A przecież z biegiem dni, im dłużej go znała, wydawał się jej coraz bardziej tajemniczy, zamknięty w sobie i nieszczęśliwy, a tym samym interesujący. Pewnej niedzieli pojechała do Zielonki. Było to w dwa dni po owym skandalu z Belnikowiczem i oczywiście musiała ojczymowi opowiedzieć szczegóły awantury. Na jej żale pan Ozierko pokiwał głową:
– Cóż chcesz? Ja tam wierzę ci, że między wami nic nie było, ale każdy inny na pewno pomyśli, że jesteś jego kochanką. Po cóż by przy tobie skakał? Jesteś młoda, ładna, on kawaler… Wszystkie pozory przeciw tobie.
– Ludzie są wstrętni i po samych sobie sądzą.
– A cóż? Inna rzecz, gdyby to był chłopak, co by się mógł z tobą ożenić – westchnął pan Ozierko. – Wówczas gadaliby, że narzeczony…
– A dlaczego nie mógłby naprawdę być moim narzeczonym! – zbuntowała się Marychna.
– Dlaczego? Żartujesz chyba? Toż to pan całą gębą. Burżuj. Milioner.
– I milionerzy się żenią – bez przekonania powiedziała Marychna.
– Ale z kim? Cóż ty sobie myślisz, że on takich dziewcząt, jak ty, mało miał? Ot, pobawi się, pobawi się i rzuci. Dlatego dobrze robisz, że do niczego takiego nie dopuszczasz. Ożeniłby się! Wielka dla niego partia56. Twój ojciec był tylko ślusarzem, a ja kreślarzem w jego fabryce. Za niskie progi. I głowy sobie tym nie nabijaj, bo byłabyś głupia i na śmiech ludzki wystawiona. Zaleca się, niech się zaleca, a ty bądź dalej rozsądna.
Jednego tylko nie powiedziała Marychna ojczymowi: że już jej ten rozsądek dokuczył. A dokuczył tym bardziej, że skoro i tak wszyscy podejrzewają, to niech przynajmniej ona wie, za co cierpi. Niech się już stanie.
Tymczasem – nie stawało się. Krzysztof Dalcz wprawdzie spędzał z Marychną wiele czasu, nawet często ją odwiedzał, ale do pocałunków przychodziło rzadko, zaś ani o krok dalej on się nie posuwał. Marychna nieraz opracowywała sobie cały plan strategiczny, by go ośmielić, gdy jednak przychodziło co do czego, samej brakło śmiałości, gdyż on stawał się nagle ponury i rozdrażniony, czasami nieprzyjemnie ironiczny.
Pewnego razu na niejaką zmianę sytuacji wpłynął alkohol. Byli w kinie, a potem na kolacji. Krzysztof, który nigdy nie pił, tym razem sam zaproponował koniak, a później wino. Po kilku kieliszkach Marychnie zaczęło się kręcić w głowie i chociaż widziała, że on omija kolejkę, nie oponowała przeciw napełnianiu swego kieliszka. Gdy odwoził ją do domu, była mocno podchmielona, on, chociaż pił mniej, również miał trochę w czubie, jak zauważyła – dość że wbrew swemu zwyczajowi nie pożegnał jej w bramie, lecz wszedł na górę. W mieszkaniu już wszyscy spali. Ciepło pokoiku Marychny ogarnęło ich atmosferą intymną i podniecającą.
– Chce mi się całować i spać, i sama nie wiem, czego bardziej – przytuliła się doń Marychna.
Bez słowa obsypał ją pocałunkami.
– Panie Krzysztofie – szeptała – Krzysiu mój jedyny, mój najdroższy, czy nie gniewasz się na mnie, że tak do pana mówię… Ja tak cię strasznie kocham… Twoje usta są takie gorące… Mój ty najśliczniejszy… Ty mnie wcale nie chcesz… Ty mnie nie lubisz. Czemu mnie nie chcesz?… Powiedz, Krzychu, mój złoty… Czemu ty jesteś taki dziwny i taki inny niż wszyscy mężczyźni? Powiedz?… Całujesz mnie, a odnoszę wrażenie, jakbyś się mną brzydził…
– Cicho, cicho, mały głuptasku – całował ją zdyszany.
– Ale nie gniewa się pan na mnie? Ja doprawdy nie wiem, co mówię, tak mi się kręci w głowie… O mój Boże… Krzysiu, Krzysieńku… Upiłam się, po coś mi pozwolił pić… Kochany… Taka jestem senna…
– Chodź, ułożę cię do snu – powiedział przez zaciśnięte zęby i pociągnął ją do łóżka.
Nie opierała mu się, gdy zdejmował z niej sukienkę, pantofelki, gdy drżącymi rękoma odpinał pas od podwiązek i zsuwał pończochy, głaszcząc jej skórę swoimi gorącymi, gładkimi jak atłas rękami…
Miała oczy zamknięte, a w głowie wir, szalony kołowrót i szum. Nie bardzo zdawała sobie sprawę z tego, co się z nią dzieje, nie była też pewna tego, że to nie sen, że leży naga w objęciach Krzysztofa, że jego usta i dłonie okrywają ją całą gorącą chciwą pieszczotą. Niemal nieświadomie wyciągnęła ręce i napotkawszy szorstki materiał jego ubrania, uprzytomniła sobie, że tak pragnęłaby przytulić się doń i że na przeszkodzie stoją te guziki kamizelki. Odruchowo zaczęła je odpinać, lecz już po chwili jego ręce zacisnęły jej palce mocno, obezwładniająco.
– Nie, nie – usłyszała – już czas spać, kochanie…
Później czuła, jak ją starannie otulał kołdrą, jak lekkim pocałunkiem musnął jej usta, zdawało się jej, że skrzypnęły drzwi, i usnęła…
A nazajutrz znów było tak samo, jak zawsze. Ze zwykłym serdecznym uśmiechem wszedł do swego gabinetu, pocałował ją w rękę, zapytał, czy nie boli ją głowa, i zaczął dyktować.
Wieczorem, co już od dawna było ułożone, mieli iść na premierę do jednego z teatrów. Marychna nie tyle cieszyła się z pójścia na przedstawienie, ile z nowej sukienki, wyjątkowo ładnej, a zrobionej według rysunku Krzysztofa. Miała ją właśnie pierwszy raz włożyć.
O siódmej była gotowa i czekała na niego. Przyszedł wkrótce, lecz był w fabrycznym ubraniu, w którym, oczywiście, nie mógł iść do teatru. Wytłumaczył się tym, że ma dziś migrenę i że w ogóle fatalnie się czuje. Pójdą innym razem. Potem z wielkim zainteresowaniem oglądał ją w nowej sukni i orzekł, że jest zachwycająca, tylko koniecznie trzeba trochę, tak na półtora centymetra, wypuścić plisę w pasie. Poza tym zauważył, że naszyjnik ze sztrasów57 nie bardzo pasuje i że widział w pewnym sklepie coś, co będzie odpowiedniejsze.
– Widzisz, Marychno, że to może i lepiej odłożyć ten teatr. Zresztą przypomniałem sobie, że widziałem już tę sztukę w Berlinie. Jest to bardzo smutna rzecz. Jeżeli chcesz, mogę ci opowiedzieć?
– Jeżeli smutna, to po co? Wcale mi nie zależy na teatrze, byle pan… byleś ty był ze mną.
– Właśnie, posiedzimy sobie i pogadamy. Hm… jednak opowiem ci tę sztukę…
– Czy jest zajmująca?
– Bardzo, chociaż powtarzam, że smutna. Otóż był sobie taki młody przystojny chłopak. Nazywał się Kurt. I była młoda ładna dziewczyna, nazywała się Emma. Kochali się, pobrali się, lecz w miesiąc po ich ślubie wybuchła wojna i Kurt poszedł na front…
– To bardzo smutne – westchnęła Marychna.
– Stało się jeszcze gorzej. Kurt został ranny i po długiej kuracji wrócił do domu jako inwalida… Wybuch szrapnela58 okaleczył go na całe życie… w ten sposób, że Kurt… przestał być mężczyzną… Rozumiesz?… Po dawnemu był ładnym dzielnym chłopcem, po dawnemu gorąco kochał Emmę, po dawnemu pragnął jej pieszczot, ale nie był mężczyzną… Rozumiesz?…
– Rozumiem – szepnęła Marychna.
– Kurt był trzeźwym chłopcem i doszedł do przekonania, że Emma nie może go więcej kochać, że on powinien usunąć się z jej drogi, że on jest dla niej ciężarem, że Emma go znienawidzi, że ma do niego wstręt…
– Ale ona chyba nie była taka podła! – wybuchnęła Marychna.
Krzysztof zbladł i zapytał drżącym głosem:
– Myślisz, że powinna go była nadal kochać?
– Ależ naturalnie!
– I że mogła go kochać?
– Dlaczegóż by nie? Naturalnie! Czyż miłość polega tylko na tych rzeczach? Byłaby bezwstydna, nędzna, podła… Czy… czy ona?
Krzysztof odwrócił głowę i powiedział cicho:
– Ona tak samo myślała jak ty, Marychno… Ale on nie umiał w to uwierzyć i popełnił samobójstwo.
Marychna siedziała blada i cała drżąca, jej palce kurczowo się zaciskały, wreszcie nie wytrzymała i zerwawszy się, zaczęła powtarzać raz po raz:
– Głupiec, głupiec, okrutnik, głupiec!…
On siedział milczący i gryzł wargi. Od górnej lampy światło padało na jego nieco podniesioną twarz i na półprzymknięte powieki, z których długie piękne rzęsy rzucały cienie na smagłe o nieprawdopodobnej karnacji policzki… Marychna oparła się plecami o drzwi i patrzyła weń jak urzeczona, starając się przeniknąć jego myśli.
Wiedziała, że był w wojsku, pokazywał jej nawet swoją książeczkę wojskową, ale odbywał służbę podczas pokoju, zresztą pamiętała dobrze, że wypisana tam była kategoria „A”, zatem… zatem nie był kaleką… Więc dlaczego właśnie dziś i właśnie po wczorajszym opowiedział jej to, dlaczego opowiadał w taki dziwny sposób? Dlaczego od tak dawna mówił o tej premierze, a teraz nie chciał na nią iść? Co to wszystko może znaczyć?…
Nie, dłużej jego milczenia nie zniesie, to jest ponad jej siły:
– Krzychu… – zaczęła i urwała, gdyż on nagle wstał.
– Muszę już iść – powiedział.
– Krzychu!
Spojrzał na nią jakby w roztargnieniu i wzruszył ramionami:
– Wiem, chcesz mnie zapytać, czy ta historia ma jakikolwiek związek z nami… ze mną?… Zupełnie nie. Słyszysz?… Absolutnie nie…
– Więc dlaczego?…
– Nie pytaj, Marychno. Chciałem tylko poznać twoje zdanie z… innych powodów. Jeżeli lubisz mnie, jeżeli mnie chociaż odrobinę kochasz… nie wracaj do tego tematu. Przyjdzie czas, że sam powiem ci wszystko… Dobrze, kochanie?
Miękko otoczył ją ramieniem i leciuchno pocałował w oczy.
– Dobrze, Krzychu, dobrze – tuliła się do niego ufnie.
Postanowiła sobie nawet nie myśleć o tym, jednak niemal przez całą noc nie mogła zmrużyć oka.
Z rana w tramwaju spotkała, jak zwykle, kilka osób z personelu technicznego, trzymających się zawsze od niej z daleka, i młodego chemika fabrycznego, inżyniera Ottmana, który, według plotek krążących po biurach, miał się w niej podkochiwać. Marychna nigdy jego smętnawych zalotów nie brała poważnie, na nadskakiwanie odpowiadała nieszkodliwą kokieterią, lubiła go jednak przede wszystkim za to, że Ottman nigdy nie omijał sposobności, by z nią porozmawiać i powiedzieć jej kilka miłych komplementów. On jeden bodaj w całej fabryce nie zmienił do niej stosunku od czasu, gdy została sekretarką Krzysztofa, i po dawnemu uśmiechał się do niej swymi bardzo niebieskimi oczami.
Stali na pomoście i opowiadał jej właśnie z przejęciem o jakimś fenomenalnym aparacie do doświadczeń, nabytym świeżo do laboratorium fabrycznego, gdy do tramwaju wskoczył sekretarz Holder.
– O, pan już do pracy? – zdziwiła się Marychna. – Cóż tak wcześnie?
Holder był nienaturalnie podniecony:
– Jak to – powiedział, nie witając się – to państwo nic nie wiecie?
– Bo co się stało? – pogodnie zapytał Ottman.
– Dyrektor Wilhelm Dalcz nie żyje!
– Jezus, Maria! Umarł?…
Holder obejrzał się, twarz mu się skrzywiła i zrobił niewyraźny ruch ręką:
– Podobno… naturalną śmiercią…
Rozdział III
Od poczty w Kazeniszkach do jakutowskiego dworu nie było więcej ponad cztery kilometry, ale zamieć zrobiła się taka, że stary Marciejonek, chociaż znał tu każde drzewo przydrożne i każdy kamień, nadłożył jeszcze dobrych dwa, zanim przez tumany śniegu dostrzegł pierwsze światła.
Zresztą we dworze tylko dwa okna były oświetlone, i to słabo, bo większą część szyb pozaklejano gazetami. Drzwi frontowego podjazdu od lat były nieczynne i zabite deskami, od kuchennej zaś sionki śnieg zawalił furtkę powyżej pasa tak, że posłaniec z trudem, klnąc i sapiąc, dotarł wreszcie do klamki. Drzwi nie były zamknięte. W sionce59, gdzie wycie wiatru nie było już tak głośne, dosłyszał dźwięki harmonii, na której ktoś w głębi domu wygrywał trepaka60.
Marciejonek wszedł do ciemnej kuchni, nie śpiesząc się odwiązał baszłyk61, linkę, którą miał ściągnięty kożuch, otrząsnął się i wydobywszy z zanadrza telegram, zastukał do drzwi, a nie usłyszawszy odpowiedzi, wszedł do pokoju, który dawniej, jeszcze za życia starych państwa Korniewickich, był kredensem62. Na podłodze leżało kilka połamanych krzeseł, jakieś rozbite garnki i butelki. Potykając się, dotarł do jadalni, zawalonej słomą i również ogołoconej od dawna z mebli. Zapach kiszonej kapusty mieszał się tu ze stęchłym piwnicznym powietrzem.
Z sąsiedniego pokoju dolatywały zmieszane piskliwe głosy.
– Tfu! – splunął Marciejonek. – Wstydu przed ludźmi nie ma.
Bezceremonialnie zastukał pięścią do drzwi. Chrapliwe dźwięki harmonii i piski umilkły nagle, natomiast rozległ się poirytowany głos:
– Kogo tam diabli przynieśli?
– Telegram.
– Co?
– Mówię: telegram.
– No więc właź, cymbale jeden!
Marciejonek, ociągając się, uchylił drzwi i powiedział:
– Ja tam nie mam po co wchodzić i na takie rzeczy patrzeć, żeby grzech na stare plecy brać.
W odpowiedzi usłyszał piskliwy śmiech i kilka głośnych przekleństw. Przez szparę ujrzał nieduży pokój oświetlony kopcącą naftową lampą, stół, gęsto zastawiony butelkami, i siedzące przy nim obie Paraszkówny, te „bezwstydne dziwki”, o których sam proboszcz powiedział z ambony, że są zakałą całej okolicy i sieją zgorszenie. Z pokoju bił gorący zaduch piwa, wódki i cebuli.
– Idź, Wańka, i odbierz telegram – odezwał się z kąta gruby głos.
Po podłodze zastukały leniwie ciężkie buty i przed Marciejonkiem stanął Wańka, piętnastoletni wyrostek, ze swoją harmonią, przewieszoną na rzemieniu przez ramię. Oczy miał czerwone jak królik, twarz spoconą i błyszczącą.
– Dawajcie – zatoczył się, wyciągając rękę.
– Należy się złotówka – burknął Marciejonek i podał mu depeszę.
– Przeczytaj – warknął głos z kąta.
Chłopiec bezceremonialnie zsunął ze stołu kilka pustych butelek, rozłożył depeszę, zamyślił się i widocznie doszedłszy do przekonania, że harmonia będzie mu przeszkadzała w czytaniu, odstawił ją na okno. Chodząc, człapał ogromnymi buciskami, których cholewy sięgały mu prawie do połowy chudych ud.
– No, prędzej – zirytował się głos w kącie.
– Już, panoczku, już… „Jaśnie wielmożny pan Paweł Dalcz. Przyjeżdżaj natychmiast… Ojciec zmarł tragicznie…” Napisano „tragicznie”… co to znaczy?…
– Czytaj – huknął głos mężczyzny i jednocześnie zatrzeszczały sprężyny łóżka.
– „…Grozi ruina… Wszyscy potraciliśmy głowy… W tobie ratunek… Matka”. To i wszystko, panoczku.
– To niby czyj ojciec? – zapytała jedna z Paraszkówien, ściągając na plecach rozchełstaną bluzkę.
– O, głupia! Toż jego, Pawła – wzruszyła ramionami druga.
– Złotówka się należy – gniewliwie przypomniał się Marciejonek.
Tymczasem z posłania wstał sam gospodarz. Był tylko w koszuli i w kalesonach, wielki, barczysty, szedł z pochyloną głową, chwiejąc się i zataczając. Gdy głowa jego znalazła się w kręgu lampy, Marciejonek zobaczył porośniętą, od wielu dni niegoloną twarz, zmierzwione włosy i brudne ręce, w których trząsł się arkusik depeszy. Koszula też była brudna i w wielu miejscach podarta.
Podniósł głowę i usiłował skupić myśli. Jego brwi wykonały kilka ruchów.
– Wańka! – zawołał – biegaj do Lejby i powiedz, żeby pożyczył konia. Jeżeli nie zechce dać tobie, to niech sam mnie zawiezie na stację… Czekaj… i żeby wziął dla mnie pięćdziesiąt złotych.
– On nie da – z rezygnacją zauważył Wańka.
– Musi dać! Powiedz mu, że mój ojciec umarł i zostawił mi wielki spadek. Tak. I powiedz, że zgadzam się na ten ogród. Nawet i na trzy lata, jak on sam chce, byle dał pieniądze i byle pożyczył konia. Rozumiesz?
– Nie da…
– Nie twoja rzecz, ty parszywe szczenię! Marsz, a jak nie da, to tobie wszystkie zęby wybiję! No, jazda!
Wańka, nie śpiesząc się, naciągnął połatany kożuch, nasunął na oczy czapkę i wyszedł.
– Złotówka się należy – chrząknął Marciejonek.
– Jaka złotówka? – przeciągnął się Paweł Dalcz.
– Za telegram.
– Będę ci winien.
– Niech pan da, ja jestem biedny człowiek. Taka zawieja, błądziłem…
– Dałbym ci, ale nie mam – zastanowił się. – Zresztą czekaj, przyda ci się to?
Zdjął ze ściany skórzaną torbę myśliwską i podał staremu.
– Pewno, że się przyda, dziękuję panu.
– O, jaki mądry! – zerwała się młodsza z dziewcząt. – Oddaj to! To warte z dziesięć złotych. Paweł, nie dawaj tego jemu!
– Odczep się, ty szantrapo63 – odepchnął ją Marciejonek.