Arena Jeden - Морган Райс 2 стр.


Zatrzymuję się i obracam, chłonąc widoki: są zdumiewające. Zawsze sądziłam, że mamy wspaniały widok z domu taty, położonego w połowie drogi na szczyt, ale tu, na górze, jest zjawiskowy. Wszędzie wznoszą się górskie szczyty, a za nimi, w oddali, dostrzegam nawet rzekę Hudson, iskrzącą się w słońcu. Widzę również kręte drogi, które przecinają stoki góry w zadziwiający sposób, całkiem nietknięte. Prawdopodobnie dlatego, że tak mało ludzi tu się w ogóle zapuszcza. Nigdy tak naprawdę nie widziałam tu samochodu, czy jakiegoś innego pojazdu. Mimo leżącego wszędzie śniegu, same drogi są czyste; strome, kręte trakty pławią się w słońcu, idealnie spełniając rolę odpływów i, co zadziwiające, większość śniegu rzeczywiście już stopniała.

Nagle odczuwam niepokój. Wolę, kiedy drogi pokrywa śnieg i lód, kiedy są nieprzejezdne, ponieważ jedynymi ludźmi, którzy dysponują obecnie samochodami i paliwem są łowcy niewolników – bezlitośni łowcy nagród, którzy zajmują się dostarczaniem zasobów dla Areny Jeden. Patrolują wszystkie okolice, szukając ocalałych, których porywają i sprowadzają na arenę w roli niewolników. Zgodnie z tym, co słyszałam, są tam zmuszani do walki na śmierć i życie ku uciesze widowni.

Razem z Bree miałyśmy szczęście. Nie widziałyśmy żadnych łowców, od kiedy tu przybyłyśmy lata temu – ale sądzę, iż tylko dlatego, że żyjemy wysoko w górach, w tak odległym miejscu. Tylko raz słyszałam piskliwy jęk silnika jakiegoś łowcy, hen w oddali, po drugiej stronie rzeki. Wiem, że są tam gdzieś w dole i patrolują. I nie ryzykuję – upewniam się, byśmy nie zwracały na siebie uwagi, z rzadka rozpalając ogień, chyba, że musimy. Mam też zawsze oko na Bree. Najczęściej zabieram ją ze sobą na polowanie – dziś również bym to zrobiła, gdyby nie była taka chora.

Odwracam się plecami do płaskowyżu i kieruję wzrok na mniejsze jezioro. Solidnie zamarznięte, błyszcząc w popołudniowym świetle, spoczywa tam niczym utracony klejnot, skrywając się za zagajnikiem. Podchodzę bliżej, stawiając kilka niepewnych kroków na lodzie, aby upewnić się, czy nie pęknie. Kiedy już czuję, że jest solidny, robię kolejne kroki. Znajduję odpowiednie miejsce, wyciągam zza pasa niewielki toporek i mocno rąbię lód kilka razy. Pojawia się pęknięcie. Wyjmuję nóż, klękam na kolanie i uderzam mocno w sam środek szczeliny. Czubkiem noża wydłubuję niewielki otwór, wystarczająco jednak duży, by wydobyć przez niego rybę.

Pospiesznie wracam na brzeg, potykając się i ślizgając, po czym mocuję wędkę między dwiema gałęziami, rozwijam sznurek, biegnę z powrotem i wrzucam koniec do przerębla. Potrząsam nim kilkukrotnie z nadzieją, że odblask metalowego haczyka przyciągnie jakieś stworzenia żyjące pod lodową taflą. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że jest to daremny trud, ani podejrzeniu, iż wszystko, co kiedykolwiek żyło w tych górskich jeziorach, już dawno wymarło.

Tu, na górze, jest nawet jeszcze zimniej. Nie mogę tak po prostu stać, wpatrując się w żyłkę. Muszę się poruszać. Odwracam się i schodzę z jeziora. Ta przesądna część mojego ja podpowiada mi, że może złapię rybę, jeśli nie będę tam stać i się gapić. Chodzę wokół drzew, zataczając niewielkie kręgi, rozcierając ręce i starając się utrzymać ciepło. Na niewiele to się zdaje.

I wtedy przypominam sobie o suchym drewnie. Spuszczam wzrok i szukam rozpałki, ale na próżno. Ziemię pokrywa śnieg. Spoglądam w górę na drzewa i widzę, że ich pnie i gałęzie w większości również przykrywa śnieg. Jednak w oddali dostrzegam kilka smaganych wiatrem drzew pozbawionych śnieżnej otuliny. Przedzieram się do nich i sprawdzam korę, przesuwając dłoń po jej powierzchni. Z ulgą stwierdzam, że niektóre gałęzie są już wyschnięte. Wyciągam toporek i odrąbuję jedną z tych większych. Potrzebuję jedynie naręcza drewna, a ta ogromna gałąź nada się idealnie. Łapię ją, kiedy odpada, nie dając jej uderzyć w śnieg. Potem opieram ją o pień i przecinam dokładnie w połowie. Robię to raz po raz do chwili, kiedy uzyskuję niewielki stos drewna, wystarczająco duży, by zmieścić go w swoich rękach. Kładę go obok, z dala od mokrego śniegu poniżej.

Rozglądam się wokół, sprawdzając pozostałe pnie, a kiedy przyglądam się bliżej, coś sprawia, że przystaję. Podchodzę do jednego drzewa, przypatrując się z uwagą, i uświadamiam sobie, że jego kora różni się od pozostałych. Podnoszę wzrok i uzmysławiam sobie, że to nie jest sosna; to klon. Jestem zdumiona obecnością klonu na tej wysokości, a jeszcze bardziej, kiedy widzę go tutaj. W gruncie rzeczy, klon jest prawdopodobnie jedynym drzewem w przyrodzie, które rzeczywiście potrafię rozpoznać. Wspomnienia powracają falami, mi na przekór.

Kiedyś, kiedy byłam młodsza, tata wbił sobie do głowy, że weźmie mnie na wycieczkę przyrodniczą. Sam Bóg raczy wiedzieć dlaczego, ale zabrał mnie ze sobą, by nacinać klony. Najpierw jechaliśmy godzinami do jakiegoś zapomnianego przez Boga i ludzi zakątka kraju, ja z metalowym wiadrem, a tata z dziobem. Potem spędziliśmy kolejne godziny na wałęsaniu się po lasach z przewodnikiem w poszukiwaniu idealnych klonów. Pamiętam wyraz rozczarowania na jego twarzy, kiedy naciął pierwsze drzewo i przezroczysty płyn spłynął do naszego wiadra. Spodziewał się syropu.

Nasz przewodnik zaśmiał się z niego i powiedział, że klon nie produkuje syropu, tylko sok. Sok zamienia się w syrop podczas gotowania. Jak twierdził, proces ten zabiera kilka godzin. Z około osiemdziesięciu galonów soku powstaje zaledwie kwarta syropu.

Tata spojrzał na wypełnione sokiem wiadro i cały poczerwieniał, jakby kto właśnie wcisnął mu niezły kit. Nie spotkałam dotąd nikogo równie dumnego. Jeśli w ogóle istniało coś, czego nienawidził bardziej niż czuć się głupio, to było to wyśmiewanie się z niego. Kiedy tamten mężczyzna roześmiał się na głos, tata rzucił w niego wiadrem, niemal w niego trafiając, po czym chwycił moją dłoń i pospiesznie odmaszerował.

Nigdy więcej nie zabrał mnie na łono natury.

Nie przejęłam się tym jednak – w sumie podobała mi się ta wycieczka, pomimo tego, że przez całą powrotną drogę wściekał się w milczeniu. Zdołałam zebrać niewielką ilość soku, zanim zabrał mnie stamtąd i pamiętam, że popijałam w tajemnicy w drodze do domu, gdy nie widział. Był cudowny. Smakował, niczym posłodzona woda.

Stojąc tu teraz przed tym drzewem, rozpoznaję klon jak własnego bliźniaka. Ten gatunek, znajdujący się tak wysoko w górach, wygląda niepozornie, wręcz mizernie. Byłabym zaskoczona, gdyby zawierał w sobie jakikolwiek sok. Ale nie mam nic do stracenia. Wydobywam nóż i wbijam go w drzewo, raz po raz w to samo miejsce. Potem zagłębiami ostrze w otworze coraz dalej, obracając je i wyginając. Naprawdę nie oczekuję jakiegoś efektu.

Jestem zszokowana, kiedy wycieka na zewnątrz kropla soku. Jestem jeszcze bardziej zdumiona, kiedy kropla zamienia się w niewielką, sączącą się strużkę. Wyciągam palec, dotykam jej i podnoszę, kładąc na język. Czuję krzepiący cukier i natychmiast rozpoznaję ten smak. Dokładnie taki sam, jaki pamiętam. Nie wierzę.

Sok zaczyna płynąć szybciej i tracę większość, gdyż spływa po korze. Rozglądam się rozpaczliwie w poszukiwaniu czegokolwiek, w co mogłabym go zebrać, jakiegoś wiaderka – ale oczywiście nie ma tu niczego takiego. I wtedy przypominam sobie: mój termos. Wyciągam plastikowy termos zza pasa i odwracam go do góry nogami, opróżniając go z wody. Mogę ją znaleźć gdziekolwiek, zwłaszcza kiedy jest tu tyle śniegu wkoło – a ten sok jest zbyt cenny. Przytrzymuję termos przy drzewie, żałując, że nie posiada odpowiedniego wlotu. Przyciskam plastik do kory najbliżej jak tylko można i udaje mi się zebrać większość soku. Płynie wolniej niż bym tego chciała, ale w kilka minut udaje mi się napełnić termos do połowy.

Strumień soku ustaje. Czekam kilka sekund, zastanawiając się, czy sok pocieknie jeszcze raz, ale na próżno.

Rozglądam się i dostrzegam kolejny klon, około dziesięć stóp dalej. Podbiegam szybko, podnoszą nóż podekscytowana i tym razem wbijam go mocno, widząc już oczami wyobraźni, jak napełniam termos do korka i wyraz zdumienia na twarzy Bree, kiedy go smakuje. Może i nie jest pożywny, ale z pewnością ją rozweseli.

Tym razem jednak, kiedy mój nóż wbija się w pień, rozlega się ostry odgłos rozłupywania, którego się nie spodziewałam, a zaraz potem skrzypienie drzewa. Podnoszę wzrok i widzę, jak całe drzewo zaczyna się przechylać i uświadamiam sobie, zbyt późno, że zmarznięte i okryte lodową powłoką, od dawna jest martwe. Uderzenie mojego noża wystarczyło, by je powalić.

Chwilę później całe drzewo, długie przynajmniej na dwadzieścia stóp, przewraca się na ziemię. Wzbija potężny obłok śniegu i sosnowych igieł. Kucam cała podenerwowana, iż mogłam zdradzić tym swoją obecność. Jestem wściekła na siebie. To było nieostrożne. Głupie. Powinnam najpierw porządnie przyjrzeć się temu drzewu.

Jednak po kilku minutach moje serce uspokaja się i uświadamiam sobie, że nie ma tu nikogo. Z powrotem zaczynam racjonalnie myśleć, zdaję sobie sprawę, że drzewa same z siebie wciąż przewracają się w każdym lesie i, że upadek tego niekoniecznie musiał wydać obecność człowieka. Kiedy spoglądam na miejsce, w którym kiedyś stało to drzewo, uświadamiam sobie coś z opóźnioną reakcją. Patrzę z niedowierzaniem.

Oto w oddali, schowana za kępą drzew, wbudowana bezpośrednio w górskie zbocze, stoi niewielka kamienna chata. Jest maleńka, zbudowana na planie idealnego kwadratu, ma około piętnastu stóp szerokości i głębokości oraz dwanaście stóp wysokości, a jej mury zbudowane zostały z dawnych bloków skalnych. Na dachu wznosi się niewielki komin, a w ścianach osadzono niewielkie okna. Drewniane drzwi wejściowe w kształcie łuku stoją otworem, nieco uchylone.

Mała chata jest na tyle dobrze zakamuflowana, tak idealnie zlewa się z otoczeniem, że nawet spoglądając wprost na nią, ledwie potrafię odróżnić ją od tła. Jej dach i ściany pokrywa śnieg, a widoczne skalne fragmenty idealnie wkomponowują się w krajobraz. Chata wygląda staro, jakby zbudowano ją setki lat temu. Nie mogę pojąć, co ona tu robi, kto miałby ją zbudować, ani w jakim celu. Być może mieszkał tu dozorca parku. A może był to dom jakiegoś samotnika. Lub też survivalowego maniaka.

Sprawia wrażenie, jakby od lat nikt w niej nie przebywał. Uważnie lustruję leśną ściółkę w poszukiwaniu jakichś śladów, odcisków zwierząt. Ale nie zauważam niczego. Wracam pamięcią do chwili, kiedy zaczął padać śnieg, kilka dni temu, i w myślach wykonuję obliczenia. Nikt nie wchodził, ani nie wychodził stamtąd od przynajmniej trzech dni.

Serce zaczyna mi mocniej bić na myśl o tym, co mogę znaleźć w środku. Jedzenie, ubranie, lekarstwa, broń, materiały – wszystko będzie darem niebios.

Ostrożnie pokonuję polanę, zerkając co chwila ponad ramieniem, by upewnić się, że nikt mnie nie obserwuje. Poruszam się szybko, pozostawiając za sobą wielkie, rzucające się w oczy ślady w śniegu. Kiedy docieram do drzwi, odwracam się i sprawdzam jeszcze raz, po czym stoję tak i czekam przez kilka sekund, nasłuchując. Nie słyszę żadnego dźwięku poza odgłosem wiatru i pobliskiego strumienia, który przepływa zaledwie kilka stóp od wejścia do domu. Wyciągam dłoń i uderzam mocno trzonkiem toporka w drzwi, wywołując głośny, niosący się echem hałas, dając w ten sposób ostatnie ostrzeżenie jakimkolwiek zwierzętom, które mogą skrywać się wewnątrz domostwa.

Nie otrzymuję żadnej odpowiedzi.

Szybko otwieram drzwi, odpychając śnieg i wchodzę do środka.

Jest ciemno. Wnętrze rozświetlają jedynie ostatnie promienie słońca wpadające tu przez niewielkie okna i dopiero po chwil mój wzrok przyzwyczaja się do panującego mroku. Czekam, stojąc oparta plecami o drzwi, w gotowości na wypadek gdyby jakieś zwierzę używało chaty, jako swego schronienia. Ale po kilku kolejnych minutach mój wzrok przystosowuje się w pełni do słabego światła i stwierdzam, że jestem najwyraźniej sama.

Pierwszą rzeczą, na którą zwracam uwagę w tym niewielkim domu, jest panujące tu ciepło. Jest tak może dlatego, iż wnętrze jest niewielkie, ma niski sufit i zostało wyciosane bezpośrednio w górskim zboczu; a może dlatego, że jest osłonięte przed wiatrem. Mimo, że okna są szeroko otwarte, wystawiając wnętrze na łaskę żywiołów oraz że drzwi są wciąż uchylone, musi tu być przynajmniej o piętnaście stopni cieplej – znacznie cieplej niż kiedykolwiek w domu taty, nawet przy palącym się ogniu. Jednakże, na co należałoby najpierw zwrócić uwagę, domek taty został zbudowany jak najtaniej, ze ścianami grubości kartki papieru, winylowym deskowaniem, i położony na zboczu wzgórza, które zwykle zdaje się leżeć bezpośrednio na drodze wiatru.

To miejsce różni się jednak całkowicie. Kamienne ściany są grube i solidnie zbudowane. Czuję, że jest tu przytulnie i bezpiecznie. Mogę sobie tylko wyobrazić, jak ciepło mogłoby tu być, gdybym zamknęła drzwi, zabiła okna deskami i rozpaliła ogień w kominku – który zdaje się być w dobrym stanie.

Wnętrze składa się z jednego wielkiego pokoju. Spoglądam spod przymrużonych powiek, przeczesując wzrokiem podłogę w poszukiwaniu czegokolwiek, jakiejkolwiek rzeczy, którą mogłabym zabrać ze sobą. O dziwo, miejsce to wygląda, jakby od czasu wojny nikt tu nie zaglądał. Co drugi dom, które już widziałam, miał powybijane okna, wszędzie leżał gruz, i najwyraźniej ogołocono je ze wszystkiego użytecznego, włącznie z instalacją elektryczną. Ten jednak nie. Jest nieskazitelny, czysty i wysprzątany, jakby jego właściciel któregoś dnia wstał z łóżka i wyszedł. Zastanawiam się, czy nie było to aby jeszcze, zanim wojna się zaczęła. Sądząc po pajęczynach na suficie i niewiarygodnym wręcz położeniu, świetnym ukryciu za drzewami, zgaduję, że właśnie tak było. I że nie było tu nikogo od wielu lat.

Dostrzegam zarys jakiegoś przedmiotu na tle odległej ściany i podchodzę do niego z wyciągniętymi przed sobą rękoma, brnąc po omacku. Kiedy moje dłonie dotykają go, uświadamiam sobie, że to komoda. Przesuwam palce po jej gładkiej, drewnianej powierzchni i czuję pokrywający ją kurz. Przesuwam palce po niewielkich gałkach − uchwytach szuflad. Delikatnie pociągam, otwierając każdą po kolei. Jest zbyt ciemno, by widzieć cokolwiek, więc sięgam dłonią do każdej i przeczesuję wnętrze. Pierwsza nic nie zawiera. Druga również. Otwieram je wszystkie szybko z coraz słabszą nadzieją – kiedy nagle, przy piątej szufladzie, przystaję. Wyczuwam coś w jej końcu, z tyłu. Wyjmuję to powoli.

Podnoszę do światła i najpierw nie rozpoznaję, ale potem czuję charakterystyczną, aluminiową folię i zdaję sobie sprawę, co to: tabliczka czekolady. Ktoś odgryzł już kilka kawałków, ale reszta wciąż owinięta jest w oryginalną folię i dobrze zachowana. Odwijam niewielki kawałek, podsuwam pod nos i wącham. Nie mogę w to uwierzyć: prawdziwa czekolada. Nie jedliśmy jej od wojny.

Jej zapach wywołuje ostre bóle głodowe i tylko dzięki całej sile woli powstrzymuję się przed rozerwaniem opakowania i pożarciem jej w całości. Zmuszam się, by pozostać silną, ostrożnie owijam czekoladę z powrotem w folię i chowam do kieszeni. Poczekam, aż będę z Bree, by się nią uraczyć. Uśmiecham się, wyobrażając sobie wyraz jej twarzy, kiedy weźmie pierwszy kęs. Bezcenne.

Назад Дальше