Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej - Ярослав Гашек 19 стр.


„Takiego hazardu jeszcze, jak żyję, nie widziałem – rzekł inspektor policji widząc rewersy na takie zawrotne sumy. – Przecież to gorsze od Monte Carlo”.

W areszcie zostali do rana wszyscy z wyjątkiem Vejvody, który za doniesienie został uwolniony i miał przyrzeczoną trzecią część skonfiskowanego banku, czyli przeszło sto sześćdziesiąt milionów, ale biedak w nocy zwariował i od samego rana chodził po Pradze i na tuziny zamawiał kasy ogniotrwałe. To się nazywa szczęście w kartach.

Potem zabrał się Szwejk do gotowania grogu; skończyło się na tym, że kapelan, którego z trudem udało się Szwejkowi zaciągnąć późną nocą do łóżka, rozpłakał się rzewnymi łzami i łkał:

– Sprzedałem cię, kolego, haniebnie cię sprzedałem. Przeklinaj mnie, bij, nic nie powiem. Rzuciłem cię na pastwę losu. W oczy ci spojrzeć nie mogę. Drap mnie, gryź, zgładź! Nie zasługuję na nic lepszego. Wiesz, co ja jestem?

I zanurzając zapłakaną twarz w poduszkę, rzekł cichym, delikatnym, miękkim głosem:

– Jestem łotr bez charakteru.

I zaraz zasnął snem sprawiedliwego.

Nazajutrz kapelan unikał spojrzenia Szwejka, wyszedł z domu bardzo wcześnie i powrócił dopiero w nocy z jakimś grubym piechurem.

– Pokażcie mu, Szwejku – mówił unikając jego spojrzenia – gdzie co leży, i powiedzcie mu, jak się gotuje grog. Rano zameldujecie się u porucznika Lukasza.

Szwejk i nowy sługa kapelana spędzili noc bardzo przyjemnie na gotowaniu grogu. Nad ranem gruby piechur ledwo trzymał się na nogach i nucił sobie pod nosem dziwaczną mieszaninę różnych piosenek ludowych: „Czemuś oczki zapłakała, szynkareczko, szafareczko, cztery lata pije Kuba, hej, gwiazdeczko, coś błyszczała, stoi ułan na pikiecie, uciekła mi przepióreczka…”

– Będzie ci, bratku, dobrze na świecie – rzekł Szwejk do niego. – Przy takich zdolnościach utrzymasz się u feldkurata długo.

Takim sposobem stało się, że tegoż samego przedpołudnia porucznik Lukasz po raz pierwszy ujrzał poczciwą i szczerą twarz dobrego wojaka Szwejka, który mu się meldował:

– Posłusznie melduję panie oberlejtnant, że jestem ten Szwejk, co go pan feldkurat przegrał w karty.

2

Instytucja oficerskich służących jest stara jak świat. Zdaje się, że już Aleksander Macedoński miał swego pucybuta, ale pewne jest tylko to, że w czasach feudalnych zadanie to spełniali giermkowie rycerzy. Czym był Sancho Pansa dla don Kichota? Dziwię się, że nikt dotąd nie napisał historii oficerskich służących. W historii takiej znaleźlibyśmy wieść o tym, że książę de Almavira podczas oblężenia miasta Toledo spożył swego służącego bez soli, o czym sam pisze w swoim pamiętniku. Opowiada w nim, że sługa jego miał mięso delikatne, miękkie, smakiem przypominające coś pośredniego między mięsem kurczęcia a mięsem oślim.

W starej kronice szwabskiej o sztuce wojennej znajdujemy także wskazania dla sług wojskowych. Pucybut dawnych czasów powinien był wyróżniać się pobożnością, cnotliwością, prawdomównością, musiał być skromny, odważny, mężny, uczciwy, pracowity. Słowem – miał to być wzór człowieka. Czasy nasze zmieniły się pod tym względem bardzo. Współczesny totumfacki zazwyczaj nie bywa ani pobożny, ani cnotliwy, ani prawdomówny. Łże, oszukuje, jak się da, i często gęsto życie swego pana przemienia w prawdziwe piekło. Jest to przebiegły niewolnik, który wymyśla najróżniejsze podstępne kawały, aby zatruć życie swego pana.

W nowym pokoleniu pucybutów nie ma już takich ofiarnych istot, które pozwoliłyby swemu panu zjeść się bez soli, jak szlachetny Fernando księcia de Almavira. Z drugiej strony widzimy, że dowódcy, walcząc na śmierć i życie ze swoimi współczesnymi służącymi, stosują najróżniejsze środki dla utrzymania swego autorytetu. Niekiedy bywa to rodzaj terroru. W 1912 roku odbywał się w Gratzu proces sądowy, w którym rolę główną odegrał pewien kapitan: skopał na śmierć swego pucybuta. Został uniewinniony, ponieważ uczynił to dopiero po raz drugi. W mniemaniu tych panów życie pucybuta nie przedstawia żadnej wartości. Uważają go za jakąś rzecz; pucybut to w wielu wypadkach pajac od brania w pysk, niewolnik, sługa do wszystkiego. Oczywiście, nic dziwnego, że taka sytuacja zmusza niewolnika, aby był przebiegły i podstępny. Sytuację jego na naszej planecie przyrównać można jedynie do cierpienia pikolaków dawnych czasów, którym pięścią i udrękami wpajano uczciwość.

Zdarza się wszakże, że pucybut awansuje na faworyta, a wówczas staje się postrachem całej kompanii czy batalionu. Cała podoficerska starszyzna stara się go przekupić. On decyduje o urlopie, on może się wstawić, za kim chce, żeby przy raporcie wszystko dobrze wypadło.

Tacy faworyci bywali podczas wojny nagradzani wielkimi i małymi medalami srebrnymi za odwagę i męstwo.

W 91 pułku znałem takich kilku. Jeden pucybut dostał wielki srebrny medal za to, że umiał bajecznie piec gęsi, które kradł. Drugi dostał mały srebrny medal za to, że z domu otrzymywał wspaniałe paczki żywnościowe, dzięki którym jego pan w czasach powszechnego głodu wojennego tak się przeżarł, iż nie mógł łazić.

Wniosek o odznaczenie tego człowieka medalem motywował jego pan następująco:

– Za to, że w walkach okazywał niezwykłą odwagę i męstwo, że gardził życiem i nie opuszczał swego oficera na krok pod silnym ogniem nieprzyjacielskim.

A on tymczasem gdzieś na tyłach plądrował kurniki. Wojna zmieniła stosunek pucybuta do pana i uczyniła z niego istotę najbardziej znienawidzoną przez wszystkich szeregowców. Pucybut zawsze dostawał całą puszkę konserw, nawet wtedy, gdy jedna puszka wydawana była na pięciu szeregowców. Jego manierka zawsze napełniona była rumem albo koniakiem. Przez cały dzień taki pokraka żuł czekoladę i objadał się słodkimi sucharami oficerskimi, palił papierosy swego pana, kuchcił, gotował całymi godzinami i nosił odświętną bluzę.

Służący oficera był z ordynansem kompanijnym na stopie najbardziej poufałej i obdarzał go obficie odpadkami swego stołu i wszystkich tych przywilejów, z jakich korzystał. Do triumwiratu przybierał sobie nadto sierżanta rachuby. Cała ta trójka, mająca bezpośrednie stosunki z oficerem, znała wszystkie operacje i plany wojenne.

Kiedy się coś zacznie, wiedział zawsze najlepiej ten pluton, którego kapral przyjaźnił się ze służącym oficera.

Gdy taki powiedział: „o drugiej trzydzieści pięć dajemy dęba”, to ściśle o drugiej trzydzieści pięć żołnierze austriaccy zrywali kontakt z nieprzyjacielem.

Służący oficera utrzymywał najpoufalsze stosunki z kuchnią polową, lubił się kręcić koło kotła i rozkazywał tak, jakby siedział w restauracji i odczytywał jadłospis:

– Ja chcę żebro – mówił do kucharza – wczoraj dałeś mi ogon. Dodaj mi też kawałek wątroby do zupy; wiesz przecie, że śledziony nie lubię.

Ale najwspanialej umiał pucybut robić panikę. Podczas ostrzeliwania okopów dusza uciekała mu w pięty. W takich chwilach siedział z tobołami swego pana i swoimi w najbezpieczniejszym schronie i nakrywał głowę kołdrą, aby granat go nie trafił. Nie pragnął niczego innego, jak tylko tego, aby jego pan został ranny i aby razem z nim można było dostać się daleko na tyły.

Panikę podtrzymywał systematycznie, stwarzając nastrój tajemniczości.

– Zdaje mi się, że składają telefon – rozpowiadał sekretnie po plutonach. Był szczęśliwy nad wyraz, gdy mógł rzec: – Już go złożyli.

Nikt tak bardzo nie lubił odwrotów jak on. W takich chwilach zapominał, że nad głową świszczą mu granaty i szrapnele, ale z uporem i niestrudzenie przebijał się, objuczony tobołami, ku sztabowi, gdzie stały tabory. Cenił austriackie tabory i bardzo lubił jeździć wozem. W najgorszym razie korzystał z sanitarnych dwukółek. Gdy musiał iść pieszo, robił wrażenie najbardziej zgnębionego człowieka. W takich razach pozostawiał toboły swego pana w okopach i zabierał jedynie swoje mienie.

Jeśli się złożyło tak, że oficer uniknął niewoli, a pucybut dostał się do niej, to nie zdarzyło się ani razu, aby zapomniał zabrać z sobą do niewoli także i tobołów swego pana. Stawały się one po prostu jego własnością, do której przywiązywał się całym sercem.

Widziałem pewnego sługę oficerskiego, który od samego Dubna szedł piechotą razem z innymi aż do Darnicy za Kijowem. Oprócz swego tobołka i tobołu swego oficera, który uniknął niewoli, miał ze sobą pięć walizek różnej wielkości, dwie kołdry i poduszkę, nie mówiąc o bagażyku, który niósł na głowie. Skarżył się, że Kozacy skradli mu dwie walizki.

Nigdy nie zapomnę tego człowieka, który wlókł te toboły przez całą Ukrainę. Był to żywy wóz spedytora i nie mogę sobie wyobrazić, w jaki sposób mógł to wszystko dźwigać i wlec na przestrzeni setek kilometrów, a potem jechać z tym aż do Taszkientu, pilnować i strzec wszystkiego, aby wreszcie umrzeć na swoich tobołach w obozie jeńców na tyfus plamisty.

Obecnie dawni służący oficerów rozproszeni są po całej republice i opowiadają o swoich czynach bohaterskich. Oni szturmowali Sokal, Dubno, Nisz, Piavę. Każdy z nich był Napoleonem:

– Powiedziałem swemu pułkownikowi, żeby telefonował do sztabu, że już można zaczynać.

Przeważnie byli to reakcjoniści, a szeregowcy nienawidzili ich. Niektórzy byli donosicielami i doznawali osobliwej przyjemności, widząc, że kogoś przywiązują do słupka.

Była to osobliwa kasta. Ich egoizm nie znał granic.

3

Porucznik Lukasz był typowym oficerem służby czynnej w armii steranej monarchii austriackiej. W szkole wojskowej wyuczył się obłudy: w towarzystwie mówił po niemiecku i pisał po niemiecku, ale czytywał czeskie książki, a gdy nauczał w szkole jednorocznych ochotników, samych Czechów, mawiał do nich w zaufaniu:

– Bądźmy Czechami, ale nie afiszujmy się. Ja też jestem Czech.

Czeskość uważał za jakąś tajną organizację, od której lepiej trzymać się z dala.

Poza tym był to człowiek dobry, nie bał się przełożonych, a podczas manewrów dbał o swój oddział, jak się należy, zawsze znajdował dla niego wygodne noclegi po stodołach, a często gęsto ze swej skromnej gaży kazał wytoczyć żołnierzom beczkę piwa.

Lubił, gdy żołnierze śpiewali podczas marszu. Kazał im śpiewać, gdy szli na ćwiczenia i gdy wracali z ćwiczeń. Sam zaś, krocząc obok swego oddziału, śpiewał razem z żołnierzami:

Żołnierze lubili go, ponieważ był niezwykle sprawiedliwy i nikogo nie szykanował.

Subalterni bali się go jak ognia, bo z najbrutalniejszego kaprala w ciągu miesiąca potrafił zrobić istnego baranka.

Umiał, rzecz prosta, krzyczeć, ale nigdy nie wyzywał żołnierzy. Używał wybranych słów i stylizowanych zdań.

– Widzicie – mawiał – że ja naprawdę nie lubię karać żołnierzy, ale, mój chłopcze, nie ma rady, bo na dyscyplinie opiera się zdatność wojska, a bez dyscypliny armia byłaby trzciną chwiejącą się na wietrze. Jeśli munduru nie macie w porządku, a guziki są źle przyszyte albo ich brak, to widać, że zapominacie o swoich obowiązkach względem armii. Być może, iż wydaje się wam to niepojęte, że zostaniecie wsadzony do paki za to, że wczoraj przy przeglądzie brakło wam jednego guzika przy bluzie. Taka to malutka, marna rzecz, na jaką cywil nawet uwagi nie zwraca. Ale w wojsku takie przeoczenie musi być karane. A dlaczego? Nie o to chodzi, że brak wam jednego guzika, ale o to, że musicie przyzwyczajać się do porządku. Dzisiaj nie przyszyjecie sobie guzika i zaczynacie sobie folgować, a jutro wyda się już wam, że szkoda fatygi na rozbieranie i czyszczenie karabinu, pojutrze zapomnicie gdzieś w szynku bagnetu i wreszcie zaśniecie na warcie, a to wszystko dlatego, że od tego nieszczęsnego guzika zaczęliście życie łajdackie. Tak to, kochany chłopcze. Karzę was dlatego, aby was ustrzec od rzeczy gorszych, jakich moglibyście się dopuścić, zapominając powoli, ale stale o swoich obowiązkach. Skazuję was na pięć dni i życzę sobie, abyście o chlebie i wodzie pomyśleli o tym, że kara nie jest zemstą, ale wyłącznie środkiem wychowawczym, mającym na celu poprawę karanego żołnierza.

Już dawno powinien był zostać kapitanem, ale ponieważ z przełożonymi był otwarty i szczery, nie uznając w stosunkach służbowych żadnego lizusostwa, więc nie zdała mu się na nic jego ostrożność w sprawach narodowościowych.

Tyle pozostało mu z charakteru południowoczeskiego chłopa. Urodził się bowiem na wsi, na południu, wśród czarnych borów i stawów.

Chociaż dla żołnierzy był bardzo sprawiedliwy i nie dręczył ich, to jednak miał pewien osobliwy rys charakteru. Nienawidził swoich służących, ponieważ zawsze się tak składało, że dostawał najniegodziwszego z pucybutów.

Prał ich po twarzy i po głowie i starał się ich wychować słowem i czynem, chociaż nie uważał ich za żołnierzy. Walczył z nimi beznadziejnie przez szereg lat, zmieniał ich bardzo często, ale w końcu zawsze machał ręką i wzdychał: „Znowu dostałem podłe bydlę”. Służących swoich uważał za niższy gatunek istot żywych.

Bardzo lubił zwierzęta. Miał herceńskiego kanarka, angorskiego kota i pinczera. Wszyscy służący Lukasza – których tak często zmieniał – obchodzili się z tymi zwierzętami nie gorzej, niż ich pan obchodził się z nimi, gdy dopuścili się względem niego jakiejś podłości.

Kanarka morzyli głodem, angorze jeden ze służących wybił oko, pinczera bił każdy z nich, ile wlazło, aż w końcu jeden z poprzedników Szwejka zaprowadził biedaka na Pankrac do hycla i kazał go zabić, nie żałując na to dziesięciu koron z własnej kieszeni. Porucznikowi zameldował potem po prostu, że pies mu się wyrwał i uciekł podczas spaceru. Ale już nazajutrz pucybut ten pomaszerował z oddziałem na poligon.

Gdy Szwejk przyszedł do porucznika zameldować się jako jego nowy służący, Lukasz zaprowadził go do pokoju i rzekł:

– Polecił mi was feldkurat Katz, więc życzę sobie, żebyście się okazali godni tego polecenia. Miałem już tuzin służących, ale żaden u mnie miejsca nie zagrzał. Zwracam wam uwagę na to, że jestem bardzo surowy i że ostro karzę każdą podłość i każde kłamstwo. Życzę sobie, abyście mówili zawsze prawdę i bez szemrania wykonywali wszystkie moje rozkazy. Gdy rozkażę: „Skaczcie w ogień!”, to musicie skoczyć w ogień, choćby się wam nie chciało. Gdzież się gapicie?

Szwejk z zainteresowaniem spoglądał na ścianę, na której wisiała klatka z kanarkiem, a zapytany, gdzie się gapi, zwrócił swoje poczciwe oczy na porucznika i odpowiedział miłym, uprzejmym tonem:

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że tam jest harceński kanarek.

Przerwany został w ten sposób potok wymowy oficerskiej, Szwejk stał na baczność i bez mrugnięcia spoglądał w oczy swego pana.

Lukasz chciał powiedzieć coś ostrego, ale rozbroił go niewinny wyraz twarzy Szwejka. Rzekł więc tylko:

– Pan feldkurat polecił mi was jako wielkiego głuptaka i zdaje się, że miał rację.

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że pan feldkurat naprawdę miał rację. Kiedym służył w wojsku, to zostałem zwolniony przez idiotyzm, i jeszcze do tego notoryczny. Z tego powodu zwolnili wtedy z pułku dwóch: mnie i jeszcze jednego, pana kapitana von Kaunitza. Ten pan kapitan, z przeproszeniem pana porucznika, gdy szedł ulicą, to jednocześnie palcem lewej ręki dłubał w lewej dziurce nosa, a palcem drugiej ręki dłubał w drugiej dziurce. A jak nas wyprowadzał na ćwiczenia, to nas ustawiał tak, jak się ustawia żołnierzy do defilady, i mówił: „Żołnierze, eh, pamiętajcie dobrze, eh, że dzisiaj środa, eh, ponieważ jutro będzie czwartek, eh”.

Назад Дальше