– Nie, urok ginie.
– A tak?
Wyprostowuje się. Ściągam brwi. W gardle czuję dławienie. Duma mnie rozsadza.
Nie wiem, dlaczego powtarzam sobie:
– Bądź piękną, jeżeli możesz, mądrą, jeżeli zdołasz, poważną, bo nią być musisz!… Taką tarczę ze słów Lisia Visconti czynię sobie i czuję, że twarz moja przybiera wyraz zimnej złości. Może być, iż teraz nie jestem piękną, ale mam wiele znaczenia. Czuję to w głowie Alego, bo zawiesił swą monotonną bajkę, w której ja jestem księżniczką, jadącą przez puszcze w karecie, ciągnionej przez srebrnych dwanaście orłów – i patrzy na mnie ze ździwieniem. A mnie jakby coś zamierało w sercu, bo oto tam w oddali, w cieniu palm zaginęła twarz szydersko uśmiechnięta i rozpłynęły się w niebycie usta namiętne, podobne do koloru wiśni. Wzrok mój pada na trubadura w pepitowym garniturze, – nie wiem – ale Helu, ja czuję w tej chwili brutalny żal, iż on nie ma w ręku gitary, ażebym…
Ażebym…
No – ażebym mogła porwać mu ją z ręki i uderzyć nią po wypomadowanej czaszce.
Nie mogę tego, bo niema gitary.
I że jestem kobietą doskonale wychowaną, a on jest dzieckiem arystokratycznego rodu i koncypientem, czy czemś tam, Namiestnictwa, i ma dwa lata praw i jest tak ślicznie, tak bosko ułożonym, młodym poetą.
Lecz natomiast demon potworny rozszalał się we mnie.
– Skuś go?… – szepce mi do ucha – narzuć się na niego całą forsą, a potem kopnij precz! Precz! Zobaczysz, co zrobi, jak się zachowa!…
I ledwo ten szept przebrzmiał, a już się porywam i wyciągam ręce.
– Och!… Gorąco!…
Szybko uciekam do swego pokoju. Tam, na gwoździu za szafą wisi robe d'intérieur – och!… którą mógł chyba d'Annunzio wymyśleć dla jakiej swojej donny z pałacu o smukłych kolumnach. Lecz wymyślił ją tylko jakiś grand faiseur paryski, bo wiesz, iż jestem za uboga, ażeby ubierać się w kraju i sprowadzam sobie „stroje” z Paryża. Więc robe d'intérieur ta – mgła jedwabnego muślinu o kolorze ciała zawstydzonej dziewczynki, o walansjenkach, tkanych czółkami prządek prymitywnych. Narzucam ją na siebie, obnażam ręce i myślę, że jest to odzież odpowiednia dla wzbudzenia uwielbienia w istocie, nie poddającej się z prostotą rzeczywistemu działaniu rzeczy.
A więc.
Na tych, którzy wnoszą w uwielbienie albo nadmiar, albo niedostatek wrażliwości.
Zakochane dusze, albo przepalone, „rozmiłowane na kredyt”…
A więc.
Kaswin albo Halski.
Tego drugiego niema.
Ali!
Wychodzę z pokoju do salonu.
Pozostawiam drzwi sypialni uchylone. Wychodząc, miałam jeszcze piekielną myśl zaświecić nocną różową lampkę i uchylić kołdrę – ot… na noc…
Na długą, rozkoszną noc, Helu!
(Ach, proszę… nie przerażaj się. Czy nie czynisz tego sama – prawda, pobłogosławiona w tym kierunku, ale czynisz!…)
Więc wszystko to dzieje się niby przez zapomnienie.
I nie patrząc na Alego, mówię:
– Ach!… Jak gorąco!…
I zbliżam się do fortepianu.
Czy wiesz? Z doświadczenia wiem, że nic tak zmysłowo do kobiety nie pociąga, jak muzyka. Jest w tem jakby pociągnięcie elektrycznej nici. Coś prosi, coś kusi, coś łka, coś obiecuje…
Tylko trzeba umiejętnie dobrać to, co się gra.
Według mnie, do tego celu nadaje się Szumann.
Tak…
Weź jego Träumerei, albo Warum.
He… he… żebyś nie wiem jaki marzący sentyment w to kładła, zawsze powróci struna zmysłowego czaru.
He… he…
Spróbuj – mnie w tę stronę skierował Halski. Kiedyś mówi:
– Proszę zagrać.
Czułam, że płonie jak kandelaber siedmioramienny. Ale chcę go spalić.
Więc zaczynam swawolną, szkaradną, bezecną śpiewkę – Przewodniczkę.
Ty jej, o święta! nie znasz.
i t. d.
A on kładzie mi ręce na moich rękach.
– Proszę mi zagrać coś bardziej zmysłowego.
Patrzę mu w oczy.
– Wszak to właśnie dla Pana.
– Myli się pani.
I z półki bierze mi Szumanna.
– To!
– Träumerei!
– ?…
– Właśnie.
A potem ironicznie się uśmiecha.
– Jak pani rzeczywiście mało zna to, co pani mieni ludzkiem zwierzęciem.
– Szczycę się tem.
– Niema czem. Pruderja jest nudna i kalectwem dla osoby, pruderją dotkniętej.
Grałam Träumerei.
I wiesz, co?
Chcąc dowieść, że nie jestem „kaleką”, zaczęłam płonąć na zimno w niemożliwy sposób. Chwilami ogarniał mnie wstyd, bo zdawało mi się, że to jakiś krzyk pożądania wyrywa mi się z piersi.
Gdy przestałam grać, Halski odezwał się z cienia:
– Jak na początek… nie źle.
Sądziłam, iż znajdę go nawpół szalonym; pohamowałam swój gniew i odezwałam się obojętnie:
– Gram to pierwszy raz…
– Nie wierzę! – odparł – lecz w to wierzę, że pani gra Szumana tak po raz pierwszy.
*
Więc, widzisz, gram znów Szumana.
I to dla Alego.
Ach! Nie aniołów to śpiew!
Drgała tam raczej brzęcząca moneta używania w miłości. Nie interes pieniężny, lecz raczej korzyść zmysłowa.
I tem była silniej podana, że na zimno.
Bo aktor ten wzruszy do łez, który sam nie płacze.
Pamiętaj o tem, Helu, bo i w małżeństwie ta wiadomostka przydać Ci się może.
Długą chwilę było cicho. Już lękałam się pomyłki. Czyżby nadwrażliwość dziecięca Alego zawiodła? Sforsowałam nutę. Träumerei zawyło, jak to „pienienie się u piersi” Przybyszewskiego. I powoli, z kąta wypełzać zaczęła ku mnie przekształcająca romantyczność…
Posłyszałam krótki dech…
Pierwsze wrażenie?
Wstręt.
Przemogłam go. Grałam dalej. Przegięłam się rozkosznie. Z jednego ramienia strząsnęłam koronki. Odkryło się. Czułam, że ma cudowny ton kości słoniowej, zaróżowionej lekko cieniem abażuru. I wszystko zaczynało przybierać jakąś przesyconą różami barwę… Coś z lubieżności wyrafinowanej XVIII. wieku. Myśl wszakże o tem, że ten „kawaler”, pełzający ku mnie, ma na sobie garnitur pepita, psuła mi złudzenie. Wreszcie był przy mnie, na klęczkach, jak przystało.
Śliczne, małe rączki dziecka dotknęły się brzegu mej sukni.
Wstrzymałam dech, lecz grałam dalej.
Ali się pochylił.
I ucałował… kraj mej szaty.
Ale ja wiedziałam, że przyjdzie to inne i grałam jeszcze chwilę morendo, wreszcie Szuman ustąpił miejsca żywej melodji.
Melodji mego ciała!
Ach, Helu!… Czyż opisać ci mogę, jak wężowo wykręciłam się na taburecie, jak przegięłam się plecami na klawiaturę, jak ślicznie jakby portret Reynoldt'a rozkrzyżowałam ręce i podałam naprzód piersi.
Cieniuchna tkanina muślinu ledwo kryła me kształty; skrzyżowałam nogi i siedziałam tak, czując sama wielki czar mej piękności i kobiecego uroku. Twarz moja wszakże była ciągle zimna i tylko oczom starałam się nadać wyraz wyczekującej na kraju lasu sarny. Przysłoniłam je rzęsami i czekałam.
Niedługo.
Ali rozpoczął znów swoją monotonną litanię miłosną, ale głos mu drżał i delikatna cera mieniła się przebiegającemi pod skórą płomieniami. Widziałam to wybornie z pod moich rzęs. Wreszcie umilkł. Przez długą chwilę pozwoliłam grać za mnie milczeniu. Gorący wicher owiewał nas oboje. Wreszcie czułam, iż coś powiedzieć muszę, bo wzrok Alego, utkwiony bałwochwalczo we mnie, przechodził… w zyz.
Więc nic nie znalazłam odpowiedniejszego, jak:
– Ach! Ali!…
I wyciągnęłam się bardzo grzesznym gestem haremowej odaliski. On zaczynał przypominać sobie, że ma dwadzieścia trzy lat i że miłość składa się jak róża z kilku listków. Bajka, którą mi w tej chwili śpiewał, czysta była krystalicznie i bosko, ale głos, ale ruch rąk, wciąż mających coś do czynienia z walansjenkami mej roby…
I powoli te ręce sentymentalnego pazia, te ręce, Helu, posunęły się od stóp moich do kolan, jakby kwiaty jakieś oplatały mnie słodko i nieśmiało. Zaczęłam wtedy tracić powoli maskę chłodu i w kąciki ust włożyłam troszeczkę uśmiechu, bardzo zachęcającego i wabiącego. Ale zarazem oczy utkwiłam w sufit. Niby w jakiś sen, w jakąś ekstazę, niby, że nie wiem, co się dookoła mnie dzieje.
Bajka o królewnie i srebrnych orłach snuła się dalej, ale coraz bardziej cichym i drżącym głosem.
Wreszcie rączki Alego posunęły się ku górze. Objął mnie miłośnie i czułam, jak drży cały. Padł mi twarzą na kolana i poczułam gorąco jego ust, cisnących się do mnie. Nie było mi to odrażające, ale było mi to obojętne. Błyskawicznie spuściłam oczy i objęłam sytuację.
Wydała mi się śmieszna.
Nic więcej, tylko śmieszna.
I porwał mnie gniew, złość na siebie i na to rozmazane dziecko, cisnące mi się do kolan.
Jednym gestem pchnęłam go od siebie.
– Co to? Co to? – krzyknęłam.
W tem pchnięciu, w tym krzyku była moja, wzbierająca się przez cały dzień, nienawiść i gniew.
– Jak pan śmie?… Jak pan śmie?
Podniósł ku mnie twarzyczkę.
Był szkaradny. Włosy opadły mu na czoło. Nos mu się zaczerwienił, oczy, te oczy truwera, opiewającego róże rozkwitłe na piersiach damy, zaszły jakąś brzydką, białą mgłą…
I miałam do niego straszną urazę nie za to, że mnie pożądał…
Ale za to, że nie umiał być wtedy pięknym.
Och! Gdyby pod ręką… gitara…
Więc tylko wołałam zaciekle i jakimś ochrypłym głosem:
– Precz! Precz!…
Podniósł się z klęczek jak pijany.
W tej chwili oprzytomniałam. Pomyślałam, że ta wściekłość jest po prostu nie moja.
Że ona jest prawdziwa, nie udana.
Że ja naprawdę nienawidzę w tej chwili objawienia się przedemną tej strony miłości.
I zlękłam się.
Czuję, że tracę wyższość.
Więc schroniłam się ku drzwiom sypialni i stamtąd, upozowawszy się dobrze na tle różowego oświetlenia, rzuciłam już rozwleczonymi miłym głosem:
– Do jutra!…
Ali stał obałwaniały na środku i tępo patrzył na mnie. Zauważyłam, że mu z kącika ust błyszczała ślina.
To dopełniło miary.
Jeszcze słodziej powtórzyłam:
– Do jutra!…
I znikłam, zamykając drzwi od sypialni.
Wszakże – nie na klucz.
Z kim innym zrobiłabym to coup de maîttre – to zgrzytnięcie klucza, tę niby trwogę przed nim, przed sobą.
Ale przed tem obałamuconem tak prędko dzieckiem nie warto!
W kilka minut posłyszałam, jak Ali wychodził. Ja tymczasem badałam siebie przed lustrem.
Byłam bardzo en forme. Oczy me ślicznie błyszczały, tak, jakby Ali nie odszedł z kwitkiem. To jest, przypuszczam, żeby tak błyszczały… bo właściwie nie wiem, czy… Słowem, byłam zachwycającą.
I czując to, czy zapragnęłam, aby mnie ktoś całował, czy chciałam kogoś całować?…
Nie wiem!…
Nie wiem!…
Podniosłam moje obnażone ramię, z którego spływały fale muślinu i koronek.
I ucałowałam je.
Ja!
Tak.
Ale jak!… Wpiłam swe usta w pachnące ciało. Wgryzłam się w nie do nieprzytomności.
Stuk bramy na dole obudził mnie.
To Ali wychodził.
Czy wiesz, ten hałas przywiódł mnie do równowagi. Jednym susem byłam w salonie u otwartego okna. Wezbrała we mnie wesołość złego stworzenia, które się napiło młodej krwi.
Chciałam jeszcze zobaczyć Alego, jak będzie ogłupiały wlókł się pod murami domów.
A może zacznie chodzić pod oknami i smętnie znów spozierać.
Och, gitara!…
Przegięłam się wpół, półnaga i mimowoli zgorączkowana. Ali stał na trotuarze, jakby się wahał, co począć.
Rozkoszne zadowolenie triumfującej kobiecości przenikało mnie całą.
– Co zrobi? Co zrobi?… Już go ogarnia fala ideałów… Och! Święta Klara, święty Franciszek – aniołowie – cała katarynka…
Czułam moje zęby, białe, błyskające w przestrzeń, ciało przegięte jak pantery, opatrującej ofiarę…
Dobrze mi było.
Nagle Ali odwrócił się i zaczął szybko iść w stronę przeciwną, jak ta, w której mieszkał. Byliśmy bowiem prawie sąsiadami. Niedaleko na rogu ulicy była stacja dorożek i ta stanowiła rozpacz mojego życia. Ku niej to pędzi, jakby gnany Ali. Widzę go w tej zgniłej studni ulicznej, bijącej ku mnie zatrutemi letniemi wyziewami. I w migocie latarni zdaje mi się, że na plecy, na ramiona chłopca, wskoczyła jakaś zjawa, chuda, straszna, którą widzę jedynie z tyłu. Coś z tych Mors Ropsa, czarne pończochy, spadająca bielizna z wychudłych ramion.
Popędza go, bije piętami, odzianemi w wykrzywione lakierki, w jego piersi.
A on się spieszy… spieszy…
Dopadł do dorożek.
Wskoczył w jedną.
Mignęła mi para siwych koni w ciemności. Ali, stojąc już w dorożce, coś mówił do fiakra, poczem padł na poduszki, woźnica zaciął konie i szalonym pędem ruszył w ciemność…
W ciemność, w zaduch, w piekło rozwartej szeroko paszczy miasta.
Ze stopni dorożki zeskoczyło widmo Ropsa i zwróciło ku mnie swą twarz trupią o wyszczerzonych zębach.
I wybuchnął śmiech…
Ja nie wiem, kto się śmiał, Helu, ja nie wiem, kto…
Ja? Czy ta na dole…
Czy może my obie?
TwojaRenaList trzynasty
Robisz mi wymówki, Helu, że milczę… Tak. Milczę, ale przysięgam ci, to nie moja wina. Ostatni twój list był mi ciężkim zarzutem. Piszesz, iż nie powinnam tak postępować względem Kaswina i t. d. Ach, moja droga. Zawsze złudzenia! Mnie winisz, jakobym kokieterją moją… – Pardon. Skoro się dowiesz całej reszty, może się uspokoisz nad losem truwera. Otóż ten pan prosto odemnie popędził – zgadnij, gdzie? – Do wesołych cór Koryntu w Casino de Paris, z któremi bawił się aż do rana. – Skąd wiem? – Ach Boże! – Trochę sprytu… Dorożkarz o parze siwych koni. Odnalazłam go.
Mówię:
– Przyjacielu… mój brat (!) wczoraj jeździł twoją dorożką wieczorem. Zostawił gdzieś laskę. Jest to laska wzięta przez pomyłkę. Przywieźcie mi ją z powrotem. Dostaniecie suty na piwek. A paniczowi nic nie mówcie!…
Banknot dziesięciokoronowy migoce mi w rękach.
Dorożkarz, pijacka wyga, imitacja i karykatura a weaner-fiaker, uśmiecha się obleśnie.
– Kiedy bo…
– Ale oddadzą, oddadzą…
– Że tam trudno…
– Jedźcie tylko.
Czy udał, czy się złapał. Dość, że pojechał.
A za nim w ślad, w ślad…
Kto?
Ja!
– Ach! Co znowu.
Moja Hania, druga wyga, tylko nie zapijaczona – drugą dorożką, w której już na ten cel tkwiła od pół godziny.
Wprawdzie automedon Alego laski nie przywiózł, ale za to Hania wyrecytowała ulicę, dom, numer – wszystko najlepszej sorty i najbezecniejszego przeznaczenia.
I co ty na to?
I wiesz, jeśli mam być szczerą, to było mi tak, jakby mnie kto nagle zabłoconą ręką w twarz wyciął.
Takie uczucie.
I ciągle je czuję, ciągle.
A teraz twój list na dodatek. Czego chcesz właściwie? Sam Ali mi nic zarzucić nie może, bo przecież byłam najwyraźniej pogrążona w półśnie…
A gdy się zbudziłam, odepchnęłam go przecież od siebie.
Nie lękaj się. Ja to robię doskonale, arte. Gdybym nie umiała, nie puszczałabym się na ślizkie i niepewne rzeczy. Nie potrzebujesz mi przypominać, co jestem winna sobie i swojej godności. Ręczę ci, że gdybyś się ich spytała, każdy ci powie, że jestem kobietą bez skazy. Tylko na Boga! Czyż my, kobiety uczciwe, mamy być pozbawione już wszelkich przyjemności?
Nawet tych – przedwstępnych?
TwojaRena.List czternasty
Dopisuję dziś jeszcze te kilka słów, bo przyznam ci się, iż rano byłam tak oburzona na Alego, na ciebie wreszcie, że nie poznawałam sama siebie. Całe popołudnie przepędziłam w łóżku. Tak! Rozebrałam się i położyłam. Niby chora! Ślicznie wyglądałam cała w koronkach i okryta cieniuchnym, jedwabnym weneckim kocykiem, koloru fraise, pod którym zaznaczałam się jak posąg koralowy.
Przemknęła mi po głowie myśl:
– Czy tak wygląda metresa Halskiego?
I wiesz?
Postanowiłam, że coś przecież zdołam wymyślić, aby mnie tak zobaczył. Nie boję się porównania, bo jeżeli się dobrze oświetlę, a włosy zafryzuję, to czysty ze mnie Rêve Chaplin'a. Wiesz, ta Suzanne Derval, cała różowa i spłoniona. Tę karnację można osiągnąć za pomocą lampki nocnej, różowej, tylko należy dać jej podkład żółty.
Wypróbowane.
A teraz, co dalej? Postanowiłam, leżąc tak w ciszy skandalicznej, że…
Przedewszystkiem:
Alemu nie dam poznać nic, że wiem o smutnym rezultacie, do jakiego doszedł ze swoją krystalizacją idealistyczną miłosnych uczuć dla mnie.
Jednakże.
Będę go cudownie dręczyć, zachwycając się jego czystością dziecięcą, czarem kwiatu, który rośnie, rozwija się i pięknieje w oddali od trujących bagien życiowych. I będę mu mówić:
– To mnie ku tobie ciągnie, to właśnie, to jedno. Bo gdybyś był takim, jak inni, skalanym i znajdującym upodobanie w niskich rozkoszach życiowych (zauważ i podziwiaj styl!) – nie mógłbyś istnieć dla mnie. Jesteś mi czarującem źródełkiem, otoczonem wieńcem narcyzów. Pochylam się nad niem, piję zeń czystą, doskonałą wodę i oddycham twą anielska, przejasną duszą!… O! Ali!…