Marsz Przetrwania - Морган Райс 5 стр.


Nie, modliła się w duchu. Nie teraz. Nie tutaj. Nie dzisiaj.

Oni jechali jednak i jechali, zbliżając się coraz bardziej, wyraźnie zmierzając ku niej. Musiały roznieść się wieści o jej zaślubinach, a to zawsze sprawiało, że pragnęli wziąć, co tylko mogli, nim będzie za późno.

Pozostałe dziewczęta bezwiednie zebrały się dokoła niej. Sheila obróciła się do niej i mocno chwyciła ją za rękę.

– UCIEKAJ! – rozkazała, popychając ją.

Genevieve odwróciła się i ujrzała rozciągające się przed nią przez mile puste pola. Wiedziała, jak niemądre by to było – nie zdołałaby uciec daleko. I tak by ją schwytali – lecz bez godności.

– Nie – odrzekła ze spokojem, opanowana.

Zamiast tego zacisnęła dłonie na sierpie i wyciągnęła go przed siebie.

– Stanę z nimi do walki.

Dziewczęta spojrzały na nią, wyraźnie zaskoczone.

– Sierpem? – zapytała jej kuzynka głosem pełnym wątpliwości.

– Być może nie mają złych zamiarów – wtrąciła druga kuzynka.

Genevieve jednak patrzyła na zbliżających się mężczyzn i powoli pokręciła głową.

– Mają – odrzekła.

Patrzyła, jak się zbliżają i spodziewała się, że zwolnią – jednak ku jej zaskoczeniu, tak się nie stało. Pośrodku jechał Manfor, uprzywilejowany możnowładca w dwudziestym roku życia, którym gardziła, jeden z książąt królestwa, młodzieniec o szerokich ustach, jasnych oczach, złotych puklach i złośliwym uśmieszku, który nigdy nie znikał z jego twarzy. Sprawiał wrażenie, jak gdyby nieustannie patrzył na wszystkich z góry.

Gdy był już bliżej, Genevieve spostrzegła, że uśmiecha się okrutnie, przyglądając się jej ciału jak gdyby była kawałem mięsiwa. Był już niecałe dwadzieścia stóp od niej, a wtedy Genevieve uniosła sierp i dała krok naprzód.

– Nie wezmą mnie – powiedziała, zdeterminowana, myśląc o Roysie. Jak nigdy żałowała teraz, że nie ma go przy niej.

– Genevieve, nie! – krzyknęła Sheila.

Genevieve puściła się biegiem ku nadjeżdżającym mężczyznom z uniesionym wysoko sierpem, czując krążącą w niej adrenalinę. Nie wiedziała, jakim sposobem zebrała w sobie tę odwagę, lecz udało jej się to. Biegnąc naprzód, zamachnęła się sierpem i cięła w dół w pierwszego z możnowładców, który jechał w jej kierunku.

Mężczyźni byli jednak zbyt szybcy. Zjawili się niczym grom i gdy Genevieve zamachnęła się, jeden z nich jedynie uniósł pałkę, zatoczył nią koło i wytrącił jej sierp z dłoni. Dziewczyna poczuła, że dłonie zadrżały jej mocno i patrzyła bezsilnie, jak broń leci w powietrzu i wpada w pobliski łan zboża.

Po chwili Manfor przejeżdżając obok niej galopem nachylił się i zdzielił ją w twarz wierzchnią stroną metalowej rękawicy.

Genevieve krzyknęła, zatoczyła się od siły ciosu i wpadła twarzą w łany, ukłuta przeszywającym bólem.

Konie zatrzymały się raptownie i gdy jeźdźcy zeskoczyli z nich, Genevieve poczuła na sobie czyjeś szorstkie ręce. Szarpnięciem postawili ją na nogi, otumanioną ciosem.

Stanęła przy nich chwiejnie, a gdy podniosła wzrok, zobaczyła przed sobą Manfora. Uśmiechnął się szyderczo, unosząc zasłonę hełmu i zdejmując go.

– Puśćcie mnie! – syknęła. – Nie jestem waszą własnością!

Usłyszała krzyki i obejrzawszy się zobaczyła, jak jej siostry i kuzynki rzucają się naprzód, próbując ją uratować – i patrzyła z przerażeniem, jak rycerze wymierzają ciosy rękawicami każdej z nich, aż upadły na ziemię.

Genevieve usłyszała paskudny śmiech Manfora, który złapał ją, wrzucił na grzbiet swego wierzchowca i skrępował jej ręce. Po chwili dosiadł konia za nią, kopnął go i ruszył przed siebie. Odjeżdżali coraz dalej i dalej i Genevieve słyszała za sobą piski dziewcząt. Próbowała się szarpać, lecz była bezradna, gdyż mężczyzna trzymał ją niby w imadle.

– Jakże się mylisz, dziewko – odrzekł ze śmiechem, jadąc dalej. – Jesteś moja.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Royce stał pośród łanów pszenicy, tnąc sierpem. Serce miał pełne radości, gdy myślał o swej wybrance. Ledwie był w stanie uwierzyć, że nadszedł dzień jego zaślubin. Kochał Genevieve odkąd sięgał pamięcią i żaden dzień nie mógł się równać z dzisiejszym. Nazajutrz obudzi się u jej boku w ich własnej chacie i rozpoczną nowe życie. Czuł przyjemny ucisk w dołku. Niczego nie pragnął bardziej.

Zamachując się sierpem, Royce myślał o swych nocnych ćwiczeniach z braćmi. We czterech ćwiczyli się bez ustanku drewnianymi mieczami, a czasem i prawdziwymi – dodatkowo obciążonymi, których niemal nie dało się podnieść – by nabrać siły i prędkości. Choć był młodszy od swych trzech braci, Royce zrozumiał, że już teraz jest lepszym wojownikiem niż oni, zręczniej włada mieczem, szybciej zadaje ciosy i broni. Wiedział, że jest inny. Nie wiedział jednak, w jaki sposób. I to nie dawało mu spokoju.

Skąd – zastanawiał się – wzięła się ta zręczność w boju? Dlaczego tak bardzo różnił się od nich? Nie miało to zbyt wiele sensu. Byli braćmi, zrodzonymi z tej samej krwi, tej samej rodziny. Byli nierozłączni, wszystko robili razem, czy to ćwiczyli się w walce, czy pracowali w polu. Jedynie to rzucało cień niepokoju na ten radosny dzień: czy gdy się wyprowadzi, oddalą się od siebie? Po cichu przyrzekł sobie, że bez względu na wszystko nie pozwoli, by tak się stało.

Zadumę Royce’a przerwał nagły hałas na obrzeżach pola, niezwykły odgłos o tej porze dnia, odgłos, którego nie chciał słyszeć w tak doskonały dzień jak ten. Konie. Pędzące ku nim.

Royce odwrócił się i spojrzał w tamtą stronę, z miejsca zaniepokojony, jego bracia także. Jego niepokój jedynie pogłębił się, gdy ujrzał, że w jego stronę jadą siostry i kuzynki Genevieve. Nawet stąd Royce widział, że na ich twarzach maluje się panika, niepokój.

Royce’owi trudno przychodziło zrozumienie tego, co widział. Gdzie jest Genevieve? Dlaczego dziewczęta jadą w jego stronę?

I wtedy serce mu zamarło, gdyż zdał sobie sprawę, że najwyraźniej stało się coś bardzo złego.

Wypuścił z dłoni sierp, podobnie jak jego bracia i tuzin innych chłopów z ich wsi, i ruszył biegiem w ich kierunku. Pierwsza dotarła do niego Sheila, siostra Genevieve. Zeskoczyła ze swego wierzchowca, nim ten się zatrzymał, i chwyciła Royce’a za ramiona.

– Co się stało? – zawołał Royce. Chwycił ją za ramiona i poczuł, że dziewczyna się trzęsie.

Ledwie była w stanie wyrzec cokolwiek przez łzy.

– Genevieve! – zawołała z przerażeniem w głosie. – Zabrali ją!

Royce poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła, gdy usłyszał jej słowa. Przez myśl przechodziły mu najgorsze scenariusze.

– Kto? – zapytał, gdy podbiegli do niego jego bracia.

– Manfor – krzyknęła. – z rodu Norsów!

Royce poczuł, jak serce tłucze mu się w piersi i wzbiera w nim oburzenie. Jego oblubienica. Zabrana przez możnowładców, jak gdyby była ich własnością. Twarz zapłonęła mu ze złości.

– Kiedy?! – zapytał, ściskając ramiona Sheili mocniej, niż zamierzał.

– Przed chwilą! – odrzekła. – Wzięłyśmy te konie, by jak najszybciej cię o tym powiadomić!

Pozostałe dziewczęta zsiadły z koni i przekazały wodze Royce’owi i jego braciom. Royce nie wahał się. Szybkim ruchem dosiadł konia, kopnął i pędził już przez pola.

Usłyszał, że jego bracia także jadą za nim i żaden nie zwalnia. Mknęli przez łany w kierunku odległego fortu.

Jego najstarszy brat, Raymond, zrównał się z nim.

– Wiesz, że prawo stoi po jego stronie – zawołał. – Jest możnowładcą, a ona nie została zaślubiona – przynajmniej jeszcze nie.

Royce skinął głową w odpowiedzi.

– Jeśli wedrzemy się do fortu i poprosimy, by ją nam wydali, odmówią – dodał Raymond. – Prawo nie stoi po naszej stronie, nie możemy żądać jej powrotu.

Royce zacisnął zęby.

– Nie będę prosił, by ją wydali – odrzekł. – Odbiorę im ją.

Lofen pokręcił głową, zrównując się z nimi.

– Nie uda ci się minąć bram – zawołał. – Czeka na ciebie zawodowa armia. Rycerze. Zbroje. Oręż. Bramy – ponownie pokręcił głową. – A jeśli nawet zdołasz jakimś sposobem je minąć, jeśli zdołasz ją uratować, nie oddadzą jej. Dogonią cię i ukatrupią.

– Wiem – odkrzyknął Royce.

– Bracie mój – zawołał Garet. – Kocham cię. I kocham Genevieve. Lecz to będzie oznaczało twoją śmierć. Śmierć nas wszystkich. Pozwól jej odejść. Nie możesz temu zaradzić.

Royce słyszał, jak wielką troską jego bracia go darzą i był im za nią wdzięczny – lecz nie mógł sobie pozwolić na to, by ich usłuchać. To była jego oblubienica i bez względu na cenę, jaką przyjdzie mu za to zapłacić, nie miał wyjścia. Nie mógł jej porzucić, choćby miało to oznaczać jego śmierć. Musiał tak postąpić.

Royce pogonił konia kopniakiem, nie chcąc już ich słuchać, i pogalopował szybciej przez pola w kierunku widnokręgu, ku rozległemu grodowi, w którym stał fort Manfora. Ku temu, co z pewnością zakończy się jego śmiercią.

Genevieve, pomyślał Royce. Jadę po ciebie.

*

Royce pędził co koń wyskoczy przez pola z trzema swymi braćmi u boku. Wspiął się na ostatni pagórek, po czym ruszył z kopyta ku rozległemu grodowi, który leżał w dole. Pośrodku niego stał masywny fort, siedziba rodu Norsów, możnowładców, którzy sprawowali rządy nad jego krainą żelazną ręką, którzy odebrali jego rodzinie wszystko, żądając kolejnych dziesięcin wszystkiego, co uprawiali. Od wielu pokoleń udawało im się utrzymywać wieśniaków w stanie ubóstwa. Oni sami mieli do dyspozycji tuziny rycerzy w pełnych zbrojach, z prawdziwym orężem i na prawdziwych koniach; mieli grube, kamienne mury, fosę, most i trzymali straż nad grodem niczym zazdrosna kwoka, udając, że utrzymują w nim prawo i porządek – lecz tak naprawdę chodziło jedynie o to, by odebrać wszystko jego mieszkańcom.

To oni stanowili prawo. Oni wprowadzali w życie okrutne prawa, które przekazywane były wszystkim możnowładcom w całej krainie, prawa, które niosły korzyści jedynie im. Działali pod pozorem zapewnienia ochrony, lecz wszyscy wieśniacy wiedzieli, że potrzebują ochrony jedynie przed samymi możnowładcami. Królestwo Sevanii było wszak bezpiecznym miejscem, z trzech stron oddzielonym od innych krain wodą, położonym na północnym krańcu kontynentu Alufen. Wielki ocean, rzeki i góry zapewniały bezpieczne schronienie. Od wieków nikt nie najechał ich ziem.

Jedyne niebezpieczeństwo i tyrania groziły im od wewnątrz, ze strony możnowładców i tego, co zabierali biednym. Takim jak Royce. Teraz nie wystarczały im już bogactwa – musieli mieć także ich żony.

Ta myśl sprawiła, że Royce zawrzał w środku. Pochylił się i zebrał siły, zaciskając dłoń na mieczu.

– Most jest opuszczony! – zawołał Raymond. – a brona uniesiona!

Royce także to zauważył i wziął to za zachętę.

– To oczywiste! – odkrzyknął Lofen. – Naprawdę sądzisz, że spodziewają się ataku? A już zwłaszcza z naszej strony?

Royce przyspieszył, wdzięczny braciom za ich towarzystwo, wiedząc, że wszyscy – jak on – darzą Genevieve miłością. Była im siostrą i zniewaga wobec Royce’a była zniewagą wobec ich wszystkich. Spojrzał przed siebie i spostrzegł kilku rycerzy z zamku na moście zwodzonym, bez przekonania obserwujących pastwiska i pola dokoła grodu. Nie byli przygotowani. Nikt nie atakował ich od stuleci i nie mieli powodu, by spodziewać się, że teraz będzie inaczej.

Royce dobył miecza z charakterystycznym świstem, pochylił głowę i uniósł go. Szczęk mieczy poniósł się w powietrzu, gdy jego bracia także dobyli broni. Royce pogonił konia kopniakiem, by jechać na czele, chcąc być pierwszym w boju. Serce waliło mu z podniecenia i strachu – strachu nie o siebie, lecz o Genevieve.

– Wjadę do środka, odnajdę ją i wydostanę się na zewnątrz! – zawołał Royce do braci, obmyślając plan. – Wy pozostaniecie za murami. To moja walka.

– Nie pozwolimy ci wjechać do środka samemu! – odkrzyknął Garet.

Royce pokręcił głową, niewzruszony.

– Nie chcę, byście ponieśli konsekwencje, jeśli coś pójdzie nie tak – krzyknął. – Zostańcie tutaj i odwróćcie uwagę wartowników. W ten sposób przysłużycie mi się najlepiej.

Wskazał mieczem tuzin rycerzy stojących przy stróżówce przy fosie. Royce wiedział, że gdy tylko przekroczy most, rzucą się za nim; lecz jeśli jego bracia odwrócą ich uwagę, być może zajmie ich to na wystarczająco długo, by Royce mógł  znaleźć się w środku i odnaleźć ją. Uznał, że potrzebuje jedynie kilku minut. Gdyby zdołał szybko ją znaleźć, mógłby ją odbić i odjechać z dala od tego miejsca. Nie chciał nikogo zabijać, jeśli nie będzie to konieczne; nie chciał nawet wyrządzać im krzywdy. Chciał jedynie odzyskać swą oblubienicę.

Royce pochylił się i galopował tak szybko, jak tylko mógł, tak szybko, że ledwie był w stanie oddychać, a wiatr targał mu włosy i chłostał twarz. Zbliżył się do mostu i był już trzydzieści jardów od niego, dwadzieścia, dziesięć. Słyszał stukot końskich kopyt i bicie własnego serca, które tłukło mu się w piersi, gdy zrozumiał, na jak szalony czyn się porywał. Zamierzał zrobić to, co chłopu nigdy nawet nie przyszłoby na myśl: zaatakować szlachtę. Była to wojna, w której nie miał szans zwyciężyć i pewny sposób, by zginąć. Jego oblubienica była jednak za tymi bramami i to mu wystarczyło.

Royce był już niezwykle blisko, ledwie kilka jardów od mostu. Podniósł wzrok i ujrzał, że rycerze otwierają szeroko oczy ze zdumienia, szarpiąc się z bronią, zbici z tropu, wyraźnie nie spodziewając się czegoś takiego.

Ich spóźniona reakcja była dokładnie tym, czego Royce potrzebował. Popędził naprzód, a gdy unieśli halabardy, on opuścił miecz i, mierząc w drzewce, przeciął je na dwoje. Ciął z jednej strony w drugą, niszcząc oręż rycerzy po obu stronach mostu, ostrożnie, by nie zadać im krzywdy, jeśli nie będzie to konieczne. Chciał jedynie rozbroić ich, a nie spowalniać się walką.

Royce przyspieszył, ponaglając swego wierzchowca, i jechał jeszcze szybciej, używając swego konia jak broni, uderzając w pozostałych wartowników wystarczająco mocno, by posłać ich w ich ciężkich zbrojach za wąski most, do wody w fosie. Royce zorientował się, że minie dłuższa chwila, nim zdołają się stamtąd wydostać. Właśnie tyle czasu potrzebował.

Royce usłyszał za plecami, jak jego bracia pomagają mu; po drugiej stronie mostu zmierzali ku stróżówce, tnąc w wartowników, pozbawiając ich broni, nim zdołali się zebrać. Zagrodzili i zaryglowali stróżówkę, nie pozwalając strażnikom wyjść ze zdumienia i osłaniając Royce’a.

Royce pochylił się i pędził ku otwartej bronie, i przyspieszył, kiedy spostrzegł, że zaczyna się zamykać. Pochylił się i zdołał wpaść przez otwarty łuk tuż przed tym, jak ciężka krata opadła na dobre.

Wjechał na wewnętrzny dziedziniec z mocno tłukącym się w piersi sercem i ocenił sytuację, rozglądając się wokoło. Nigdy wcześniej nie był w środku i był skołowany, gdy znalazł się pomiędzy grubymi kamiennymi murami, wysokimi na kilka pięter. Słudzy i prości ludzie chodzili to w jedną, to w drugą stronę, nosząc cebry z wodą i wszelakie towary. Szczęśliwie w środku nie napotkał żadnych rycerzy. Rzecz jasna, nie mieli powodu, by spodziewać się ataku.

Royce rozejrzał się uważnie po murach, rozpaczliwie szukając jakiegokolwiek śladu swej oblubienicy.

Nic jednak nie dostrzegł. Ogarnęła go nagła panika. Co jeśli zabrali ją w inne miejsce?

– GENEVIEVE! – krzyknął.

Royce wypatrywał jej wszędzie, gorączkowo obracając się na rżącym koniu. Nie miał pojęcia, gdzie jej szukać, ani żadnego planu. Nie sądził nawet, że uda mu się dotrzeć tak daleko.

Royce wytężał umysł, musiał prędko obmyślić jakiś plan. Możnowładcy najpewniej żyli na górnych piętrach – pomyślał – z dala od odoru, od ciżby, gdzie wieje silny wiatr i mocno świeci słońce. To oczywiste, że właśnie tam zabraliby Genevieve.

Назад Дальше