Wyspa Przeznaczenia - Морган Райс 2 стр.


Royce nie był pewien, jak ma postąpić. Lori z całą pewnością pokierowała go do tego stworzenia z jakiegoś powodu, ale jakiego? Zajrzał do chaty, szukając odpowiedzi, lecz chata była pusta. Wszystko, co w niej było, płonęło teraz przed nią. Czemu ci dwaj szabrownicy mieliby to zrobić?

Nie będąc pewnym odpowiedzi, Royce podszedł do swego konia. Zauważył, że siedzący po przeciwnej stronie ogniska bhargir obserwuje go ślepiami, w których odbijał się blask pobliskich płomieni.

– Nie wiem, co z tobą począć – rzekł. – Ale zgaduję, że jesteś wystarczająco rozumny, by samemu o tym zdecydować. Czy chcesz iść z nami?

Wilcza bestia podeszła i usiadła obok Royce’owego wierzchowca w odpowiedzi. Z jakiegoś powodu Royce przeczuwał, że z łatwością dotrzyma im kroku.

– To teraz zabieramy ze sobą potwory? – zapytał ser Bolis.

– Nie jest dziwniejszy niż każde z nas – powiedziała Matilde.

– Jest znacznie bardziej niebezpieczny – rzekła Neave z poważnym wyrazem twarzy. – To nie jest dobry pomysł.

Czy był to dobry pomysł, czy nie, Royce był pewien, że tak powinien postąpić. Popędził konia naprzód, w kierunku Ablaver. Lecąca nad nimi Iskra przewodziła im. Jeśli ptak miał jakiekolwiek pojęcie o tym, dlaczego Royce miał natrafić na bhargira, który biegł teraz obok nich, nie wyjawił mu żadnych odpowiedzi.

* * *

Zapach miasta Ablaver uderzyła Royce’a jeszcze zanim je zobaczył. Woń ryb zmieszana z zapachem morza wskazywały na to, czym zajmowano się w mieście. Ten zapach sprawiał, że miał ochotę zawrócić i wyruszyć w drogę powrotną, ale jechał dalej.

Widok miasta nie wywarł na nim lepszego wrażenia. Szpeciły je stojące po jednej stronie stacje wielorybników. Na widok miejsca, w którym patroszono tak wielkie, piękne stworzenia, Royce poczuł mdłości. Z trudem je opanował.

– Nie możemy wyjawić nikomu, kim jesteśmy – przestrzegł pozostałych.

– Bo przecież grupa, w której idą Pictowie i rycerzy może być kimkolwiek – zauważył Mark.

– Jeśli ktoś spyta, jesteśmy najemnikami wracającymi z wojny, którzy szukają kolejnego angażu – odparł Royce. – Ludzie pewno pomyślą, że jesteśmy dezerterami, bandytami albo kimś tego pokroju.

– Nie chcę, by brano mnie za bandytę – odrzekł Bolis. – Jestem lojalnym żołnierzem hrabiego Undine’a.

– I teraz najlepiej dowiedziesz tej lojalności, udając kogoś innego – powiedział Royce. Rycerz przystał na to. Wysmarował nawet tarczę błotem, mamrocząc coś pod nosem, by nikt nie zobaczył wymalowanego na niej herbu. – Niech nikt nie ściąga kaptura z głowy. Szczególnie ty, Neave.

Royce nie wiedział, jak mieszkańcy miasta zareagowaliby, gdyby wiedzieli, że pośród nich znajduje się Picti. Nie chciał toczyć walki, by przedrzeć się do portu. Wystarczające było już to, że nadal biegł koło nich Gwylim, którego wielkość i przerażający wygląd zdradzały, że nie jest wilkiem.

Wjechali do miasta, rozglądając się po walących się budynkach, i skierowali się w stronę portu i stojących w nim okrętów. Większa część z nich była jedynie nieco większa niż łodzie rybackie, ale niektóre ze statków wielorybniczych były duże, a wśród nich stały kogi i długie okręty, które wyglądały, jak gdyby zawinęły do tego portu, by handlować.

W mieście były tawerny, z których Royce’a dobiegał hałas pijackiej zabawy i od czasu do czasu odgłosy przemocy, oraz uliczne kramy, na których zepsute mięso leżało obok pięknych przedmiotów z dalekich krain.

– Powinniśmy się rozdzielić – zasugerowała Matilde. Przyglądała się z ukosa jednej z tawern.

Royce potrząsnął głową.

– Musimy trzymać się razem. Pojedziemy do portu, znajdziemy okręt i dopiero wtedy rozejrzymy się po mieście.

Matilde nie wyglądała na uradowaną, lecz mimo tego ruszyli w stronę portu. Tutaj życie biegło powoli. Marynarze stali bezczynnie lub wygrzewali się w słońcu na pokładach statków.

– Jak to zrobimy? – zapytał Mark. – Zgaduję, że znalezienie kapitana, który wyruszyłby na Siedem Wysp nie będzie łatwe.

Royce nie był pewien, czy istnieje właściwa odpowiedź na to pytanie. Jak mniemał, była tylko jedna możliwość, i wcale nie była cicha.

– Posłuchajcie! – zawołał, przekrzykując portowy gwar. – Potrzebny mi okręt. Czy jest tu jakiś kapitan, który zabierze nas na Siedem Wysp?

– Czy to na pewno rozsądne? – zapytał Bolis.

– Jak inaczej kogoś znajdziemy? – zapytał Royce. Nawet gdyby chodzili po tawernach i pytali po cichu, wieści szybko by się rozeszły. Może ten sposób był nawet lepszy. Podniósł głos. – Zapytam raz jeszcze. Kto zabierze nas na Siedem Wysp?

– Dlaczego chcecie się tam udać? – rozległ się męski głos. Mężczyzna, który wyłonił się z ciżby, był odziany w jasne jedwabie kupca, a wygodne życie sprawiło, że jego brzuch przypominał beczułkę.

– Mam tam sprawę do rozwiązania – odrzekł Royce, nie chcąc wyjawiać nic więcej. – Są tam ludzie, którzy zechcą skorzystać z umiejętności moich i moich kompanów.

Mężczyzna podszedł bliżej. Royce przyglądał się uważnie jego twarzy, wypatrując jakichkolwiek oznak, że mężczyzna ich rozpoznał. Nic jednak nie dostrzegł.

– Jakich umiejętności? – spytał mężczyzna. – Jesteście błaznami, sztukmistrzami?

Royce pomyślał szybko nad odpowiedzią. Być może nie ujdą tak łatwo za najemników, ale to…

– Oczywiście – odparł. Celowo nie spojrzał w oczy Bolisowi. – Mamy angaż na Siedmiu Wyspach.

– Muszą wam sowicie płacić, skoro godzicie się tam udać – powiedział kapitan. – Co oznacza, że stać was na opłacenie podróży, tak?

Royce wyciągnął niedużą sakiewkę.

– Do pewnego momentu.

Jeśli dzięki temu dotrą tam, gdzie jest jego ojciec, wyda każdą monetę z tej sakiewki, a nawet więcej. Rzucił sakiewkę kapitanowi. Mężczyzna złapał ją.

– Czy to wystarczy? – zapytał Royce.

W ten sposób także ryzykował. Kapitan mógł odwrócić się i zabrawszy złoto uciec na swój statek, a jeśli Royce spróbowałby go powstrzymać, ujawniłoby to jedynie, kim jest. Na chwilę wszystko zamarło.

Kapitan pokiwał głową.

– No, wystarczy. Odstawię was na Siedem Wysp w jednym kawałku. Ale później radźcie sobie sami.

Rozdział drugi

Genevieve opuściła miasto niepewnym krokiem, oszołomiona. Nie mogła uwierzyć w to, co stało się przed zamkiem Altfora. Poszła tam pełna nadziei, lecz teraz czuła się tak, jakby w środku niej była pustka. Sądziła, że teraz, gdy wojska księcia zostały rozgromione, gdy Royce odniósł zwycięstwo, być może będzie mogła pójść do niego, będzie mogła być z nim.

Wyobraźnia podsuwała jej jednak wciąż widok pierścionka na palcu Olivii, obwieszczającego jej zaręczyny z mężczyzną, którego kocha.

Genevieve potknęła się i zachwiała na nierównej drodze i ból przeszył jej wykręconą kostkę. Utykając, ruszyła jednak przed siebie, bo cóż innego jej pozostało? Na wrzosowisku nie było nikogo, kto mógłby jej pomóc.

– Powinnam była posłuchać wiedźmy – powiedziała na głos, idąc dalej. Ta kobieta, Lori, próbowała ostrzec ją, że czeka ją jedynie smutek, jeśli pójdzie do zamku. Wskazała Genevieve dwie ścieżki i przyrzekła, że ta, która nie prowadzi do Royce’a, ją uszczęśliwi. Genevieve nie uwierzyła jej, ale teraz… teraz czuła, jakby pękało jej serce.

Po części zastanawiała się, czy nadal może ruszyć tą drugą ścieżką, ale nawet myśląc o tym, Genevieve wiedziała, że ta szansa przepadła. Nie chodziło jedynie o to, że nie była w tym samym miejscu. Chodziło o to, że widziała, co stało się z Royce’em i nie będzie potrafiła być już nigdy szczęśliwa z nikim innym.

– Muszę udać się do Fallsportu – powiedziała Genevieve. Miała nadzieję, że droga, którą szła, zaprowadzi ją do wybrzeża. Kiedyś wreszcie tam dotrze i znajdzie statek, który zabierze ją tam, gdzie powinna się udać.

Sheila pewno jest już w Fallsporcie. Genevieve dołączy do niej i razem obmyślą, jak najlepiej wykorzystać wszystko, co się stało, o ile istniała taka możliwość. Czy dało się wyłuskać coś dobrego z sytuacji, w której nosiła w sobie dziecię Altfora, mężczyzna, którego kocha, porzucił ją, a całe księstwo pogrążyło się w chaosie?

Genevieve tego nie wiedziała, ale być może z pomocą siostry zdoła coś obmyślić.

Wędrowała dalej przez wrzosowisko, aż zaczął nękać ją głód, a zmęczenie dokuczać w kościach. Być może łatwiej byłoby jej to znieść, gdyby wiedziała, jak długa droga dokładnie ją czeka – albo kiedy znajdzie pożywienie – ale wrzosowisko zdawało się rozciągać przed nią w nieskończoność.

– Może powinnam po prostu położyć się tutaj i umrzeć – powiedziała Genevieve, i choć nie myślała tak naprawdę, w głębi duszy… nie, nie będzie myślała w ten sposób. Nie będzie.

Genevieve zdało się, że w oddali dostrzegła ludzi, ale ruszyła w innym kierunku, wiedząc że napotkanie ich nie mogłoby przynieść jej nic dobrego. Na samotną kobietę w głuszy niebezpieczeństwo czyhało ze strony każdej grupki dezerterów, żołnierzy, a nawet rebeliantów. Jako że była oblubienicą Altfora, ludzie Royce’a nie mieli powodów, by pałać do niej sympatią.

Szła zatem przed siebie, oddalając się od nich, aż upewniła się, że zniknęli jej z oczu. Poradzi sobie sama.

Tyle że nie była sama, nieprawdaż? Genevieve położyła dłoń na brzuchu, jak gdyby czuła rozwijające się w niej życie. Dziecię Altfora, ale także jej. Musi znaleźć sposób, by je chronić.

Szła dalej, a słońce zaczęło chylić się ku widnokręgowi, rozpalając na wrzosowisku ogniste punkty. Ten ogień jednak wcale nie ogrzewał Genevieve i dziewczyna spostrzegła, że jej oddech zaczyna parować w powietrzu. Zapowiadało się na zimną noc. W najlepszym wypadku oznaczało to, że będzie musiała znaleźć jakiś dół lub rów, w którym będzie mogła się skulić i rozpalić ognisko z torfu lub paproci, które uda jej się zebrać.

W najgorszym zaś, że umrze, że zamarznie na śmierć na wrzosowisku, które nie było gościnne dla nikogo, kto próbował je przemierzyć. Być może byłoby to lepsze niż błąkanie się i śmierć z głodu. Po części Genevieve pragnęła jedynie usiąść na ziemi i obserwować błądzące po wrzosowisku ogniki światła aż…

Genevieve podskoczyła lekko, gdy spostrzegła się, że nie wszystkie pomarańczowe i czerwone ogniki na wrzosowisku dokoła niej to odbicie słońca. Przed sobą w oddali dostrzegła ogień, który zdawał się płonąć w jakimś budynku. Byli tu ludzie.

Wcześniej widok ludzi skłonił Genevieve do ruszenia w inną stronę, ale wtedy słońce stało wysoko i było ciepło, a ludzie zwiastowali jedynie zagrożenie. Teraz, gdy zapadał zmrok i pochłodniało, niebezpieczeństwo równoważyła nadzieja uzyskania schronienia.

Utykając, Genevieve ruszyła w kierunku ognia, choć z trudem stawiała każdy kolejny krok. Czuła, jak jej stopy zapadają się w torfową ziemię wrzosowiska, a osty drapią jej nogi, ale nie ustawała. Miała wrażenie, że to jakaś bariera, którą narzucił jej świat natury, która miała haczyć o stopy i drapać, i wreszcie odebrać wolę każdemu, kto próbuje ją pokonać. Pomimo tego Genevieve szła przed siebie.

Z wolna światło znajdowało się coraz bliżej, a gdy księżyc zaczął wschodzić i oświetlać większą połać ziemi, zobaczyła, że stoi na niej gospodarstwo. Genevieve przyspieszyła kroku i szła teraz tak szybko, jak tylko potrafiła, będąc tak zmęczoną i obolałą. Była już blisko, gdy z budynku wyłonili się ludzie.

Przez chwilę Genevieve skuliła się ze strachu i jakaś część niej podpowiadała jej, by uciec. Wiedziała jednak, że nie może tego zrobić, szła więc naprzód, utykając, aż dotarła do gospodarstwa, w którym z narzędziami rolnymi w dłoniach stali mężczyzna i kobieta, jak gdyby lada chwila spodziewali się napaści. Mężczyzna trzymał w rękach widły, a kobieta sierp. Opuścili je szybko, gdy spostrzegli, że Genevieve jest sama.

Byli to starsi ludzie, tak ogorzali, jak gdyby od kilku dekad uprawiali ten spłachetek ziemi, hodując kilka rodzajów warzyw i wypasając niewielką trzodę na wrzosowisku. Mieli na sobie prostą chłopską odzież, a gdy przyjrzeli się jej, na ich twarzach zamiast podejrzliwości pojawiło się współczucie.

– Och, spójrz tylko na nią, Thomie – odezwała się kobieta. – Biedaczka musi być przemarznięta.

– A jakże, widzę, Anne – odpowiedział mężczyzna. Wyciągnął dłoń do Genevieve. – Chodź, dziewczyno, lepiej wejdźmy do środka.

Poprowadził ją do chaty o niskim stropie, w której w wiszącym w kącie izby kociołku warzył się gulasz. Mężczyzna zaprowadził Genevieve do stojącego przed paleniskiem krzesła i dziewczyna opadła na nie, niemal się w nim zatapiając. Wygodne siedzisko uświadomiło jej jedynie, jak bardzo była zmęczona.

– Posiedź tu i odpocznij sobie – powiedziała kobieta.

– Chwileczkę – rzekł mężczyzna. – Czy ona nie przypomina ci kogoś, Anne?

– Jestem nikim – rzuciła szybko Genevieve. Gdy ludzie we wsi rozpoznali ją, wściekli się jedynie dlatego, że była żoną Altfora, choć nie miała kontroli nad tym, czego dopuszczał się syn księcia.

– Nie, ja cię znam – odrzekła kobieta. – Jesteś Genevieve, ta, którą porwał syn księcia.

– Ja…

– Przed nami nie musisz ukrywać, kim jesteś – powiedział Thom. – Nie będziemy cię osądzać przez to, że zostałaś porwana. Żyjemy wystarczająco długo, by widzieć, jak możni zabierają dziewczęta z tej okolicy.

– Tutaj jesteś bezpieczna – powiedziała Anne, kładąc dłoń na jej ramieniu.

Genevieve nie potrafiła nawet powiedzieć, jak wdzięczna była za te słowa. Gdy rolnik podał jej talerz gulaszu, zjadła łapczywie, dopiero teraz zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo była głodna. Przykryli ją kocem i Genevieve usnęła niemal natychmiast, zapadając w pozbawioną snów ciemność, o jakiej wcześniej mogła jedynie marzyć.

Gdy się zbudziła, promienie słońca wpadały przez okna chaty tak silnie, że Genevieve zgadywała, że musi być już niemal południe. Po chacie krzątała się Anne, lecz nigdzie nie było ani śladu jej męża.

– Och, zbudziłaś się – powiedziała. – Jest chleb i ser, i trochę piwa, jeśli masz chęć się posilić.

Genevieve podeszła do kuchennego stołu i zaczęła jeść łapczywie.

– Przepraszam – wybąkała.

– A co takiego zrobiłaś? – spytała ją Anne.

– No cóż, pojawiłam się tutaj tak niespodziewanie – odparła Genevieve. – I weszłam do waszego domu, najpewniej stawiając was w niebezpieczeństwie, jeśli ktokolwiek dowie się, że tu jestem. I… cóż, za wszystko, co działo się, kiedy Altfor władał księstwem.

– To nie ty powinnaś za to przepraszać – obstawała Anne. – Sądzisz, że nie wiem, jak sprawy się mają, gdy możni biorą sobie wieśniaczki? Czy sądzisz, że zawsze byłam stara?

– Ty… – zaczęła Genevieve.

Anne pokiwała głową.

– Za starego króla było lepiej, ale nie idealnie. Zawsze byli możni, którzy uważali, że mogą zabrać to, co im się podoba. Po części to właśnie to ich poróżniło, a przynajmniej takie chodziły słuchy.

– Przepraszam – powiedziała Genevieve, gdy zrozumiała, o czym mówiła staruszka.

– Przestań to powtarzać – powtórzyła Anne. – Nie masz za co przepraszać. Mówię ci to, byś wiedziała, że tutaj nic ci nie grozi.

– Dziękuję – rzekła Genevieve, bo w tej chwili bezpieczeństwo było dla niej tak cenne, że niemal nikt nie był jej w stanie go zapewnić. Rozejrzała się po chacie. – Gdzie twój mąż?

– Och, Thom oporządza owce. Nie żeby wymagały dużo oporządzania. Dać im trawę do poskubania i zagrodę do spania i są zadowolone. Ludziom trudniej dogodzić, zawsze chcą więcej.

Genevieve nietrudno było dać temu wiarę. Jak wiele problemów brało się z tego, że zawsze byli na świecie ludzie, którzy sądzili, że wolno im zabrać wszystko, a i tak pragnęli więcej?

– Czy myślałaś o tym, co teraz zrobisz? – zapytała ją Anne.

– Pomyślałam… moja siostra jest bezpieczna w Fallsporcie – odpowiedziała Genevieve. – Pomyślałam, że mogłabym się udać do niej.

– To długa podróż – rzekła Anne. – Za morze, a jak zgaduję, nie masz też za bardzo złota, by opłacić podróż.

Назад Дальше