Potyczki Rycerzy - Морган Райс 2 стр.


Biegnąc przez komnatę, poczuła głód. Przypominało o sobie łaknienie, które wzbudziło w niej Wielkie Pustkowie. Zerknęła w bok, na pozostawione dla niej na stoliku specjały – różnorakie pieczywo, owoce i desery – chwyciła szybko co nieco i zjadła po drodze. Pochwyciła więcej, niż było jej trzeba. Schyliła się i nakarmiła połową zdobyczy Krohna, który zamruczał, wyrwał jej pokarm z dłoni i ochoczo przyłączył się do uczty. Była bardzo wdzięczna za to jedzenie, schronienie, tę całą szczodrość – za to, że pod niektórymi względami czuła się, jakby znowu była w Królewskim Dworze, na zamku, w którym dorastała.

Kiedy wyszła z komnaty, straże stanęły na baczność, otwierając przed nią ciężkie, dębowe drzwi. Przeszła obok nich zamaszystym krokiem i ruszyła słabo oświetlonym, kamiennym zamkowym korytarzem, rozświetlonym nieco przez dogasające po nocy pochodnie.

Dotarła na kraniec korytarza i wspięła się po krętych kamiennych schodach, z towarzyszącym jej nieodłącznie Krohnem. Dotarła na wyższą kondygnację, gdzie, jak już doskonale wiedziała, mieściła się sala tronowa. Powoli oswajała się z zamkiem. Pomknęła przez kolejną salę i już miała przejść łukowatym otworem w kamiennym murze, kiedy kątem oka dostrzegła jakiś ruch. Wzdrygnęła się na widok czającej się w cieniu postaci.

– Gwendolyn – powiedział łagodnym, zbyt wytwornym głosem, wychylając się z cienia z pełnym samozadowolenia uśmiechem na twarzy.

Zbita z tropu Gwendolyn zamrugała powiekami. Dopiero po chwili przypomniała sobie, kim jest. Tak wielu ludziom została ostatnimi czasy przedstawiona, że wszystko zacierało się jej w pamięci.

Lecz tej jednej twarzy nie mogła zapomnieć. Był to królewski syn, ten drugi bliźniak, ten z włosami, który opowiedział się przeciw niej.

– Jesteś synem króla – powiedziała na głos. – Trzecim co do starszeństwa.

Wyszczerzył zęby w chytrym uśmieszku, który w ogóle nie przypadł jej do gustu, po czym zrobił kolejny krok w jej kierunku.

– Tak naprawdę drugim – poprawił ją. – Jesteśmy bliźniętami, jednak ja pierwszy pojawiłem się na świecie.

Gwen przyjrzała się mu bacznie, kiedy ten podszedł o kolejny krok. Zauważyła, że jest nienagannie odziany i ogolony, na jego głowie piętrzy się koafiura i pachnie perfumami i wonnymi olejkami. Obnosił się z zadowoloną z siebie miną i zalatywał wręcz arogancją i wysokim mniemaniem o sobie.

– Nie chcę, by myślano o mnie, jak o bliźniaku – kontynuował. − Jestem panem samego siebie. Me imię Mardig. Tylko przez zrządzenie losu zostałem zrodzony bliźnięciem, na co akurat wpływu nie miałem. Taka ot dola koronowanych głów, można by rzec – konkludował filozoficznie.

Gwen nie przypadło do gustu jego towarzystwo. Wciąż odczuwała niechęć z powodu jego zachowania ubiegłego wieczoru. Poczuła, jak stojący u jej boku Krohn naprężył ciało i otarł się o jej nogę zjeżoną na karku sierścią. Sama poczuła zniecierpliwienie, pragnąc jak najszybciej dowiedzieć się, czego od niej chce.

– Zawsze skrywasz się w cieniu korytarzy? – spytała.

Mardig uśmiechnął się z wyższością i podszedł jeszcze bliżej, nieco za blisko w jej mniemaniu.

– Wszak to mój zamek – odparł zaborczo. – Jestem znany z tego, iż przechadzam się po nim dość często.

– Twój zamek? – spytała. – A nie twojego ojca?

Spochmurniał na twarzy.

– Wszystko w swoim czasie – odparł tajemniczo i zrobił kolejny krok.

Gwendolyn cofnęła się odruchowo, wiedziona niechęcią do jego bliskości. Krohn zaczął groźnie pomrukiwać.

Mardig spojrzał w dół na niego lekceważąco.

– Wiesz, że zwierzęta nie sypiają na naszym zamku? – odrzekł.

Gwen zmarszczyła brwi z irytacji.

– Twój ojciec nie czynił z tego powodu wyrzutów.

– Mój ojciec nie egzekwuje prawa – odparł. – To moja rola. Królewskie straże również są pod moją komendą.

Kolejny raz zmarszczyła brwi, równie zdenerwowana.

– Czy to z tego powodu zatrzymałeś mnie tutaj? – spytała z rozdrażnieniem w głosie. – By wyegzekwować zakaz przebywania zwierząt?

Spojrzał na nią krzywo. Prawdopodobnie dotarło do niego, że napotkał godnego siebie przeciwnika. Spojrzał na nią, utkwił wzrok w jej oczach, niejako oceniając ją po wyglądzie.

– W całej Grani nie masz niewiasty, która nie wzdychałaby do mnie – powiedział. – Pomimo to, w twych oczach nie dostrzegam namiętności,

Gwen zagapiła się na niego, zdjęta zgrozą, kiedy dotarło do niej, o co w tym wszystkim chodzi.

– Namiętności? – powtórzyła z zażenowaniem. – A z jakiego powodu? Jestem zamężna, a miłość mego życia wkrótce stanie z powrotem u mego boku.

Mardig roześmiał się na głos.

– Czyżby? – spytał. – Z tego, co słyszałem, dawno już jest martwy. Lub też tak dawno zaginął, że już do ciebie nie wróci.

Gwendolyn spojrzała na niego spode łba. Jej gniew wzmagał się z każdą chwilą.

– Nawet jeśli nie powróci – powiedziała – nigdy nie wybiorę innego. A już z pewnością nie ciebie.

Spochmurniał na twarzy.

Odwróciła się z zamiarem odejścia, jednak przytrzymał ją za rękę. Krohn warknął.

– Nie mam w zwyczaju prosić o to, czego chcę – powiedział. – Po prostu to biorę. Jesteś w obcym królestwie, na łasce obcego gospodarza. Postąpisz mądrze, jeśli wyświadczysz grzeczność swoim zdobywcom. Wszak, gdyby nie nasza gościnność, zostałabyś porzucona na pustkowiu. Istnieje zaś wiele niefortunnych okoliczności, które mogą przypadkiem przytrafić się gościom – nawet u gospodarza pełnego dobrych chęci.

Spojrzała na niego z nachmurzoną miną. Widziała już w życiu zbyt wiele rzeczywistych zagrożeń, by lękać się jego błahych przestróg.

– Zdobywcom? – powiedziała. – A więc to tak nas traktujecie? Jestem wolną kobietą, jakbyś nie zauważył. Mogę odejść stąd choćby teraz, jeśli tego zechcę.

Roześmiał się, wydobywając z siebie paskudny dźwięk.

– I dokąd miałabyś pójść? Z powrotem na Pustkowie?

Uśmiechnął się i pokręcił głową.

– Może i jesteś wolna, formalnie rzecz biorąc – dodał. – Ale pozwól, że zapytam: jeśli cały świat jest ci tak wrogi, to gdzie w nim twe miejsce?

Krohn warknął zjadliwie. Gwen wyczuła, że sposobi się do skoku. Z oburzeniem strzepnęła dłoń Mardiga z ramienia, sięgnęła w dół i położyła swoją na głowie Krohna, by go powstrzymać. I wówczas, kiedy spojrzała gniewnie na Mardiga, doznała nagłego olśnienia.

– Rzeknij mi coś, Mardigu – powiedziała twardym, zimnym głosem. – Z jakiego to powodu nie wyruszyłeś ze swymi braćmi, dlaczego nie walczysz u ich boku na pustyni? Z jakiego to powodu jesteś jedyną osobą, która tu pozostała? Czy to strach tobą powoduje?

Uśmiechnął się, lecz pod przykrywką śmiechu wyczuła tchórzostwo.

– Rycerskość jest dla głupców – odparł. – Tych, którzy torują drogę, by innym z łatwością przychodziło to, czego pragną. Rzuć tylko słowem rycerskość, a dają się powodować niczym kukiełki. Mnie samego nie tak łatwo wykorzystać.

Spojrzała na niego z obrzydzeniem.

– Mój mąż i Srebrni wyśmiali by kogoś takiego, jak ty – powiedziała. – Nie przeżyłbyś dwóch minut w Kręgu.

Przesunęła wzrok z niego na wyjście, które sobą zastawił.

– Masz dwojaki wybór – powiedziała. – Możesz zejść mi z drogi, lub też ten oto Krohn pożre cię na śniadanie, którego tak bardzo się domaga. Sądzę, że jesteś idealnej postury.

Zerknął w dół na Krohna. Zauważyła, jak zadrżała mu warga. Przesunął się w bok.

Lecz ona nie ruszyła tak od razu. W zamian, podeszła bliżej, uśmiechając się szyderczo. Zamierzała dać mu dobitnie do słuchu.

– Może i dowodzisz swym małym zameczkiem – warknęła złowieszczo – lecz nie zapominaj, że przemawiasz do królowej. Wolnej królowej. Nigdy nie będę słuchać twoich poleceń, ani nikogo innego, jak długo żyję. Skończyłam z tym. Co czyni mnie bardzo groźną osobą – o wiele bardziej od ciebie.

Królewicz spojrzał na nią, po czym, ku jej zaskoczeniu, uśmiechnął się.

– Podobasz mi się, królowo Gwendolyn – odrzekł. – O wiele bardziej niż sądziłem.

Z sercem tłukącym się w piersi obserwowała, jak odwrócił się i odszedł, wpełzając z powrotem w mrok, znikając w korytarzu. Echo jego kroków wkrótce zamarło, a jej przyszło do głowy pytanie: jakie niebezpieczeństwa czyhają na nią w tym zamku?

ROZDZIAŁ TRZECI

Kendrick pędził przez suchy pustynny obszar z Brandtem i Atme u boku. Towarzyszyło im pół tuzina Srebrnych, pozostałości po braterstwie z Kręgu, jadąc razem jak za dawnych czasów. Zapuszczając się coraz dalej i dalej w Wielkie Pustkowie, Kendrick odczuwał coraz większy ciężar nostalgii i smutku; przypomniały mu się najlepsze chwile spędzone w Kręgu, w otoczeniu Srebrnych, towarzyszy broni; wyprawy na bitwy wspólnie z tysiącami mężnych ludzi. Towarzyszyli mu najznakomitsi rycerze, jakich królestwo miało do zaoferowania, wojownicy lepsi jeden od drugiego, a wszędzie, gdzie zajechał, odzywały się trąby i lud gnał mu na powitanie. On i jego ludzie byli mile widziani wszędzie, gdzie zawitali i częstokroć biesiadowali do późna w nocy, snując wspomnienia z bitew, opowiadając o męstwie i waleczności, potyczkach z potworami, które wyłaniały się z Kanionu – lub gorzej, z Dziczy.

Kendrick zamrugał zakurzonymi oczami, otrząsnąwszy się ze swych rozmyślań. Nie te czasy i nie to miejsce. Rozejrzał się wokół i zobaczył ośmiu Srebrnych, a spodziewał się ujrzeć całe tysiące. Powoli rzeczywistość dotarła do jego świadomości. Uświadomił sobie, że ta ósemka stanowi wszystko, co pozostało i pojął, jak wiele uległo zmianie. Czy owe dni chwały kiedykolwiek powrócą?

Jego pojęcie o tym, co kształtuje prawdziwego wojownika, zmieniło się w przeciągu ostatnich lat. Obecnie odnosił wrażenie, że prawdziwego wojownika cechują nie umiejętności, czy honor, a wytrwałość. Umiejętność parcia do przodu. Życie zaskakuje cię, piętrząc na twej drodze wszelakie przeszkody, nieszczęścia, tragedie i straty − a przede wszystkim tak liczne zmiany; stracił więcej przyjaciół niż mógłby zliczyć, a króla, któremu poświęcił całe swe życie, nie było już nawet wśród żywych. Jego ojczyzna zniknęła. Mimo to on wciąż parł przed siebie, nawet wówczas, gdy nie widział żadnego sensu i powodu ku temu. Szukał go, dobrze o tym wiedział. I to właśnie ta zdolność uporczywego parcia dalej, być może ze wszech miar, kreowała wojownika, sprawiała, że człowiek wytrzymuje próbę czasu, kiedy tak wiele osób odpada. Właśnie to odróżniało prawdziwego wojownika od przygodnego wiarusa.

– PRZED NAMI ŚCIANA PIASKU! – dobiegł go czyjś krzyk.

Był to obcy mu głos, do którego wciąż jeszcze musiał się przyzwyczaić. Obejrzał się i zobaczył Koldo’ego, najstarszego syna króla. Jego czarna skóra wyróżniała się na tle reszty oddziału, który prowadził z Grani. W krótkim czasie, kiedy to miał z nim do czynienia, zdążył nabrać do niego szacunku. Obserwował, jak dowodzi ludźmi i jak oni traktują go z podziwem. Był rycerzem, przy którym Kendrick jechał z poczuciem dumy.

Koldo wskazał na horyzont. Kendrick ujrzał to, co Koldo mu pokazywał – a w zasadzie usłyszał to najpierw, zanim zobaczył. Był to przenikliwy gwizd, niczym odgłos huraganu. Kendrickowi natychmiast przypomniała się przeprawa przez Pustkowie, jak taszczyli go półprzytomnego przez piaszczyste odludzie. Wspomniał rozszalały piaskowy żywioł, kłębiący się niczym tornado, które nigdy nie ustawało, wznosząc się pod niebo zbitą masą. Wyglądała na nieprzepuszczalną, niczym prawdziwy mur, który pomagał przesłonić Grań przed resztą Imperium.

Kiedy gwizd wzmógł się jeszcze bardziej, Kendrick wzdrygnął się na myśl o ponownym przejściu.

– CHUSTY! – rozkazał ktoś.

Kendrick ujrzał Ludviga, starszego z królewskich bliźniaków, który rozprostował długi, pleciony biały kawałek materiału i owinął sobie twarz. Po kolei, jeden za drugim, pozostali żołnierze wzięli z niego przykład i również zasłonili twarze.

Do Kendricka podjechał mężczyzna, który przedstawił mu się wcześniej jako Naten. Kendrick przypomniał sobie, że już wówczas niemal natychmiast poczuł do niego niechęć. Buntował się przeciw władzy powierzonej Kendrickowi przez króla i nie okazywał mu szacunku.

Naten uśmiechnął się do niego i jego ludzi z wyższością.

– Sądzisz, że dowodzisz tą misją – powiedział – bo przydzielił ci ją król. Mimo to, nawet nie wiesz, jak osłonić swych ludzi przed Ścianą Piasku.

Kendrick spojrzał gniewnie na mężczyznę i dostrzegł w jego oczach niczym niesprowokowaną nienawiść. Najpierw przyszło mu na myśl, że rycerz po prostu poczuł się zagrożony – lecz teraz pojął, że jest to człowiek, który uwielbia nienawidzić.

– Dajcie mu chusty! – wrzasnął Koldo do Natena ze zniecierpliwieniem w głosie.

Po dłuższej chwili, kiedy przeszkoda znalazła się jeszcze bliżej, Naten wreszcie sięgnął w dół i rzucił Kendrickowi sakwę z chustami, uderzając go bezpardonowo w pierś.

– Rozdaj je swym ludziom – powiedział – albo dajcie się posiekać. Wasz wybór, mi wszystko jedno.

Naten odjechał, skręcając ku swoim, a Kendrick naprędce rozdał chusty, podjeżdżając do każdego ze swych rycerzy i wręczając im po jednej. Potem owinął sobie twarz i głowę, podobnie jak pozostali rycerze z Kręgu, aż poczuł się bezpieczny i wciąż mógł oddychać. Ledwie cokolwiek widział. Świat rozmył się, stał się niewyraźny.

Kendrick spiął się, kiedy podjechali bliżej i dźwięk wirującego piasku stał się ogłuszający. Pozostało jeszcze pięćdziesiąt jardów, a już powietrze wypełniał odgłos siekącego o zbroję piasku. Chwilę później poczuł go.

Zanurzył się w Ścianie Piasku. Odniósł wrażenie, jakby pogrążył się w kipieli oceanu piasku. Hałas był tak wielki, że ledwie słyszał swe walące jak oszalałe serce. Piasek ogarnął każdą cząstkę jego ciała, wciskał się na siłę, chcąc rozerwać go na strzępy. Wirujący piach był tak gęsty, że nie dostrzegał nawet Brandta i Atme, którzy jechali kilka stóp obok niego.

– NIE ZATRZYMYWAĆ SIĘ! – zawołał do swych ludzi, zastanawiając się, czy którykolwiek w ogóle go słyszał, dodając otuchy tyle sobie, co im. Konie rżały jak oszalałe, zwolniły i zaczęły dziwnie reagować. Kendrick spuścił wzrok i zauważył, że piach wdziera się w ich ślepia. Pogonił rumaka obcasami, modląc się, by ten nie zatrzymał się tu i teraz.

Napierał i brnął coraz dalej i dalej, myśląc, że nigdy nie będzie temu końca – aż wtem, wreszcie, z wdzięcznością, wynurzył się, wypadł po drugiej stronie wraz ze swymi ludźmi. Znaleźli się z powrotem na Wielkim Pustkowiu, gdzie powitało ich czyste niebo i pustka.. Oddalając się od Ściany Piasku poczuł, że stopniowo zelżał jej napór i z powrotem nastał spokój. Kendrick zauważył zaś, że ludzie z Grani przyglądają się mu i jego ludziom ze zdziwieniem.

– Myślałeś, że nie damy rady? – spytał Natena, który gapił się na niego z niedowierzaniem.

Naten wzruszył ramionami.

– I tak mnie to nie obchodzi – powiedział i odjechał ze swymi ludźmi.

Kendrick wymienił spojrzenia z Brandtem i Atme. Ich myśli znowu skupiły się na ludziach z Grani. Kendrick przeczuwał, że czeka ich długa i ciężka droga do zdobycia ich zaufania. Byli przecież obcymi im ludźmi, tymi, którzy pozostawili ten ślad i sprawili im przez to kłopot.

– Tam, dalej! − wrzasnął Koldo.

Kendrick podniósł wzrok i zobaczył na pustyni szlak pozostawiony przez siebie i pozostałych ludzi z Kręgu. Ujrzał ślady swych stóp świetnie zachowane w piasku, prowadzące dalej ku horyzontowi.

Koldo zatrzymał się przy nich i zamilkł. Pozostali uczynili podobnie. Słychać było jedynie ciężkie oddechy rumaków. Wszyscy przyglądali się bacznie śladom.

Назад Дальше