Edie zręcznie wspięła się do wózka i przez jedno krótkie mgnienie oddech jej był na mojej twarzy, oddech dziwnie gorący i słodki, a potem zaraz uczyniło mi się w sercu jasno, i owe nieokreślone smutki, owe ciężkie i dręczące myśli, pierzchły gdzieś bezpowrotnie i bez śladu.
I zdało mi się, że ta jedna chwila zabierała mię sobie niejako na własność, że już nie będę nigdy tym co dawniej, bo oto czyniła mię jakby członkiem, dojrzałem ogniwem, wśród całej rzeszy innych mężczyzn, moich towarzyszy, przyjaciół i braci.
Wszystko nie zajęło nawet tyle czasu, ile nasza poczciwa Johnnie zużyłaby na machnięcie swoim obfitym ogonem, a jednak… stało się i żadna siła nie cofnęłaby już tej przemiany.
Niewidzialne ręce zdarły mi oto zasłonę.
I ujrzałem się na progu życia szerszego, pełniejszego, słodszego, z głową pełną rojeń i szczęsnych snów o przyszłości.
Tu chmara myśli spadła na mnie, niby wiosenna ulewa, ale zarazem zmieszałem się okrutnie i nie wiedząc prawie, co robię, zacząłem gorliwie poprawiać i układać wygodniejsze dla Edie siedzenie.
Ona tymczasem goniła w zamyśleniu spiesznie oddalającą się sylwetkę pocztowego dyliżansu, który z hałasem zawracał w stronę Berwick.
Nagle uniosła się trochę i z całej siły jęła poruszać białą, misternie haftowaną, chustką.
– Zdjął kapelusz… – szepnęła cicho i może nawpół bezwiednie – zdaję mi się, że to był chyba oficer. Wyglądał „dystyngowanie”. Czy go zauważyłeś? – pytała, pochylając się ku mnie – patrz, ten gentleman na imperyalu, w bronzowym paltocie i bardzo, bardzo przystojny.
Potrząsnąłem przecząco głową i cała moja radość gdzieś od razu znikła, znowu uczułem gorycz w ustach i zniechęcenie w duszy.
Przez długą chwilę było cicho.
– Co tam! Nie zobaczymy się już nigdy – ozwała się Edie z wesołym uśmiechem. – Ot, wjeżdżamy już między zielone pagórki, i ta droga brunatna, kręta, – wszystko zostało mi w pamięci. Jak tutaj nic się nie zmieniło! Ty nawet, Jack'u, prawie ten sam jesteś, co i dawniej. Tylko… śmiem żywić nadzieję… że postępowanie twoje ze mną ulegnie jakiej takiej zmianie?… Myślę, że nie zechcesz ustanawiać całego królestwa żab za moim nieszczęsnym kołnierzem?…
Dreszcz zimny przebiegł moje ciało na samo wspomnienie tych dziecinnych figlów.
– Uczynimy wszystko, co będzie leżało w naszej mocy, byłeś się czuła szczęśliwą w West Inch'u – odparłem drżącym głosem i z uwagą przyglądając się sznurkom biczyska.
– Wielka to z waszej strony dobroć, że zgadzacie się przyjąć do siebie biedną, opuszczoną przez wszystkich dziewczynę – rzekła Edie cicho.
– Ty jesteś dobra, żeś chciała przyjechać – przerwałem wzruszony. – Obawiam się tylko, że wyda ci się u nas trochę smutno i nudno, a przedewszystkiem monotonnie.
– Wiedziałam o tem, Jack'u, – uspakajała mię łagodnie. – Znam przecież to ciche życie. Sąsiadów nawet niema, o ile pamiętam?
– Owszem, jest major Elliot – zaprzeczyłem ze szczerą radością. – Mieszka niedaleko, w Corriemuir, i często całe dnie spędza u nas, Stary to wprawdzie, ale dzielny żołnierz, – pod Wellingtonem otrzymał postrzał powyżej kolana…
– Ależ, mówiąc o sąsiadach, nie miałam przecież na myśli staruszków, którzy przechowują w kolanach zaszczytnie otrzymane kule – zaśmiała się wesoło Edie. – Myślałam o ludziach w naszym wieku, z którymi można się przyjaźnić! Ot, naprzykład, ten stary, zgryźliwy doktór – miał zdaje się, syna, nieprawdaż?
– A jakże! Nazywa się Jim Horscroft i jest moim najlepszym przyjacielem.
– Czy tu mieszka?
– Nie, ale przyjedzie wkrótce. Studyuje medycynę w Edynburgu.
– Pamiętaj, Jack'u, że chciałabym ci dotrzymywać towarzystwa, zanim on przyjedzie – szepnęła dziewczyna miękko, a mnie znowu radość zalała duszę cichą falą. – Ale dziś jestem okropnie zmęczona i pragnę jaknajprędzej znaleźć się w West Inch'u.
Śmignąłem starą Johnnie batem i nie dawałem spokoju, aż póki nie puściła się kłusem, co nie zdarzyło jej się nigdy przedtem, ani potem.
W godzinę później Edie siedziała już za stołem, nakrytym do wieczerzy.
Matka nietylko postawiła przed nią masło, ale nawet galaretę z porzeczek w pięknej, szklanej salaterce, która w świetle świecy mieniła się wszystkimi kolorami tęczy i wyglądała bardzo uroczyście.
Przytem nie minęło i pół pacierza, kiedy już zdążyłem zauważyć nieme zdumienie rodziców na widok zmian, zaszłych w dawnej, i tak już eleganckiej, Edie, zdumienie, różne jednak zupełnie od tego, któregom ja doświadczał, a które było rodzajem czci pokornej i tem silniejszego pociągu, im zdawała się w niedościglejszych dla mnie przebywać, wyżynach.
Matkę, naprzykład, tak usposobił dziwny wąż z drobnych piórek, który otaczał jej szyję, że mimowoli mówiła do niej miss Calder, zamiast po prostu Edie, a wdzięczne licho wygrażało jej paluszkiem, ilekroć odezwała się w ten sposób.
Po kolacyi, kiedy dziewczę oświadczyło, że czuje się zmęczone i odeszło do swojej sypialni, – oboje rodzice nie umieli rozmawiać o niczem, tylko o pięknej, czarnowłosej siostrzenicy, jej eleganckiem obejściu i wysokiem wykształceniu.
Nagle ojciec się zasępił.
– Wszystko to prawda – szepnął trochę gorzko i jakby z mimowolnym wyrzutem. – Ale wygląda mi na lekkomyślną. Śmierć mego brata nie rozkrwawiła jej zanadto serca.
Po raz trzeci dnia tego uczułem ból ostry w okolicach serca, i zimny, przejmujący chłód w piersiach. W myśli stanęły mi wszystkie jej słowa i nie znalazłem wśród nich żadnego, któreby dotyczyło niedawnej przeszłości i świeżo utraconego ojca…
Rozdział trzeci. Cień na wodach
Piękna Edie nie potrzebowała wiele czasu na zagarnięcie pod swe czarodziejskie berto wszystkich mieszkańców West Inch'u, nie wyłączając nawet ojca. Królowała, niby dumna władczyni wśród wpatrzonych w każde skinienie poddanych.
Sypała przytem pieniędzmi, za wszystko płaciła, jak żądano, żadne z nas jednak nie wiedziało, czy i kiedy ukaże się dno tych niewyczerpanych niby skarbów.
Skoro matka jej oznajmiła, że cztery shilling'i tygodniowo w zupełności pokryją wszystkie jej osoby tyczące, wydatki, – Edie dobrowolnie podniosła tę sumę do wysokości siedmiu shilling'ów i sześciu pensów.
Pokój od południa, najsłoneczniejszy i którego okno całe tonęło w zieleni pnących roślin i bladoróżowych powojów, wspaniałomyślnie i jednogłośnie został przeznaczony dla niej, a po kilku dniach, kiedy przyozdobiła go mnóstwem ślicznych, w Berwick zakupionych, drobiazgów, przybrał zupełnie inny, elegancki i „kunsztowny” wygląd.
Do miasteczka jeździła regularnie dwa razy na tydzień, ponieważ zaś nasza poczciwa Johnnie i starożytna bryczka nie przypadły jej jakoś do gustu, więc wynajmowała w tym celu piękny gig Angus'a Whitehead'a, który zamieszkiwał duży folwark po drugiej stronie zbocza, więcej w głąb od brzegu.
I nie zdarzyło się chyba nigdy, by powróciła bez jakiejś drobnostki, którą ofiarowywała potem z radosnym uśmiechem. To przywiozła zgrabną fajeczkę dla ojca, to ciepły pled szotlandzki dla matki, książkę dla mnie, albo piękną obrożę dla Rob'a, naszego owczarka.
Nie wiem, czy kiedykolwiek pod słońcem żyła rozrzutniejsza od Edie kobieta.
Co jednak nam dawała najlepszego, to swoją obecność, – radość, wesołość i światło.
Dla mnie zmieniła świat cały.
Słońce świeciło teraz jaśniej, wzgórza okryły się piękniejszą zielonością, od morza szedł ożywczy, słony powiew, powietrze stało się przezroczyste i jakby bardziej błękitne…
Nasze dotychczasowe życie straciło swoją pospolitość, odkąd dzieliliśmy je z tą delikatną istotą, zgrzybiały, szary, posępny dom ojcowski przyoblekł jakiś świąteczny, uroczysty wygląd, słowem, pojaśniało wszystko od dnia, w którym jej stopy dotknęły naszego ubogiego progu.
Nietylko piękna twarz Edie czyniła te cudy, nie uroda, choć należała do najpowabniejszych, ani kibić i jędrne, młode kształty, chociaż nie znałem dziewczyny, która mogłaby się pod tym względem z nią porównać.
Ale przedewszystkiem jej sposób bycia, figlarne i trochę przekorne ułożenie, dziwna umiejętność prowadzenia „przymilnej” rozmowy, przedewszystkiem swoboda i dumne ruchy i wdzięk nieprzeparty, z jakim odrzucała suknię, lub pochylała ciemną głowę, wdzięk nieokreślony w każdem słowie, każdym czynie i w każdem spojrzeniu…
I czuliśmy się niby proch pod jej stopami.
A przeciągły, wymowny i trochę proszący wyraz czarnych oczu i serdeczne, ciepłe słowa dźwigały pokornych i wiodły w zawrotny wir wyżyn.
Niepodobna było jednak dosięgnąć tych szczytów.
Dla mnie pozostawała zawsze istotą niedościgłą, nieskończenie daleką, i królewsko dumną.
Nigdy nie umiałem pozbyć się tego uczucia, nigdy, pomimo przykrości, jaką mi to sprawiało i najkunsztowniejszych rozumowań.
Cokolwiek przemyślałem, nie mogłem jednak uznać, że ta sama krew płynęła i w jej żyłach, że była właściwie moją cioteczną siostrą i wieśniaczką, tak jak ja wieśniakiem.
Im więcej też ją kochałem, tem większą mię napełniała nieśmiałością, i obawą, ona zaś spostrzegła to o wiele wcześniej, niż domyśliła się pierwszego…
Kiedy byłem zdaleka, doznawałem dziwnego podniecenia i krew szybciej obiegała moje młode ciało, skoro zaś znaleźliśmy się razem, milkłem i drżałem tylko z trwogi, żeby jej nie obrazić jakiem nieopatrznem słówkiem, nie naprzykrzyć się sobą, nie rozdrażnić.
Gdybym wtedy znał głębiej naturę niewieścią, nie dręczyłbym się tak może napróżno, a z pewnością umiałbym lepiej wykorzystać chwile.
– Ogromnie zmieniłeś się, Jack'u, zupełnie niepodobny jesteś do dawnego – oznajmiła mi kiedyś Edie, przeciągle patrząc z pod rzęs czarnych i prześlicznych.
– Co innego mówiłaś, skorośmy się przywitali – zauważyłem zmienionym, któremu jednak usiłowałem nadać obojętność, głosem.
– Mówiłam, bo miałam na myśli po prostu twój wygląd, a teraz uderza mię twoje dziwne zachowanie. Wtedy byłeś ze mną despotyczny i szorstki i wszystko robiłeś po swojemu. Taki prawdziwy, mały mężczyzna. Pamiętam jeszcze te, wiecznie potargane, włosy i oczy, pełne złośliwości i coraz to pomysłowszych figlów! Dziś jesteś melancholijny i jakby trochę senny, z ust twoich płyną słówka miodowe…
– Każdy się z czasem wyrabia – przerwałem, cały drżący.
– Tak… ale… wolałam ciebie takim, jakim wtedy byłeś – szepnęła bardzo cicho.
Ogarnęłem ją szybkiem spojrzeniem. Myślałem zawsze, iż dotąd jeszcze nie przebaczyła mi dawnego traktowania.
Bo, żeby tego rodzaju „sposób bycia” mógł przypadać do smaku komu innemu, niż osobnikowi zbiegłemu z domu waryatów (bo tak przedstawiały mi się dzisiaj dawne moje figle), to już stanowczo przechodziło zakres mej inteligencyi.
I nagle stanął mi w oczach czas, w którym zastawszy ją, naprzykład, na progu, z książką na kolanach, umieszczałem na końcu giętkiego, leszczynowego pręcika drobne kuleczki gliny i poty w nią ciskałem, póki nie wybuchnęła płaczem.
Albo, schwytawszy w potoku Corriemuir największego, jakiegom mógł upolować, węgorza, ścigałem ją z tym węgorzem w ręku, z taką zaciekłością, że, nawpół martwa ze strachu, wpadała do kuchni, biegła do kolan mej matki i kryła się pod jej zbawczym fartuchem, ojciec zaś wymierzał mi potężne uderzenie warząchwią, albo czem miał pod ręką, zwykle w ucho, które – razem z węgorzem – odrzucało mię gdzieś, aż pod kredens…
Więc tego żałowała?…
A zatem będzie musiała się obejść, bo prędzej uschłaby mi ręka, nim popełniłbym znowu którąś z dawnych okropności.
Wtedy także po raz pierwszy uchwyciłem wątek i dostrzegłem charakterystyczny rys dziwnej, niezrównoważonej, natury kobiecej, i przyszła mi do głowy myśl genialna, że mężczyzna nie powinien zapuszczać się w żadne, karkołomne na temat ów, dociekania, a tylko mieć się na baczności i usiłować uczyć się, uczyć się, uczyć…
I przez chwilę znaleźliśmy się wreszcie na jednym poziomie, mianowicie, skoro oświadczyła, że zawsze robi to tylko, co jej się podoba i jak się jej podoba. Potem dodała z figlarnym uśmiechem, że jednak nie byłoby to nieprzyjemnie mieć mię tak na swoje usługi, jak naprzykład Rob jest posłuszny na głos rozsądku, objawiający mu się przez usta pewnego młodzieńca…
Tu każdy pomyśli, że jednak byłem kapitalnie głupi, pozwalając wodzić się pięknej dziewczynie na pasku.
I może w tem znalazłoby się ziarnko prawdy, należy przecież pamiętać, iż wtedy nie znałem żadnych prawie kobiet, z tą zaś spotykałem się pod jednym dachem.
Na głębsze usprawiedliwienie swoje dodam jeszcze, że Edie – jako rodzaj – rzeczywiście była niezwykłą rzadkością, przytem, mogę z czystem sumieniem zapewnić, iż miała „mocną głowę” i ujarzmiała po mistrzowsku.
Naprzykład major Elliott.
Człowiek ten pochował trzy żony i uczestniczył w dwunastu walnych bitwach.
Tymczasem Edie mogłaby owinąć go koło swojego paluszka, – niby mokrą szmatkę, – Edie, siedmnastoletnia dziewczyna, która zaledwie opuściła pensyę.
Jakoś wkrótce po jej przyjeździe spotkałem starego, wychodzącego z naszego folwarku. Szedł powoli i kulał, jak zwykle, jednak policzki dziwnie miał rozrumienione i nowy migotliwy błysk w oczach. Wyglądał o dziesięć lat młodziej.
Raz po raz podkręcał siwe wąsy, aż nastawił je w końcu niby szydła, prawie na linii oczu, a zdrową nogą stukał z taką butą, jakby conajmniej stawał do gry w foot ball.
Co ona mu powiedziała?
Jeden Bóg tylko wiedział, przecież niedobre przeczucie ścisnęło mi serce i w głowie jęło szumieć, jak po starem winie.
– Koniecznie chciałem się z tobą zobaczyć, mój chłopcze – odezwał się major rzeźko – ale już późno i będę musiał wracać. Nie żałuję jednak trudu, gdyż miałem sposobność poznać la belle cousine, najbardziej zachwycające, najpowabniejsze stworzenie, jakie kiedykolwiek widziałem, mój kochany!
Styl miał ceremonialny i trochę szorstki, a przytem zwyczaj wtrącania kiedy niekiedy wyrazów francuskich, które pozbierał w wyprawach swoich po szerokim świecie.
Zaczął z zapałem opowiadać coś o Edie, ja zaś słuchałem jak na rozżarzonych węglach, gdy nagle dostrzegłem wyglądający mu z kieszeni róg gazety.
Uczyniło mi się nieco lżej na sercu, wiedziałem już powód wizyty, staruszek chciał, jak zwykle, podzielić się wiadomościami z wojny.
W West Inch'u trudno było o dzienniki.
– Co słychać nowego, majorze? – spytałem zaraz, rad, że mogę zmienić drażliwy dla mnie temat.
Wyciągnął gazetę z kieszeni i wstrząsnął nią tryumfalnie.
– Sprzymierzeni wygrali wielką bitwę, mój kochany – oznajmił z radosną dumą. – Myślę, że Nap niedługo już wytrzyma! Saksończycy go wyrzucili, pod Lipskiem doznał niepowodzenia, co się zowie! C'est parfait, drogi chłopcze. Wellington tymczasem przebył Pireneje, a pułki Graham'a dotrą w krótkim czasie do Bayonne'y.
Wyrzuciłem z uniesieniem kapelusz w powietrze.
– Więc wojna nareszcie się skończy?! – zawołałem głośno.
– Wielki czas na to – odparł major z niezwykłą powagą. – Morza krwi wytoczono. I myślę, że może nie warto wspominać ci o tem, co tłukło mi się po głowie ostatnimi czasy?
– Co takiego? – podchwyciłem niespokojnie.
– Przychodziło mi na myśl, że nic tu właściwie nie robisz – zaczął zwolna – ponieważ zaś moje kolano nabiera potrosze dawnej sprężystości, zapragnąłem wstąpić znowu w służbę czynną. I zapytywałem się w duchu, czy nie pociągnęłaby cię perspektywa obozowego życia pod rozkazami starego majora?
Krew nabiegła mi do piersi gorącym strumieniem.