Wyprawa Bohaterów - Морган Райс 3 стр.


Thor włożył jeden z kamyków w procę, zamachnął się i cisnął nim z całej siły, wyobrażając sobie, że mierzy do swego ojca. Trafił dokładnie tam, gdzie chciał, utrącając gałązkę odległego drzewa. Wkrótce po tym, gdy zdał sobie sprawę, że umie zabijać uciekające zwierzęta, przestał celować do żywych stworzeń w obawie przed skutkami swojej śmiercionośnej umiejętności, nie chcąc ranić żadnego z nich. Teraz za cel obierał gałęzie – chyba że chodziło o jakiegoś lisa czyhającego na jego stado. Z czasem dzikie zwierzęta nauczyły się omijać owce Thora z daleka, dzięki czemu miał najlepiej chronione stado w całej wsi.

Chłopiec myślał o swoich braciach, o tym, gdzie teraz są, i aż wrzała w nim krew. Po całym dniu jazdy zapewne dotarli już do Królewskiego Dworu. Widział to doskonale oczami wyobraźni: jak wjeżdżają do grodu przy dźwięku fanfar, witani przez odświętnie ubranych mieszkańców, przez żołnierzy, przez Srebrnych; jak przydzielają im miejsca w barakach Legionu i na placu ćwiczebnym, by mogli uczyć się walki najlepszą bronią; jak każdy z nich zostaje giermkiem słynnego rycerza; jak pewnego dnia sami zostają pasowani na rycerzy, otrzymują własnego rumaka, własny herb i własnego giermka; jak biorą udział w licznych świętach i festynach i jak biesiadują przy królewskim stole. Widział, jak wiodą życie wybrańców, które jemu wyślizgnęło się z rąk.

Thor czuł się okropnie, więc próbował przestać o tym wszystkim myśleć – ale nadaremno. Jakaś cząstka jego duszy, głęboko ukryta, wołała do niego: Nie poddawaj się. Twoje przeznaczenie, które jest silniejsze niż te przeciwności, przekracza twoje najśmielsze oczekiwania. Nie miał pojęcia, na czym ono polega, ale przeczuwał, że nie było mu pisane pozostać w wiosce. Czuł, że jest inny. Może nawet wyjątkowy. Że nikt go nie rozumie. I że nikt go nie docenia.

Dotarł do wysokiego pagórka i na jego zboczu dostrzegł swoje stado. Owce – nad wyraz rozsądnie – pasły się nadal w jednej grupie, z zadowoleniem gryząc kępy traw. Wypatrując na ich grzbietach czerwonych plam, którymi sam je kiedyś znaczył, przeliczył je szybko – i zamarł. Jednej owcy brakowało.

Policzył je jeszcze raz. I znowu. Nie mógł w to uwierzyć, ale stało się: jedna przepadła.

Dotąd nie zdarzyło mu się jeszcze stracić żadnej owcy. Ojciec nigdy by mu tego nie zapomniał. Bardziej jednak martwiło go, że się gdzieś zgubiła i błąka się sama, narażona na niebezpieczeństwa. Nie mógł znieść, kiedy niewinnym istotom zdarzało się coś złego.

Pognał na sam szczyt pagórka i zaczął przeczesywać wzrokiem okolicę. Po chwili zobaczył zaginioną owcę w oddali, o kilka wzniesień od niego, samotną, z czerwoną plamą na grzbiecie. Rozpoznał w niej tę, która zawsze była najbardziej krnąbrna w całym stadzie. Serce w nim zamarło: nie dość, że owca uciekła, to jeszcze w najgorszym ze wszystkich możliwych kierunków – na zachód, w stronę Mrocznego Lasu.

Chłopiec przełknął ślinę. Mroczny Las był miejscem zakazanym – nie tylko dla owiec; także dla ludzi. Thor wiedział, od kiedy tylko nauczył się chodzić, że nie wolno wkraczać do tej puszczy, zaczynającej się niedaleko jego wioski. Nigdy też tam nie wszedł. Legendy głosiły, że wkroczenie do Mrocznego Lasu oznacza niechybną śmierć – w niezbadanej gęstwinie pełno było okrutnego zwierza.

Spojrzał na zmierzchające już niebo. Nie mógł dać owcy po prostu uciec. Uznał, że jeśli się pospieszy, zdąży dotrzeć do niej i z powrotem, zanim się ściemni.

Rozejrzał się jeszcze raz, po czym ruszył biegiem za owcą – na zachód, w kierunku Mrocznego Lasu, nad którym zbierały się właśnie ciężkie chmury. Miał złe przeczucie, ale nogi same go niosły. Wiedział, że nie może już zawrócić, nawet gdyby się rozmyślił.

Czuł się, jakby pędził na spotkanie jakiegoś koszmaru.

*

Nie przystając ani na chwilę, Thor przebiegł kilka pagórków, które oddzielały go od gęstwiny Mrocznego Lasu. Tu, gdzie bór miał swój początek, kończyły się wszelkie ścieżki. Thor wbiegł w niezbadaną puszczę, a pod nogami zaszeleściły mu liście opadłe z rozgrzanych wczesnoletnim słońcem drzew.

Kiedy tylko przekroczył granicę lasu, ogarnął go półmrok. Korony wysokich sosen prawie nie przepuszczały światła. Thor poczuł też chłód, ale nie było to zwykłe zimno wywołane cieniem, tylko coś, czego nie umiał nazwać, jakby przeczucie, że ktoś lub coś go obserwuje. Spojrzał w górę na wiekowe, sękate konary, grubsze od niego samego, które kołysały się na wietrze, skrzypiąc złowieszczo. Nim uszedł kilkadziesiąt kroków, zaczął słyszeć wokół siebie dziwne zwierzęce odgłosy. Obejrzał się i ledwo rozpoznał miejsce, z którego wyruszył w głąb puszczy; już czuł się tak, jakby zgubił jedyną drogę wyjścia. Zawahał się.

Mroczny Las od zawsze rósł nieopodal wioski Thora, jawiąc się w jego świadomości jako coś głębokiego i tajemniczego. Żaden pasterz, który stracił w nim owcę, nigdy nie szedł jej tam szukać, nawet ojciec Thora. Zbyt mroczne i zbyt często powtarzane opowieści krążyły o tym miejscu. Dzisiejszy dzień był jednak inny, coś w nim sprawiało, że chłopcu było wszystko jedno, że zapominał o rozsądku. Jakąś cząstką siebie chciał przekroczyć granice i odejść jak najdalej od domu, zdając się na przypadek. Szedł więc dalej, aż przystanął, niepewny dalszej drogi. Wtedy zobaczył ślady, jakie musiała zostawić jego owca – ułamane i powyginane gałązki – i ruszył jej tropem. Po jakimś czasie znowu zmienił kierunek.

Nim minęła kolejna godzina poszukiwań, Thora ogarnęło rozpaczliwe przeczucie, że zupełnie się zgubił. Próbował przypomnieć sobie, skąd przyszedł, lecz nie był tego pewien. Z niepokoju zaczęło ściskać go w dołku, ale pomyślał, że jakieś wyjście z Mrocznego Lasu musi leżeć gdzieś przed nim, nie ustawał więc w marszu. Wkrótce ujrzał w oddali snop słonecznego światła i skierował się ku niemu. Zatrzymał się na skraju małej polany, gwałtownie jak wrośnięty w ziemię. Nie wierzył własnym oczom.

Na polanie, obrócony plecami do chłopca, stał jakiś mężczyzna w długiej, błękitnej, atłasowej szacie. Thor wyczuł, że to ktoś niezwykły; może druid. Wysoki, wyprostowany, z głową osłoniętą kapturem, stał nieruchomo, jakby troski tego świata zupełnie go nie dotyczyły. Thor nie bardzo wiedział, jak się zachować. Słyszał o druidach, ale nigdy żadnego nie spotkał. Znaki na szacie i jej misternie złocone wykończenie świadczyły, że nie jest to żaden zwykły druid: miał na sobie insygnia królewskie, Królewskiego Dworu. Thor nie rozumiał, co ktoś taki może tutaj robić.

Po chwili, która wydawała się trwać wiecznie, druid powoli odwrócił się i spojrzał na niego. Thor zaparło dech w piersiach; rozpoznał tę twarz. Stał przed nim jeden z najsławniejszych ludzi w królestwie: osobisty druid króla, Argon, odwieczny doradca królów Królestwa Zachodu. Już sama jego obecność w gęstwinie Mrocznego Lasu, z dala od Królewskiego Dworu, była zagadkowa. Thor pomyślał, że to chyba jakiś sen.

– Wzrok cię nie myli – powiedział Argon, patrząc mu prosto w twarz. Jego głęboki, prastary głos zabrzmiał, jakby to drzewa do niego przemówiły. Wielkie, przenikliwie jasne oczy zdawały się przewiercać chłopca na wylot, oceniać. Thor poczuł bijącą od druida falę intensywnej mocy, jakby znalazł się nagle w pełnym słońcu. W mgnieniu oka przyklęknął i skłonił głowę.

– Wasza Miłość – wyjąkał. – Wybaczcie, że wam przeszkodziłem.

Brak szacunku wobec doradców królewskich mógł oznaczać więzienie lub nawet śmierć; prawdę tę wpajano Thorowi od maleńkości.

– Wstań, dziecko – rzekł Argon. – Gdybym chciał, żebyś ukląkł, tobym ci powiedział.

Thor wolno powstał i podniósł wzrok na druida. Argon podszedł do niego o kilka kroków. Stanął i przyglądał się chłopcu przez dłuższą chwilę, aż ten poczuł zakłopotanie.

– Masz oczy po matce – powiedział Argon.

Zaskoczyło to Thora. Nigdy nie poznał matki ani też poza własnym ojcem nie znał nikogo, kto by ją pamiętał. Powiedziano mu, że umarła przy jego narodzinach, żył więc w wynikającym stąd poczuciu winy. Podejrzewał nawet, że to dlatego najbliżsi go nienawidzą.

– Mylicie mnie z kimś, Wasza Miłość – odpowiedział. – Ja nie mam matki.

– Nie? – Na twarzy Argona pojawił się uśmiech. – Czyżby urodził cię ojciec?

– Chciałem powiedzieć, Wasza Miłość, że moja matka umarła, kiedy się urodziłem. Pewnie mnie z kimś mylicie.

– Jesteś Thorgrin z klanu McLeod. Najmłodszy z czwórki braci. Ten, którego dziś nie wybrali.

Thor otworzył szeroko oczy. Nie wiedział, co o tym myśleć. Nie rozumiał, jakim cudem ktoś tak ważny jak Argon może wiedzieć, kim on jest. Nie śniło mu się nawet, że mógłby go znać ktoś spoza jego wioski.

– Skąd wiecie, panie?

Argon uśmiechnął się tylko w odpowiedzi. Thor poczuł, jak wzbiera w nim ciekawość.

– Skąd... – dodał, szukając słów – skąd wiecie o mojej matce? Znaliście ją? Kim była?

Ale druid już się odwrócił.

– Innym razem – powiedział, odchodząc.

Thor patrzył za nim ze zdziwieniem. Całe to spotkanie było oszałamiające i tajemnicze zarazem; wszystko działo się zbyt szybko. Uznał, że nie może dać Argonowi po prostu odejść i pospieszył za nim.

– Co tutaj robicie, panie? – spytał, próbując dogonić druida. Ten jednak, podpierając się starą laską w kolorze kości słoniowej, szedł zaskakująco szybko. – Nie czekaliście chyba na mnie?

– Na kogóż innego? – odparł Argon. Wchodził coraz głębiej w las, pozostawiając za sobą polanę. Thor przyspieszył, aby się z nim zrównać.

– Ale dlaczego na mnie? Skąd wiedzieliście, że tu będę? Czy mogę się wam na coś przydać?

– Tyle pytań naraz – odrzekł Argon. – Tyle hałasu. Powinieneś więcej słuchać.

Zagłębiali się dalej w gęstą puszczę. Thor podążał za druidem, z całych sił starając się nie odzywać.

– Szukasz tutaj zaginionej owcy – stwierdził Argon. – Szlachetny trud. Ale tracisz tylko czas. Ona nie przeżyje.

Thor znów szeroko otworzył oczy ze zdumienia.

– Skąd wiecie, panie?

– Mam wiedzę o mnóstwie spraw, która nie jest ci dana, chłopcze. Przynajmniej jeszcze nie teraz.

Spiesząc za druidem, chłopiec rozważał jego słowa. Tamten ciągnął:

– Nie posłuchasz mnie jednak. Taką już masz naturę. Nieugiętą, jak twoja matka. Pobiegniesz za owcą, zdecydowany ocalić ją za wszelką cenę.

Thor poczerwieniał. Zdawało mu się, że Argon czyta w jego myślach.

– Jesteś zadziorny – dodał druid. – Uparty. Może nazbyt dumny. To skądinąd dobre cechy. Kiedyś jednak mogą przywieść cię do upadku.

Argon zaczął wspinać się po porośniętym mchem stoku, a Thor podążył za nim.

– Chcesz wstąpić do Królewskiego Legionu – stwierdził Argon.

– Tak! – wybuchnął Thor, pełen emocji. – Mam jakieś szanse? Czy możecie sprawić, by tak się stało?

Argon zaniósł się głębokim, głuchym śmiechem, od którego Thorowi ciarki przeszły po plecach.

– Mogę sprawić, że stanie się wszystko albo nic. Twoje przeznaczenie zostało już spisane. Ale to, czy je wypełnisz, zależy od ciebie.

Thor nic nie rozumiał.

Kiedy dotarli na szczyt wzgórza, Argon zatrzymał się i obejrzał na chłopca, który przystanął o kilka kroków za nim. Thor znów czuł, jak przeszywa go bijąca od druida moc.

– Twoje przeznaczenie ma niezwykłą wagę – powiedział Argon. – Nie porzucaj go.

Chłopiec nie przestawał się dziwić. Jego przeznaczenie ma niezwykłą wagę? Czuł, jak rośnie w nim duma.

– Nie rozumiem. Mówicie zagadkami, panie. Zechciejcie wyjawić więcej, proszę.

Argon nagle znikł.

Zaskoczony Thor nie wierzył własnym oczom. Zaczął rozglądać się wokół, nasłuchując. Czy to wszystko tylko mu się przyśniło? Czy była to jakaś sztuczka wyobraźni?

Odwrócił się i zbadał wzrokiem puszczę. Z tej wyniosłości widział o wiele dalej niż przedtem. W oddali dostrzegł jakiś ruch. Dobiegł go też odgłos, który brzmiał jak kwilenie owcy.

Potykając się, chłopiec ruszył biegiem po omszałym zboczu w kierunku, z którego dobiegał odgłos, z powrotem w gęstwinę. Nie przestawał jednak myśleć o spotkaniu z Argonem. Ledwo pojmował, że coś takiego w ogóle się zdarzyło. Co tu robił królewski druid? Tu, ze wszystkich możliwych miejsc? Czekał na niego? Czemu? I co miał na myśli, mówiąc o jego przeznaczeniu? Im bardziej starał się rozwikłać tę zagadkę, tym mniej rozumiał. Argon z jednej strony ostrzegał go, aby nie podążał dalej, z drugiej strony zachęcał go do działania. Im dłużej Thor biegł, tym bardziej narastało w nim przeczucie, że za chwilę wydarzy się coś doniosłego.

Skręcił za jednym z drzew i nagle stanął jak wryty na widok otwierający się przed jego oczami. W jednej chwili urzeczywistniły się wszystkie jego koszmary. Włosy stanęły mu dęba i zdał sobie sprawę, że zagłębiając się tak daleko w Mroczny Las, popełnił śmiertelny błąd.

O jakieś trzydzieści kroków przed nim na czterech silnych łapach stał sybold. Potężnie umięśniony, wielkości rosłego konia, wyglądał na najbardziej przerażające zwierzę w Mrocznym Lesie, może nawet w całym królestwie. Choć Thor widział go pierwszy raz w życiu, rozpoznał go natychmiast; słyszał o nim dużo legend. Przypominał znanego chłopcu z rozmaitych wizerunków lwa, ale musiał być o wiele większy. Ślepia żarzyły mu się żółtą poświatą, a jego skóra miała barwę głębokiego szkarłatu – jak głosiły legendy, od koloru krwi pożeranych niewiniątek. Thor słyszał niewiele opowieści o spotkaniu z tym zwierzęciem, a i te traktowano z przymrużeniem oka, może dlatego, że nikomu nie udało się napotkać potwora i przeżyć. Niektórzy uznawali go za boga puszczy albo za jakiś znak czy omen. Jeśli w istocie tak było, Thor wolał nie wyobrażać sobie, co ten znak zapowiada.

Ostrożnie cofnął się o krok.

Z paszczą po części rozwartą i kłami ociekającymi śliną, sybold wbijał w chłopca spojrzenie swoich żółtych ślepi. W paszczy potwora, przeszyta jego zębiskami, zwisała głową w dół zaginiona owca Thora; dogorywała, kwiląc przeraźliwie. Najwyraźniej sybold pastwił się nad nią, nie spiesząc się zbytnio, jakby ból ofiary sprawiał mu przyjemność. Jej kwilenie trudno było znieść. Wiła się bezradnie, a chłopiec czuł na sobie ciężar winy; to przez niego cierpiała. W pierwszym odruchu chciał się odwrócić i uciec, ale wiedział, że byłaby to daremna próba. Sybold doścignąłby każdego, a ucieczka tylko by go zachęciła. Poza tym Thor nie mógł skazać owcy na tak okrutny koniec.

Stał zdjęty strachem, ale wiedział, że musi coś zrobić. Instynktownie sięgnął do woreczka u pasa, ujął kamień i umieścił go w procy. Drżącą ręką zamachnął się, dał krok naprzód i wypuścił pocisk, który śmignął w powietrzu i trafił w cel. Rzut był idealny: kamień uderzył owcę w ślepie i wbił się głęboko pod czaszkę. Owca zwisła bezwładnie, martwa; Thor skrócił jej męki.

Wściekły, że chłopiec ośmielił się zepsuć mu igraszkę, sybold przeszył go wzrokiem. Powoli rozwarł monstrualne szczęki i wypuścił owcę, która spadła na ziemię z głuchym pacnięciem. Nie odrywając ślepi od Thora, warknął złowrogo, głęboko, jakby prosto z trzewi, i z wolna ruszył ku chłopcu. Ten, z walącym w piersi sercem, umieścił kolejny kamień w procy i znów wziął mocny zamach. Wtem sybold zaszarżował, szybki jak piorun. Chłopiec postąpił o krok naprzód i cisnął kamień, modląc się, aby trafić; wiedział, że nie ma czasu na kolejny rzut.

Pocisk uderzył stwora wprost w prawe oko, na wpół go oślepiając. Powaliłoby to każde mniejsze zwierzę, ale nie sybolda, który ryknął z bólu, lecz nie zatrzymał się i jednym susem znalazł przed bezbronnym Thorem. Wielkimi pazurami smagnął chłopca w ramię i trzy szpony naraz, ostre jak brzytwy, przecięły skórę chłopca. Z rany trysnęła krew, a Thor wrzasnął i upadł. Bestia natychmiast całym ciałem przygniotła go do ziemi; ciężar był nie do zniesienia, jakby zwalił się na niego potężny głaz. Thor czuł, że zaraz pękną mu żebra. Potwór zaś rzucił łbem, rozwarł paszczę i sięgnął obnażonymi kłami ku gardłu chłopca. Ten wyprostował ręce i chwycił stwora za gardziel, twardą jak jeden potężny mięsień. Po chwili ręce zaczęły drżeć mu z wysiłku, a kły zwierzęcia zbliżać się coraz bardziej. Czuł już na twarzy smrodliwy dech sybolda i ślinę spływającą mu z paszczy. Zwierz wydał głęboki, donośny, raniący uszy pomruk, a Thor poczuł, że za chwilę zginie, i zamknął oczy.

Назад Дальше