyrażająca emocji.

– Nie chcę wejść do waszego miasta, – powiedziała – chcę je przejąć. Przyszłam, aby zaoferować wam warunki na jakich będziecie mogli się poddać.

Przez kilka sekund patrzył na nią bez wyrazu, jakby starając się dokładnie przeanalizować to, co powiedziała. Następnie otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Odchylił się w tył i zaczął śmiać bez opamiętania. Volusia poczerwieniała ze wściekłości.

– My?! – powiedział. – Mamy się poddać?!

Śmiał się jak szalony, jakby właśnie usłyszał najśmieszniejszy dowcip na świecie. Volusia patrzyła na niego ze spokojem i zauważyła, że żaden z jego żołnierzy się nie śmieje – nawet się nie uśmiechali. Patrzyli na nią z powagą.

– Jesteś tylko młodą dziewczyną – powiedział wreszcie wyraźnie rozbawiony. – Nie wiesz nic o historii Danska, o naszej pustyni, o naszych ludziach. Gdyby było inaczej, wiedziałabyś, że nigdy się nie poddaliśmy. Ani nawet jeden raz. Nie przez ostatnich tysiąc lat. Nikomu. Nie poddaliśmy się nawet armii Atlowa Wielkiego. Dansk nigdy nie został podbity.

Jego uśmiech przekształcił się w grymas.

– A teraz przychodzisz ty, – powiedział – głupia młoda dziewczyna, która pojawia się znikąd z tuzinem żołnierzy i mówi, że mamy się poddać? Dlaczego miałbym cię teraz nie zabić, albo nie wtrącić cię do lochów? Myślę, że to raczej ty powinnaś negocjować warunki, na jakich się poddasz. Jeśli odprawię cię z kwitkiem, ta pustynia cię zabije. A jeśli cię wpuszczę, sam będę mógł cię zabić.

Volusia pozostawała spokojna, nie cofając się nawet na krok.

– Nie będę dwukrotnie powtarzać mojej oferty – powiedziała ze spokojem. – Poddajcie się teraz, a oszczędzę was wszystkich.

Patrzył na nią oniemiały, jakby właśnie do niego dotarło, że ona mówi poważnie.

– Kierują tobą złudzenia, młoda dziewczyno. Zbyt długo byłaś wystawiona na działanie słońca pustyni.

Popatrzyła na niego, a jej oczy pociemniały.

– Nie jestem młodą dziewczyną – odpowiedziała. – Jestem Volusia z wielkiego miasta Volusia. Jestem Bogini Volusia. A ty i wszystkie istoty na świecie są mi podległe.

Spojrzał na nią, jego wyraz twarzy uległ zmianie. Przyglądał się jej, jakby była szalona.

– Nie jesteś Volusią – powiedział. – Volusia jest starsza. Osobiście ją spotkałem. Było to wyjątkowo nieprzyjemne doświadczenie. A jednak widzę pewne podobieństwo. Ty jesteś… jej córką. Tak, teraz to widzę. Dlaczego twoja matka nie przychodzi, aby z nami rozmawiać. Dlaczego przysyła ciebie, swoją córkę?

– Ja jestem Volusią – powiedziała. – Moja matka nie żyje. Zadbałam o to.

Jego wyraz twarzy stał się teraz poważny. Po raz pierwszy wydawał się niepewny.

– Być może byłaś w stanie zamordować swoją matkę, – powiedział – ale jesteś nierozważna, grożąc nam. Nie jesteśmy bezbronną kobietą, a twoi ludzie są daleko stąd. Byłaś naiwna, zapuszczając się tak daleko od swojego miasta. Wydaje ci się, że możesz przejąć nasze miasto mając przy sobie tuzin żołnierzy? – zapytał łapiąc za rękojeść swojego miecza, jakby rozważał zabicie jej.

Uśmiechnęła się powoli.

– Nie przejmę go z tuzinem żołnierzy, – powiedziała – ale z dwustoma tysiącami już tak.

Volusia wysoko w górę uniosła dłoń, w której trzymała Złote Berło. Podnosiła je coraz wyżej, nie odwracając wzroku od twarzy swojego rozmówcy. Kiedy to zrobiła, patrzyła jak dowódca posłańców Danska patrzy za nią, a w jego oczach pojawiają się zdziwienie i panika. Nie musiała odwracać się, aby sprawdzić, na co patrzył – a patrzył na kilkaset tysięcy maltolijskich żołnierzy, którzy na jej znak pojawili się na wzgórzu i zakryli całą przestrzeń, aż po horyzont. Teraz dowódca Danska zdał sobie sprawę, na co narażone jest jego miasto.

Całemu jego orszakowi włosy zjeżyły się ze strachu. Z przerażeniem patrzyli przed siebie, gotowi, by uciec i schronić się w swoim mieście.

– Armia maltolijska – powiedział ich dowódca, a w jego głosie po raz pierwszy dało się słyszeć strach. – Co oni tutaj robią? Z tobą?

Volusia uśmiechnęła się.

– Jestem boginią, – powiedziała – więc dlaczego nie mieliby mi służyć?

Spojrzał na nią teraz z wyrazem podziwu i zaskoczenia.

– Jednak wciąż nie odważysz się zaatakować Danska – powiedział drżącym głosem. – Jesteśmy pod bezpośrednią ochroną stolicy. Armia Imperium składa się z milionów żołnierzy. Jeśli przejmiesz nasze miasto, będą zobowiązani do odwetu. Wszyscy zostaniecie wyrżnięci w pień. Nie masz szans wygrać. Czy jesteś tak lekkomyślna? Bądź taka głupia?

Wciąż się uśmiechała, delektując się jego dyskomfortem.

– Może po trochu z każdego – powiedziała. – A może mam potrzebę wypróbowania mojej nowej armii i sprawdzenia na was jej możliwości. Macie niezwykłego pecha, że wasze miasto leży na drodze pomiędzy moimi ludźmi, a stolicą. A nic, absolutnie nic, nie stanie mi drodze.

Spojrzał na nią gniewnie, po czym uśmiechnął się szyderczo. Pomimo tego, po raz pierwszy, była w stanie dostrzec w jego oczach prawdziwą panikę.

– Przyszliśmy, aby omówić warunki, ale ich nie akceptujemy. Przygotowujemy się do wojny, jeśli właśnie tego sobie życzysz. Tylko pamiętaj – sama to na siebie ściągnęłaś.

Nagle krzyknął i spiął swojego zerta. Odwrócił się wraz z innymi i ruszył przed siebie galopem, a jego konwój zniknął w chmurze pyłu.

Volusia od niechcenia zeszła ze swojego zerta, podniosła dłoń i pochwyciła krótką, złotą włócznię, którą podał jej Soku, jej dowódca.

Podniosła jedną rękę, aby wyczuć wiatr, poczuła jego powiew, zmrużyła oko i wycelowała.

Następnie odchyliła się i rzuciła bronią.

Obserwowała jak włócznia leci w powietrzu wysokim łukiem, przez dobre pięćdziesiąt jardów, po czym usłyszała głośny krzyk i niezwykle satysfakcjonujący ją odgłos grotu przebijającego ludzkie ciało. Z zachwytem zobaczyła, że broń wbiła się dowódcy w plecy. Ten wrzasnął, spadł ze swojego zerta i wylądował na piasku pustyni, koziołkując jeszcze przez chwilę.

Jego towarzysze zatrzymali się i z przerażeniem spojrzeli w dół. Siedzieli na swoich zertach jakby zastanawiając się, czy się zatrzymać i go podnieść. Spojrzeli w tył i zobaczyli wszystkich ludzi Volusii, którzy maszerowali teraz w ich kierunku. Najwyraźniej ten pomysł nie wydał im się najlepszy. Odwrócili się i pogalopowali w stronę bram swojego miasta, pozostawiając własnego przywódcę leżącego na pustyni.

Volusia podjechała ze swoją świtą do umierającego przywódcy. Zeszła z zerta i stanęła przy boku mężczyzny. W oddali słyszała trzask żelaza, zauważyła, że jego ludzie dotarli do Danska. Zaraz za nimi spuszczono ogromną żelazną kratę, która się teraz zatrzasnęła. Ogromne, podwójne żelazne wrota miasta zatrzasnęły się, dopełniając metalową fortecę.

Volusia spojrzała w dół na umierającego przywódcę, który odwrócił się na plecy i wijąc się z bólu patrzył na nią w szoku.

– Nie możesz ranić posłańca, który przyszedł negocjować warunki – powiedział w gniewie. – To jest niezgodne z wszystkimi prawami Imperium! Nikt nigdy wcześniej nie zrobił czegoś takiego.

– Nie mam zamiaru cię zranić – powiedziała, klękając obok niego, wyciągając rękę i dotykając drzewca włóczni. Pchnęła ją mocno, głęboko w jego serce, nie puszczając aż do momentu, w którym przestał się wić, wydając przy tym ostatnie tchnienie.

Uśmiechnęła się szeroko.

– Mam zamiar cię zabić.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Thor stał na dziobie niewielkie łodzi, jego bracia byli tuż za jego plecami. Serce waliło mu z podniecenia, kiedy patrzył jak zbliżają się do niewielkiej wyspy, która znajdowała się wprost przed nimi. Spojrzał w górę i z zaciekawieniem przyglądał się klifom. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widział. Ich ściany były całkowicie gładkie, wykonane z białego, solidnego granitu. Błyszcząc w promieniach obu słońc, wznosiły się w górę na wysokość kilkuset stóp. Sama wyspa miała kształt okręgu, jej posady wyłożone były głazami, o które fale rozbijały się z takim hukiem, że trudno było tu zebrać myśli. Miejsce to wyglądało na niemożliwe do zdobycia przez jakąkolwiek armię.

Thor przyłożył dłoń do czoła i zmrużył oczy od rażącego go słońca. Wydawało się jakby klify się w pewnym momencie kończyły, jakby przechodziły w płaskowyż położony na wysokości kilkuset stóp. Ktokolwiek żył tam na górze, pomyślał sobie Thor, jest bezpieczny na wieki. Jeśli w ogóle ktoś tam rzeczywiście mieszkał.

Na samej zaś górze, znajdował się krąg chmur, które mieniły się kolorami jasnego różu i fioletu. Unosiły się nad wyspą niczym aureola, ochraniając ją od uciążliwych promieni słońca. Wyglądało to jakby sam Bóg postanowił włożyć na skronie tego miejsca koronę. Nawet stąd Thor potrafił wyczuć, że dzieje się tu coś specjalnego. Wszystko to wydawało się magiczne. Nie czuł się w ten sposób od chwili, w której dotarł do zamku swojej matki.

Pozostali również spoglądali w górę. Na ich twarzach malowało się zdumienie.

– Jak sądzicie, kto tu może mieszkać? – zapytał na głos O’Connor, będąc ciekawy co sądzą na ten temat jego przyjaciele.

– „Kto”, czy może raczej „co”? – zapytał Reece.

– Może nikt – powiedziała Indra.

– Może powinniśmy płynąć dalej – rzekł O’Connor.

– I nie skorzystać z zaproszenia? – zdziwił się Matus. – Widzę siedem lin, a nas jest właśnie siedmioro.

Thor przyjrzał się klifom, a kiedy popatrzył uważniej, zobaczył siedem złotych lin, które zwisały ze szczytu wybrzeża i połyskiwały w słońcu. Zaczął się zastanawiać.

– Może ktoś się nas spodziewa – powiedział Elden.

– Albo nas kusi – dorzuciła Indra.

– Ale kto? – zapytał Reece.

Thor spojrzał na sam szczyt, wszystkie te myśli kłębiły się teraz w jego głowie. Zastanawiał się, któż mógł wiedzieć, że nadpływają. Czy może jakimś cudem byli obserwowani?

Stali teraz w milczeniu, kołysząc się na falach, a prąd prowadził ich coraz bliżej wyspy.

– Najważniejsze pytanie brzmi – powiedział wreszcie Thor, przełamując ciszę – czy są oni nastawieni przyjaźnie, czy może jest to tylko pułapka.

– A czy ma to jakiekolwiek znaczenie? – zapytał Matus, podchodząc bliżej Thora.

Thor pokręcił głową.

– Nie, – odpowiedział, zaciskając dłoń na rękojeści swojego miecza – złożymy im wizytę niezależnie od tego. Jeśli okażą się przyjaciółmi, sprzymierzymy się z nimi, a jeśli wrogami, to ich zabijemy.

Długie, przełamujące się fale uniosły ich łódź w stronę pokrytej czarnym piaskiem plaży, która okalała to miejsce. Ich łódź delikatnie uniosła się w górę i wylądowała na miejscu, po czym wszyscy naraz wyskoczyli na ląd.

Thor pochwycił rękojeść swojego miecza i rozejrzał się we wszystkich kierunkach. Na plaży nie było żywego ducha. Słychać było jedynie dźwięk fal, odbijających się od brzegu.

Thor podszedł do podstaw klifów, położył na nich swoje dłonie, poczuł jak bardzo były gładkie, poczuł ich ciepło i bijącą od nich energię. Sprawdził liny, które zwisały z góry, schował swój miecz i chwycił jedną z nich.

Uwiesił się na niej. Nie zerwała się.

Pozostali dołączali do niego, jedno po drugim. Każdy łapał za linę i uwieszał się na niej.

– Wytrzymają? – zastanawiał się na głos O’Connor, patrząc pionowo w górę.

Wszyscy podążyli za jego wzrokiem, najwyraźniej zastanawiając się nad tym samym.

– Jest tylko jeden sposób, aby się przekonać – powiedział Thor.

Chwycił linę obiema rękami, wskoczył na nią i zaczął się wspinać. Pozostali poszli w jego ślady – obskoczyli klify niczym górskie kozice.

Thor wspinał się bez ustanku, mięśnie dawały mu się we znaki, paląc się w słońcu. Pot spływał mu po karku, oczy go piekły, a wszystkie kończyny trzęsły się z wysiłku.

Назад Дальше