Rycerz zatrzymał się wreszcie na rozległej polanie na wzgórzu, pod przedwiecznym drzewem, drzewem, które natychmiast rozpoznała. Siadywała pod nim wiele razy.
Mężczyzna zeskoczył z rumaka szybkim ruchem, nie puszczając jej i ściągając ją ze sobą. Upadli w mokrą trawę i potoczyli się po ziemi, a Rea poczuła, że brak jej tchu, gdy wyczuła obok siebie jego ciało. Spostrzegła, że gdy spadali, mężczyzna mógł upaść na nią i naprawdę ją skrzywdzić, lecz zdecydował się tego nie robić. Upadł w taki sposób, by złagodzić jej upadek.
– Kim jesteś? – zapytała Rea. – Czego ode mnie chcesz?
– Nie zdołałabyś tego pojąć – odrzekł rycerz, siadając. Rea nie widziała jego twarzy, przysłaniała ją biała zasłona hełmu, przez szpary której dostrzegała jedynie fiołkowe oczy o silnym spojrzeniu. Na jego rumaku dostrzegła ten sam proporzec, co wcześniej i tym razem przyjrzała się uważnie insygniom: dwa węże, otoczone złotym kręgiem, oplatały księżyc, a pomiędzy nimi tkwił sztylet.
Rycerz wyciągnął rękę i nachylił się ku niej, a Rea szarpnęła się i uderzyła pięściami w jego zbroję. Na nic się to jednak nie zdało. Słabymi, niedużymi dłońmi uderzała o metalową zbroję. Równie dobrze mogłaby bić w głaz.
– Nie zamierzam cię skrzywdzić – rzekł mężczyzna. – Nie zamierzam uczynić nic, chyba że tego pragniesz.
Rea pojęła, co miał na myśli i zamarła. Miała siedemnaście lat. Oszczędzała się dla idealnego mężczyzny. Nie sądziła, że stanie się to w taki sposób. Ale czy na pewno? We wspomnieniach powrócił do niej sen, ten, z którego została zbudzona, który śniła od wielu księżyców. Widziała to miejsce. To drzewo, tę trawę, tę polanę. Tę burzę. Tego mężczyznę.
Jakimś sposobem przewidziała to i uzmysłowiła sobie, że to na niego czekała.
– Ja także śniłem o tobie – powiedział rycerz. – Śniłem, że jesteś w opresji i o tym, co powstanie, gdy połączymy się tutaj, w tym miejscu. Gdybyś pozostała z resztą, zginęłabyś, i nie miałoby znaczenia to, jak odważna jesteś. Tutaj możemy dać początek czemuś nowemu, jeśli tego chcesz.
Rea pamiętała swoje sny o tym mężczyźnie i to, jaki w nich był. Myśl o nich wystarczyła, by wyciągnęła ku niemu dłoń.
– Tak – wyszeptała, zagłuszając szum deszczu.
Jego ręce powędrowały do jej sukni i rycerz pchnął ją na ziemię pod drzewem. Rea nigdy nie była z żadnym mężczyzną, ale widziała, jak zachowują się zwierzęta w osadzie. W tym nie było jednak nic zwierzęcego. Leżący na niej mężczyzna zdjął jedynie te części zbroi, które musiał, nie ukazał jej nawet swej twarzy, lecz mimo tego jego dotyk był delikatny i gdy nadszedł ten moment, Rea chwyciła się go mocno.
Wszystko dobiegło końca zbyt szybko i Real leżała na trawie, niezupełnie wiedząc, co teraz uczynić. Usłyszała brzęk metalu, gdy rycerz przywdziewał ponownie zbroję. Zbliżył się do niej, wyciągając coś w ręku, i wcisnął to w jej dłoń.
Zmrużyła oczy w deszczu i ku swemu zaskoczeniu spostrzegła, że mężczyzna umieścił w jej dłoni złoty naszyjnik z zawieszonym na nim wisiorem – dwoma wężami owiniętymi dokoła księżyca, pomiędzy którymi stał sztylet.
– Nie jestem dziwką, której należy się zapłata – warknęła dziewczyna.
– Gdy on przyjdzie na świat – odparł. – daj mu to. I poślij go do mnie.
Podniosła na niego wzrok.
– Opuszczasz mnie, prawda? – zapytała. – Opuszczasz, tak po prostu.
– Tu będziesz bezpieczna – odrzekł. – A jeśli moja nieobecność się wydłuży, zaczną mnie szukać. Będzie lepiej, jeśli odjadę.
– Lepiej dla kogo? – odparowała Rea.
Przez szum deszczu usłyszała, jak rycerz dosiada swego wierzchowca i niejasno zdała sobie sprawę z tego, że odjeżdża.
Dziewczynie zaczęły ciążyć powieki. Była zbyt wyczerpana, by się poruszyć, gdy leżała tak w deszczu. Serce jej pękło. Poczuła, jak nadchodzi niosący ukojenie sen i oddała się w jego objęcia. Może teraz przynajmniej nękające ją sny ustaną.
Zanim pozwoliła, by ogarnął ją sen, spojrzała na naszyjnik, na symbol. Zacisnęła dłoń, czując w niej łańcuszek. Był wykonany z grubego złota, tak grubego, że wykarmiłby jej osadę do końca życia.
Dlaczego jej go ofiarował? Dlaczego nie pozostawił jej na śmierć?
On, rzekł wcześniej mężczyzna. Nie chodziło o nią. Rea wiedziała, że będzie przy nadziei. I wiedziała, że wyda na świat chłopca.
Jakim sposobem?
Nagle, nim ogarnął ją błogi sen, wszystko jej się przypomniało. Ostatnia część jej snu.
Chłopiec. Wydała na świat chłopca. Zrodzonego z nocy pełnej furii i przemocy.
Chłopca, któremu przeznaczone będzie zostać królem.
ROZDZIAŁ DRUGI
Trzy księżyce później
Rea stała samotnie na leśnej polanie, oszołomiona, zatracona w swym własnym świecie. Nie słyszała plusku strumyczka płynącego leniwie obok jej stóp, nie słyszała ptasiego świergotu w gęstwinie leśnej wokoło, nie dostrzegała promieni słońca przedzierających się przez gałęzie ani przyglądającego się jej z niedaleka stada jeleni. Wszystko wokoło zniknęło, a dziewczyna patrzyła tylko na jedno: żyłki liścia ukandy, który trzymała w drżących palcach. Odjęła dłoń od szerokiego, zielonego liścia, którego żyłki – ku jej przerażeniu – z wolna zmieniły barwę z zielonej na białą.
Patrząc na tę zmianę barw czuła się, jak gdyby ktoś wbił jej sztylet prosto w serce.
Ukanda zmieniała kolor tylko wtedy, gdy osoba, która go dotykała, była przy nadziei.
Rei zawirowało w głowie. Straciła wszelkie poczucie czasu i miejsca, stojąc w bezruchu. Słyszała bicie własnego serca i dłonie jej drżały. Powróciła myślami do tej brzemiennej w skutki nocy trzy księżyce temu, gdy jej osada została złupiona i zabito zbyt wielu jej ziomków, by mogła ich zliczyć. Gdy on ją posiadł. Położyła dłoń na brzuchu i przesunęła po nim, wyczuwając niewielką wypukłość, czując kolejną falę mdłości. Wreszcie poznała ich powód. Uniosła rękę i wyczuła pod palcami złoty naszyjnik, który – rzecz oczywista – skrywała głęboko pod odzieniem, tak, by inni go nie spostrzegli, i po raz kolejny rozmyślała nad tym, kim był tamten rycerz.
Choć starała się jak tylko mogła o nich zapomnieć, jego ostatnie słowa raz za razem rozbrzmiewały w jej głowie.
Poślij go do mnie.
Za plecami Rei rozległ się nagły szelest, a gdy dziewczyna obróciła się, zaskoczona, ujrzała świdrujące ją oczy Prudence, swej sąsiadki. Prudence – wścibska czternastoletnia dziewczyna, która straciła swą rodzinę podczas ataku, która zawsze nad wyraz chętnie rozprawiała o innych – była ostatnią osobą, którą Rea chciała, by wiedziała o jej nowinach. Rea patrzyła przerażona, jak spojrzenie Prudence wędruje z jej dłoni na zmieniający barwę liść, a następnie jej oczy rozszerzają, gdy dziewczyna domyśliła się prawdy.
Obrzuciwszy ją spojrzeniem pełnym dezaprobaty Prudence rzuciła kosz, odwróciła się i puściła biegiem przed siebie. Rea wiedziała, że może to oznaczać tylko jedno: zamierzała donieść mieszkańcom osady.
Serce jej zamarło i poczuła pierwsze uderzenie strachu. Wieśniacy, rzecz oczywista, zażądają, by zabiła swe dziecię. Nie chcieli, by cokolwiek przypominało im o najeździe możnowładców. Dlaczego jednak wzbudzało to w niej strach? Czy naprawdę pragnęła urodzić to dziecię, efekt uboczny tej pełnej udręki nocy?
Strach Rei zaskoczył ją i gdy zastanowiła się nad tym, zrozumiała, że to strach o bezpieczeństwo jej dziecięcia. Zdumiało ją to bez miary. Umysł podpowiadał, że nie chciała go wydać na świat; postawiłaby w ten sposób swą osadę w niebezpieczeństwie. Ośmieliłoby to jedynie możnowładców, którzy najechali ich wieś. A pozbyć się dziecięcia byłoby tak łatwo – musiałaby jedynie przeżuć korzeń jukaby i podczas kolejnej kąpieli dziecię zmarłoby.
Czuła je jednak w sobie, a jej ciało mówiło jej coś, o czym milczał umysł: pragnęła je zatrzymać. Chronić je. Było to wszak dziecię, a do tego obiecane jej w jej snach.
Rea, jedynaczka, która nigdy nie poznała swych rodziców, która cierpiała w świecie, w którym nikogo nie kochała i w którym nikt nie kochał jej, zawsze rozpaczliwie pragnęła kogoś kochać i by ktoś odwzajemnił to uczucie. Miała dosyć bycia samą, życia w odosobnieniu w najuboższej części wsi, szorowania brudu za zapłatę, która starczała jej tylko na przeżycie, harowania od rana do nocy bez możliwości zmiany. Wiedziała, że przez to, kim była, nigdy nie znajdzie mężczyzny. A przynajmniej takiego, którym by nie gardziła. Najpewniej nigdy nie będzie miała dziecięcia, poza tym, które nosiła teraz w sobie.
Rea poczuła nagłą tęsknotę. Pojęła, że to może być jej jedyna szansa. A teraz, gdy była przy nadziei, zorientowała się, jak bardzo pragnęła tego dziecka. Pragnęła go nade wszystko.
Rea wyruszyła z powrotem w stronę osady, podenerwowana, ogarnięta sprzecznymi emocjami, niegotowa stawić czoła dezaprobacie, z którą – jak wiedziała – się spotka. Wieśniacy będą upierać się, by w osadzie nie przetrwał żaden ślad po łupieżcach, po tych, którzy odebrali im wszystko. Nie pojęliby, że w przypadku tego mężczyzny wszystko wyglądało inaczej, że jej bronił. Rea nie miała im tego za złe – zapładnianie kobiet, by dominować i kontrolować osady w królestwie, było częstą taktyką łupieżców. Czasem nawet posyłali później po dziecię. Posiadanie go jedynie napędzało ich krąg przemocy.
To wszystko nie zmieniało jednak tego, co czuła. Nosiła w sobie życie. Czuła je przy każdym kroku i czerpała z tego siłę. Czuła każde uderzenie jego serca, pulsujące w jej sercu.
Rea szła głównymi ulicami swej osady, zmierzając do swej jednoizbowej chaty, mając wrażenie, że jej świat wywrócił się do góry nogami i zastanawiając się, co o tym wszystkim sądzić. Była przy nadziei. Nie wiedziała, jak być przy nadziei. Nie wiedziała, jak wydać na świat dziecię, ani jak je wychować. Ledwie była w stanie wykarmić siebie. Jak miałaby utrzymać dziecię?
Poczuła jednak, że rodzi się w niej nowa siła. Czuła, jak buzuje w jej żyłach. Była to siła, z której niejasno zdawała sobie sprawę podczas minionych trzech księżyców, a która teraz nabrała wyrazistości. Była to siła większa niż jej własna. Siła przyszłości, nadziei. Możliwości. Życia, którego nie mogła nigdy wieść.
Była to siła, która wymagała od niej, by była potężniejsza, niż kiedykolwiek mogła być.
Idąc powoli zakurzoną drogą, Rea zaczęła z wolna spostrzegać swe otoczenie i utkwione w niej spojrzenia wieśniaków. Obróciła się i po obu stronach drogi ujrzała ciekawskie i pełne dezaprobaty oczy staruch i młodych kobiet, starców i chłopców, tych, którzy przetrwali, okaleczonych ludzi, którzy nosili blizny tamtej nocy. Na wszystkich twarzach wyryte było ogromne cierpienie. I wszyscy oni wpatrywali się w nią, w jej brzuch, jakby jakimś sposobem to ona była wszystkiemu winna.
Widziała pośród nich kobiety w jej wieku o udręczonych twarzach, przyglądające się jej bez krztyny współczucia. Rea wiedziała, że wiele z nich także zostało zapłodnionych i już przyjęły korzeń. W ich oczach dostrzegła żal i wyczuła, że pragnęły, by i ona go czuła.
Rea zauważyła, że ciżba wokół niej gęstnieje i gdy podniosła wzrok, z zaskoczeniem spostrzegła, że drogę zagradza jej ściana ludzi. Zdawało się, że cała wieś wyszła do niej, mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi. Widziała udrękę na ich twarzach, udrękę, którą także i ona odczuwała. Zatrzymała się i utkwiła w nich spojrzenie. Wiedziała, czego od niej chcą. Chcą zabić jej synka.
Poczuła nagły sprzeciw – i w tej chwili postanowiła, że nigdy tego nie uczyni.
– Rea – rozległ się szorstki głos.
Severn, mężczyzna w średnim wieku o ciemnych włosach i brodzie i pozostałej po tamtej nocy bliźnie idącej przez policzek, stał pośrodku ciżby i mierzył ją gniewnym spojrzeniem. Lustrował ją wzrokiem, jak gdyby była sztuką bydła, i dziewczynie przeszło przez myśl, że jest niewiele lepszy od możnowładców. Oni wszyscy byli tacy sami: sądzili, że mają prawo sprawować władzę nad jej ciałem.
– Przyjmiesz korzeń – rozkazał ponurym głosem. – Przyjmiesz korzeń, a jutro będzie już po wszystkim.
Naprzód wyszła jakaś kobieta i stanęła obok Severna. Była to Luca. Ją także zaatakowano tamtej nocy i kobieta przyjęła korzeń tydzień wcześniej. Rea całą noc słyszała jej jęki i szlochy z żalu za utraconym dziecięciem.
Luca wyciągnęła przed siebie sakiewkę, w której widniał żółty proszek, a Rea cofnęła się. Czuła na sobie spojrzenia całej osady, wyczekującej, aż sięgnie po niego.
– Luca uda się z tobą nad rzekę – dodał Severn. – Pozostanie tam z tobą przez noc.
Rea patrzyła na nich, czując, jak rodzi się w niej jakaś obca energia. Mierzyła ich zimnym spojrzeniem.
Nie odrzekła nic.
Oblicza im spochmurniały.
– Nie sprzeciwiaj się nam, dziewko – rzekł inny mężczyzna, wychodząc naprzód i zaciskając dłoń na sierpie, aż pobielały mu kłykcie. – Nie niszcz pamięci mężczyzn i kobiet, których straciliśmy tamtej nocy, wydając na świat ich potomstwo. Zrób, czego się od ciebie wymaga. Zrób, co do ciebie należy.
Rea wzięła głęboki oddech i z zaskoczeniem spostrzegła siłę własnego głosu, gdy odrzekła:
– Nie.
Jej głos jej samej zdał się obcy, był bardziej głęboki i dojrzały niż kiedykolwiek wcześniej. Jak gdyby z dnia na dzień stała się kobietą.
Rea zobaczyła, jak na ich twarzach maluje się gniew, niby chmura burzowa przepływająca po niebie w słoneczny dzień. Jeden z mężczyzn, Kavo, nachmurzył się i wyszedł naprzód. Otaczała go aura władczości. Rea opuściła wzrok i ujrzała w jego dłoni kańczug.
– Istnieje łatwy sposób, by to uczynić – rzekł głosem jak ze stali. – i trudny.
Rea czuła, jak serce tłucze jej się w piersi, gdy spojrzała mu prosto w oczy. Przypomniała sobie, co ojciec rzekł jej raz, gdy była małą dziewczynką: nigdy nie ustępuj. Przed nikim. Zawsze walcz o swoje, nawet jeśli masz znikome szanse na zwycięstwo. Szczególnie jeśli masz znikome szanse. Zawsze obieraj za cel największego z prześladowców. Atakuj pierwsza. Nawet jeśli przypłacisz to życiem.
Rea rzuciła się do działania. Nie zastanawiając się, wyciągnęła dłoń, wyrwała kij z dłoni jednego z mężczyzn, dała krok naprzód i z całej siły uderzyła Kavo w splot słoneczny.
Mężczyzna wciągnął gwałtownie powietrze i przewrócił się, a Rea nie czekając, aż się podniesie zamachnęła się i zdzieliła go kijem w twarz. Chrupnęło mu w nosie i mężczyzna upuścił kańczug i opadł na ziemię, w błoto, chwytając się za nos i pojękując.
Rea, wciąż zaciskając dłoń na kiju, podniosła wzrok i ujrzała przerażone, zaszokowane twarze wpatrzone w nią. Wszyscy zdawali się nieco mniej pewni swej racji.
– To mój synek – syknęła. – Urodzę go. Jeśli przyjdziesz po mnie, następnym razem w twym brzuchu znajdzie się nie kij, a miecz.
Z tymi słowy zacisnęła dłoń na kiju, odwróciła się i powoli odeszła, torując sobie łokciami drogę przez ciżbę. Wiedziała, że żaden z nich nie odważy się pójść za nią. Przynajmniej nie teraz.
Odeszła. Dłonie jej drżały, a serce waliło jak młotem. Wiedziała, że czeka ją długie sześć miesięcy, nim dziecko przyjdzie na świat.
I że kiedy przyjdą po nią następnym razem, przyjdą po to, by ją zabić.
ROZDZIAŁ TRZECI
Sześć księżyców później
Rea leżała na stosie futer przy swym niewielkim, huczącym palenisku, zupełnie sama, krzycząc z bólu, gdyż nadeszły skurcze. Na zewnątrz hulał zimowy wiatr. Potężna nawałnica trzaskała okiennicami o ściany i wciskała śnieg do chaty. Szalejąca burza wpasowała się w nastrój Rei.