– To jest choroba zwana monomanią – rzekł lekarz.
– Nie mieliście nigdy powodu, aby się na niego uskarżać? – zapytał komendant dozorcy, co zwykle przynosił księdzu żywność.
– Nigdy, panie komendancie – rzekł dozorca. – Przeciwnie; nieraz opowiadał mi bardzo ciekawe historie; a gdy razu jednego moja żona była chora, dał mi receptę na lekarstwo, które ją uleczyło.
– Ach! Proszę, proszę, nie wiedziałem, że miałem tutaj kolegę – zadrwił lekarz. – Spodziewam się, panie komendancie – dodał ze śmiechem – że raczysz z nim postąpić z należytymi względami.
– Naturalnie, bądź pan spokojny; wyprawimy mu przyzwoity pogrzeb, będzie miał najlepszy worek, jaki znajdziemy; wystarczy to panu?
– Czy mamy wykonać tę ostatnią formalność w obecności pana komendanta? – zapytał dozorca.
– Oczywiście; tylko pospieszcie się, nie mogę przecież tu tkwić przez cały dzień.
Znowu dała się słyszeć krzątanina; w chwilę potem szelest rozkładanego płótna dobiegł uszu Edmunda; skrzypnęło łóżko; na posadzce rozległy się ciężkie kroki, jakby ktoś podnosił wielki ciężar; następnie łóżko znów skrzypnęło pod tym ciężarem.
– Zobaczymy się więc wieczorem – rzekł komendant.
– Czy będzie msza? – zapytał jeden z oficerów.
– Niemożliwe – rzekł komendant. – Kapelan poprosił mnie właśnie wczoraj o urlop na tydzień; chce się udać do Hyères. Zaręczyłem mu w imieniu wszystkich naszych więźniów, że nie będzie potrzebny – biedny ksiądz, niepotrzebnie się pospieszył, miałby swoje requiem.
– Ech, co tam! – odezwał się lekarz z bezbożnością właściwą dla ludzi tego stanu. – Staruszek był przecież duchownym, Bóg będzie miał wzgląd na niego i nie pozwoli, aby piekło cieszyło się złośliwie, że mu przysłano księdza.
Ogólny śmiech skwitował ten prymitywny żart.
Tymczasem trwało owijanie ciała w całun.
– Przyjdźcie wieczorem – rzekł na koniec komendant.
– O której? – zapytał klucznik.
– O dziesiątej albo jedenastej.
– Czy ma ktoś czuwać przy nieboszczyku?
– A po co? Zamknąć celę, jak się zamykało, gdy żył i tyle!
Odgłos oddalających się kroków powoli zanikał, głosy ucichły, drzwi skrzypnęły, klucz zazgrzytał w zamku, zgrzytnęły zasuwy i nastała cisza bardziej posępna od ciszy, która towarzyszy samotności: cisza śmierci zawładnęła wszystkim, wśliznęła się nawet do zlodowaciałego serca młodzieńca.
Wtedy bardzo powoli wypchnął głową płytę i rozejrzał się badawczo po celi.
Cela była pusta: Dantès wyczołgał się z podkopu.
20. Cmentarz zamku If
Na łóżku, oświetlony słabym blaskiem mglistego dnia, który przenikał przez okienko, leżał płócienny wór, a w jego załamaniach widoczny był zarys długiej, sztywnej sylwetki; był to całun Farii – ten całun, który tak niewiele kosztował wedle dozorców. A więc wszystko się skończyło. Dokonał się materialny rozdział między Dantèsem i jego przyjacielem; Edmund nie spojrzy już w jego oczy, które zostały otwarte, jakby chciały zajrzeć za granicę śmierci; nigdy już nie uściśnie tej przemyślnej ręki, która zdarła zasłonę zakrywającą przed nim tyle tajemnic. Faria, ten użyteczny, dobry człowiek, do którego tak mocno się przywiązał, istniał już tylko w jego pamięci. Edmund usiadł na tym straszliwym łożu i oddał się gorzkim, ponurym rozmyślaniom.
Sam! Znów został sam! Znów zapadł w ciszę, a wokół otaczała go nicość!
Sam! Ani widoku, ani głosu tej jedynej istoty, która go przywiązywała jeszcze do życia! Nie lepiej byłoby pójść za Farią, aby zapytać Stwórcę o zagadkę bytu, choćby przyszło przejść przez wrota cierpienia. Myśl o samobójstwie, którą przyjaciel odegnał, którą usunęła jego obecność, zaczęła jak widmo krążyć w myślach Edmunda, gdy tylko znalazł się przy zwłokach Farii.
– Gdybym mógł umrzeć – rzekł sam do siebie – poszedłbym tam, gdzie on i znowu bym go spotkał. Lecz jakże umrzeć? Nic trudnego – sam sobie ze śmiechem odpowiedział. – Zostanę tu, rzucę się na pierwszego, co tu wejdzie, zabiję go, a potem zetną mi głowę na szafocie.
Ale jak to się zdarza w wielkich cierpieniach jak i podczas gwałtownego sztormu, nagle przepaść otwiera się między dwoma szczytami bałwanów – podobnie było z Dantèsem: cofnął się na myśl o tej haniebnej śmierci, i odbiwszy się gwałtownie od dna rozpaczy, zapragnął gorąco życia i swobody.
– Umrzeć! O nie! – zawołał. – Po tym, co przeżyłem, po tylu cierpieniach miałbym umrzeć? To było dobre kiedyś, gdy przed laty tak zadecydowałem; ale dziś pomagałbym tylko mojemu nędznemu przeznaczeniu. O nie, ja chcę żyć, chcę walczyć do końca; muszę odzyskać to szczęście, które mi wydarto. Zapomniałem, że nim umrę, powinienem ukarać moich prześladowców, a może, kto wie, nagrodzić też kilku przyjaciół? Ale przecież zapomniany w tym lochu, wyjdę stąd jedynie tak jak Faria.
Powiedziawszy to, Edmund nagle znieruchomiał i wpatrzył się w przestrzeń, jak człowiek, którego niespodziewanie uderzy jakaś myśl straszliwa; powstał nagle, podniósł rękę do czoła, jakby doznał zawrotu głowy, przeszedł się kilka razy tam i z powrotem po celi, a w końcu zatrzymał się przed łóżkiem.
– Ach! – szepnął. – Któż mi zsyła tę myśl? Czy to Ty, o Boże! Ponieważ tylko umarli mogą się stąd wydostać, zajmę miejsce umarłego.
Nie tracąc czasu na dalsze namysły, nie chcąc jakby dać sobie czasu na to, aby zachwiał się w nim ten zamiar, pochylił się nad ohydnym workiem, rozciął go nożem, który zrobił Faria, wyjął trupa, zaniósł do swego lochu, położył na łóżku, okrył kołdrą od stóp do głów, jak zwykł sam się przykrywać, po raz ostatni ucałował zlodowaciałe czoło, spróbował przymknąć nieposłuszne oczy, wiecznie otwarte, straszne, bo pozbawione myśli; odwrócił go twarzą do ściany, aby dozorca, przyszedłszy z wieczerzą, myślał, że Dantès śpi, jak się to zwykle zdarzało; wrócił podkopem do celi Farii, otworzył skrytkę, wyjął igłę i nici, zrzucił odzienie, aby ci, co mieli nieść worek czuli, że w środku jest nagie ciało, wsunął się do rozprutego worka, położył się w tej samej pozycji, w jakiej leżał nieboszczyk i zaszył otwór od wewnątrz.
Gdyby nieszczęściem ktoś wszedł w tej chwili do lochu, usłyszałby bicie jego serca.
Dantès mógł zaczekać do obchodu dozorcy, ale lękał się, by komendant nie zmienił decyzji i nie kazał wynieść zwłok wcześniej. Zniweczyłoby to ostatnie jego nadzieje.
Na wszelki wypadek ułożył sobie gotowy plan.
Jeśliby w czasie drogi grabarze zrozumieli, że niosą żywego człowieka zamiast umarłego, Edmund nie da im czasu na opamiętanie się, szybko rozpruje nożem worek od góry do dołu, skorzysta z ich przestrachu i ucieknie; gdyby go chcieli zatrzymać, użyje noża.
Jeżeli zaniosą go na cmentarz, ułożą w grobie i przysypią ziemią, pozwoli się zakopać; a potem, skoro wszystko będzie okrywać ciemność nocy, zaledwie się odwrócą, rozkopie miękką ziemię i umknie; miał nadzieję, że warstwa ziemi nad nim nie będzie tak ciężka, aby nie zdołał jej dźwignąć. Jeżeli zaś mylił się i ziemia będzie zbyt ciężka, udusi się – tym lepiej – raz się wszystko skończy.
Od wczoraj nic nie miał w ustach, ale nie pomyślał o głodzie ani rano, ani nawet teraz. Położenie, w jakim się znajdował, było tak ryzykowne, że nie był w stanie zatrzymać się przy żadnej innej myśli.
Pierwszym niebezpieczeństwem, jakie groziło Dantèsowi, było nadejście dozorcy, który mógł poznać zamianę; na szczęście, na skutek mizantropii lub zmęczenia, Dantès leżał zwykle odwrócony w łóżku, dozorca zaś wtedy stawiał tylko jedzenie na stole i wychodził z celi, nie odzywając się ni słowem.
Ale tym razem dozorca mógł odstąpić od swoich milkliwych zwyczajów, a widząc, że Dantès nie odpowiada, zbliżyć się do łóżka i wszystko wyszłoby na jaw.
Około siódmej wieczorem Dantès zaczął trwożyć się na dobre. Przyciskając rękę do piersi usiłował powstrzymać bijące gwałtownie serce, a drugą ocierał zimny pot z czoła; co chwilę całe jego ciało przechodził gwałtowny wstrząs, który ściskał mu serce jakby w żelazne kleszcze. Zdawało mu się wówczas, że umiera. Godziny upływały z wolna, w zamku panowała cisza, a Dantès zrozumiał, że uniknął pierwszego niebezpieczeństwa. To była dobra wróżba. Wreszcie, około wyznaczonej przez komendanta godziny, na schodach dały się słyszeć kroki. Edmund pojął, że nadeszła decydująca chwila; zebrał całą odwagę, powstrzymał oddech, i byłby jeszcze szczęśliwy, gdyby mógł zatrzymać pulsowanie krwi.
Przy drzwiach zatrzymano się; słychać było podwójny odgłos kroków; Dantès domyślił się więc, że przyszło pochować zmarłego dwóch grabarzy. Przypuszczenie to zamieniło się w pewność, kiedy usłyszał, jak dozorcy stawiali na ziemi nosze.
Drzwi się otwarły i Dantèsa dobiegł przyćmiony blask światła; przez okrywające go płótno dojrzał dwa cienie zbliżające się do łóżka. Trzeci z latarnią w ręku pozostał przy drzwiach. Ludzie chwycili worek za dwa końce.
– Ale ciężki ten chudy staruszek – rzekł jeden z nich, podnosząc Edmunda za głowę.
– Mówią, że co rok kości stają się cięższe o pół funta – odpowiedział drugi, biorąc za nogi.
– Zrobiłeś już węzeł? – zapytał pierwszy.
– To byłaby głupota, po co mamy dźwigać dodatkowy ciężar – odparł drugi – zawiążę go na miejscu.
– Racja; to chodźmy.
„Po co ten węzeł?” – pomyślał Dantès.
Przeniesiono domniemanego trupa z łóżka na nosze. Edmund leżał sztywno, chcąc dobrze odgrywać swoją rolę nieboszczyka. Cały orszak, poprzedzany mężczyzną trzymającym latarnię, jął wchodzić na schody.
I nagle owionęło go świeże i ostre nocne powietrze. Dantès rozpoznał podmuchy mistrala. Rozkoszne, a razem dręczące było to nagle doznane wrażenie. Tragarze uszli jeszcze jakieś dwadzieścia kroków, zatrzymali się i postawili nosze na ziemi.
Jeden z dozorców oddalił się, jego kroki zastukały na kamieniach.
„Gdzież jestem?” – zapytał Edmund sam siebie.
– Wiesz co, on wcale nie jest lekki! – rzekł grabarz, który został, siadając na końcu noszy.
Pierwszą myślą Dantèsa było rzucić się teraz do ucieczki; na szczęście powstrzymał się jednak.
– Poświeć mi, bydlaku – krzyknął ten, co się oddalił – bo nic nie znajdę!
Latarnik pospieszył na to wezwanie, choć sformułowane było niezbyt grzecznie.
„Czego on szuka? – pomyślał znowu Dantès. – Pewnie łopaty”.
Okrzyk zadowolenia wskazał, że grabarz znalazł, czego szukał.
– Ale się naszukałeś – powiedział inny.
– Tak – odparł tamten – ale nasz staruszek nic nie stracił na tym czekaniu.
I podszedł do Dantèsa, który usłyszał stuk jakiegoś ciężkiego przedmiotu, rzuconego na ziemię tuż obok; w tej samej chwili sznur zacisnął się boleśnie wokół nóg Edmunda.
– A co, masz już ten węzeł? – rzekł ten, który niczym się do tej pory nie zajmował.
– I to całkiem niezły. Nie rozwiąże się.
Podnieśli nosze i ruszyli dalej.
Uszli może z pięćdziesiąt kroków, zatrzymali się, aby otworzyć jakieś drzwi, i szli dalej; w miarę, jak się posuwali, szum fal rozbijających się o skałę, na której stał zamek, dochodził coraz wyraźniej uszu Dantèsa.
– Paskudna pogoda – powiedział jeden z grabarzy. – Niezbyt miło znaleźć się dziś w nocy na morzu.
– Masz rację, biedny ksiądz może zmoknąć – dodał drugi i obaj wybuchnęli śmiechem.
Dantès nie zrozumiał żartu, ale włosy stanęły mu dęba.
– No, przyszli wreszcie – rzekł pierwszy.
– Jeszcze trochę dalej – odparł drugi. – Wiesz przecież, że ostatni zawisł w połowie drogi, poszarpany o skały; komendant wyzywał nas potem od leni.
Podeszli jeszcze pięć lub sześć kroków w górę, po czym Dantès poczuł, że jeden bierze go za głowę, drugi za nogi i zaczynają huśtać.
– Raz! – zawołali zgodnie.
– Dwa!
– Trzy!
I w tym momencie Dantès uczuł, że został wyrzucony w jakąś bezdenną przepaść; przebijał powietrze jak zraniony ptak, spadając i spadając, a serce ścięło mu się od trwogi. Chociaż jakiś ciężar u nóg przyspieszał ten lot, wydało mu się, że lot ten trwa całe wieki. Na koniec wpadł ze straszliwym pluskiem w wodę zimną jak lód, wydając okrzyk przerażenia, zduszony natychmiast przez wodę.
Edmunda rzucono w morze i trzydziestosześciofuntowa kula ciągnęła go na dno.
Morze jest cmentarzem zamku If.
21. Wyspa Tiboulen
Dantès – oszołomiony, niemal uduszony – miał tyle przynajmniej przytomności umysłu, że wstrzymał oddech, a że przygotowany na wszystko, trzymał, jakeśmy to widzieli, w prawej ręce nóż, w mgnieniu oka rozciął worek, wysunął rękę, potem głowę; ale pomimo wysiłków, jakie czynił, aby uwolnić się od ciężaru, kula nadal wciągała go na dno; skurczył się więc, szukając liny, która krępowała mu nogi i ostatnim wysiłkiem rozciął sznur w chwili, gdy miał stracić przytomność. Odbiwszy się gwałtownie nogą, wypłynął wolny na powierzchnię morza, gdy tymczasem kula porwała za sobą w morskie głębiny worek, który miał się stać całunem śmiertelnym Edmunda.
Młodzieniec wypłynął tylko po to, aby zaczerpnąć powietrza i natychmiast zanurzył się powtórnie, aby nie ściągnąć na siebie niczyjej uwagi.
Kiedy wypłynął drugi raz na wierzch, był już przynajmniej o pięćdziesiąt kroków od miejsca, w którym wpadł; rozejrzał się wokoło i spostrzegł nad sobą czarne niebo, grożące burzą, po którym wiatr przeganiał pędzące chmury, a między nimi przezierał gdzieniegdzie skrawek błękitu zwieńczony gwiazdą. Przed Edmundem rozpościerała się mroczna, rycząca płaszczyzna; fale zaczynały już kipieć, jakby zbliżała się burza, a za nim wznosiło się groźne widmo, granitowy olbrzym, czarniejszy od morza, czarniejszy od nieba; jego sterczący wierzchołek zdawał się drapieżną dłonią sięgającą po ofiarę. U szczytu skały latarnia oświetlała dwa cienie.
Wydało się Edmundowi, że te cienie pochylają się z niepokojem nad morzem. W rzeczy samej, ci dziwaczni grabarze musieli usłyszeć krzyk, który wydał, lecąc w dół. Zanurzył się więc ponownie i długo płynął pod wodą. Manewr ten wykonywał niegdyś z łatwością, ściągał mu on do zatoczki Pharo tłumy wielbicieli, którzy okrzykiwali go najzręczniejszym pływakiem Marsylii.
Gdy drugi raz wypłynął na powierzchnię, latarnia zniknęła.
Trzeba było teraz zorientować się w położeniu. Ze wszystkich wysp otaczających zamek If najbliższe były Ratonneau i Pomègue, ale obie były zamieszkałe; podobnie jak maleńka wysepka Daum. Najbezpieczniejsze wydawały się wyspy Tiboulen i Lemaire, o milę odległe od zamku.
Pomimo tej odległości Dantès nie porzucił myśli o dotarciu do którejś z nich; ale jak je rozpoznać wśród coraz gęstszej nocy?
W tej chwili dostrzegł światło latami morskiej w Planier, błyszczącej jak gwiazda.
Zmierzając prosto w jej stronę, zostawiłby wyspę Tiboulen nieco po lewej, jeśli zaś popłynie bardziej w lewo, powinien się na nią natknąć.
Powiedzieliśmy jednak, że odległość tej wyspy od zamku If wynosi milę.
W więzieniu jeszcze, Faria często mawiał do młodzieńca, widząc jego smutek i gnuśność:
– Edmundzie, nie poddawaj się tej zniewieściałości, jeśli nie będziesz ćwiczył mięśni, utopisz się, gdy będziesz chciał uciec.
Gdy ciężka fala przygniotła Dantèsa, słowa te zadźwięczały mu w uchu; wypłynął szybko na powierzchnię i jął przecinać fale, aby przekonać się, czy nie stracił coś ze swoich sił; ale ujrzał z radością, że przymusowa bezczynność nie pozbawiła go siły ani zręczności, poczuł, że jak dawniej jest panem żywiołu, z którym igrał od dziecka.
Zresztą strach, ten rączy prześladowca, podwajał siły Dantèsa. Nasłuchiwał, wznosząc się na wierzchołkach fal, czy nie dojdzie jego uszu jakiś odległy odgłos. Za każdym razem, gdy fala unosiła go w górę, obejmował bystrym spojrzeniem widzialny dlań horyzont i usiłował przebić wzrok ciemności. Każda wyższa fala zdawała mu się łodzią pościgową, podwajał więc wysiłki; oddalało go to wprawdzie od zamku, ale mogło mu też wyczerpać siły.
Płynął i płynął; posępny zamek wtapiał się powoli w mgły nocne. Nie widział go już, ale nie przestawał odczuwać jego bliskości.
Upłynęła godzina, a Edmund, odurzony świadomością, że jest wolny, rozcinał nadal fale w zamierzonym kierunku.
„Płynę już blisko godzinę – pomyślał – ale że mam przeciwny wiatr, straciłem pewnie jedną czwartą szybkości; a jednak, o ile się nie pomyliłem w kierunku, powinienem być już w pobliżu Tiboulen… Ale jeśli się pomyliłem?!…”.