– A pan Bretschneider już tu nie bywa? – spytał Szwejk.
– Był tu parę razy – odpowiedziała gospodyni – wypił piwo albo dwa, pytał, kto tu bywa, i przysłuchiwał się, jak goście rozmawiają o footballu. Oni, jak go tylko widzą, zawsze rozmawiają o footballu. A jego podrzucało, jakby go miało pokręcić, jakby miał dostać ataku furii. Przez ten cały czas nabrał tylko jednego tapicera z ulicy Poprzecznej.
– To rzecz wprawy – rzekł Szwejk. – Czy ten tapicer był głupi człowiek?
– Taki jak mój mąż mniej więcej – odpowiedziała z płaczem. – Pytał się go, czy strzelałby do Serbów. A on odpowiedział, że nie umie strzelać, że był razu pewnego w strzelnicy i postrzelał tam całą koronę. Potem słyszeliśmy wszyscy, jak pan Bretschneider rzekł zapisując sobie w notatniku: „Patrzcie państwo, znowu taka ładna zdrada stanu” – i zabrał z sobą tego tapicera z ulicy Poprzecznej, który już nie wrócił.
– Dużo jest takich, co już nie powrócą – mówił Szwejk. – Proszę o rum.
Właśnie zamawiał sobie Szwejk drugą porcję rumu, gdy do gospody wszedł po cywilnemu policjant Bretschneider. Rozejrzał się po szynku, przysiadł się do Szwejka, kazał sobie podać piwa i czekał, co Szwejk powie.
A Szwejk, zdjąwszy z wieszaka jakąś gazetę i przeglądając ostatnią stronę ogłoszeń, odezwał się:
– Patrzcie państwo, niejaki pan Czimpera, Straszkov numer 5, poczta Raczinie-wieś, sprzedaje gospodarkę z trzynastoma morgami własnego pola. Szkoła i kolej na miejscu.
Bretschneider nerwowo bębnił palcami i zwracając się do Szwejka rzekł:
– Dziwię się, że pana takie gospodarstwo zajmuje, panie Szwejk.
– Ach, to pan – rzekł Szwejk wyciągając rękę na przywitanie. – Nie poznałem pana od razu, bo mam bardzo słabą pamięć. Ostatnio widzieliśmy się bodajże w kancelarii dyrekcji policji, prawda? Co pan porabiał w tym czasie? Czy zachodzi pan tu często?
– Dzisiaj przyszedłem tu, żeby się spotkać z panem – rzekł Bretschneider. – W dyrekcji policji powiedziano mi, że pan sprzedaje psy. Potrzebuję ładnego ratlerka albo szpica czy coś w tym rodzaju.
– Mogę panu służyć psami każdego gatunku – odpowiedział Szwejk. – Życzy pan sobie zwierzę rasowe czy też zwyczajne?
– Sądzę – odpowiedział Bretschneider – że lepiej od razu wziąć rasowe zwierzę.
– No, a psa policyjnego nie życzyłby pan sobie? – zapytał Szwejk. – Takiego mianowicie, który natychmiast wszystko wytropi i naprowadzi na ślad zbrodni? Ma takiego psa jeden rzeźnik we Vrszovicach, a ten pies ciągnie wózek, bo jak to się mówi, minął się ze swoim powołaniem.
– Chciałbym jednak szpica – ze spokojnym uporem mówił Bretschneider. – Szpica, który by nie kąsał.
– A więc życzy pan sobie szpica bez zębów? – zapytał Szwejk. – Wiem o takim szpicu. Ma go pewien właściciel gospody w Dejvicach.
– No, to już lepiej ratlerka – ozwał się zakłopotany pan Bretschneider, którego wiadomości o psach były bardzo nikłe i gdyby nie rozkaz dyrekcji policji, to nigdy by się psami nie interesował.
Ale rozkaz był jasny i wyraźny: zapoznać się bliżej ze Szwejkiem, korzystając z tego, że handluje on psami; Bretschneider miał prawo dobrać sobie pomocników i rozporządzał pewnymi sumami na kupno psów.
– Ratlery są większe i mniejsze – rzekł Szwejk. – Wiem o dwóch małych i o trzech większych. Wszystkich pięcioro można sobie położyć na kolanach. Mogę je panu polecić jak najgoręcej.
– Taki ratler bardzo by mi się podobał – zdecydował się Bretschneider. – A ile też kosztuje taki piesek?
– To zależy od wielkości – odpowiedział Szwejk. – Wielkość gra tu ważną rolę. Bo ratlerek to nie cielę. U ratlerków odwrotnie: im mniejszy, tym droższy.
– Ja bym reflektował na większego, który by stróżował – odpowiedział Bretschneider w obawie, aby nie obciążyć nadmiernie tajnego funduszu policji państwowej.
– Dobrze – rzekł Szwejk – większego ratlerka mogę panu sprzedać za pięćdziesiąt koron, a jeszcze większego za czterdzieści pięć, ale zapomnieliśmy o jednej rzeczy: czy to mają być szczenięta, czy też stare psy, i czy chodzi o psy, czy o suki.
– Mnie wszystko jedno – odpowiedział Bretschneider, który zetknął się tu nagle z nie znanymi mu dotychczas zagadnieniami. – Niech pan mi się wystara o pieska, a ja jutro wieczorem o siódmej przyjdę po niego. Będzie?
– Niech pan przyjdzie – sucho odpowiedział Szwejk. – Pies będzie, ale w takim razie jestem zmuszony prosić o zaliczkę trzydziestu koron.
– Rzecz prosta – rzekł Bretschneider wyliczając Szwejkowi pieniądze. – A teraz zafundujemy sobie po ćwiartce wina na mój rachunek.
Kiedy wypili, z kolei Szwejk postawił ćwiartkę wina, potem Bretschneider, mówiąc do Szwejka, żeby się go nie obawiał, bo dzisiaj nie ma służby, i każdy śmiało może z nim rozmawiać o polityce.
Szwejk zauważył, że w szynku nigdy o polityce nie rozmawia, bo cała polityka to zabawka dla małych dzieci.
Bretschneider, przeciwnie, ujawniał wielce rewolucyjne poglądy i mówił, że każde słabe państwo skazane jest na zagładę. Przy sposobności zapytał Szwejka, jakie są jego poglądy w tej materii.
Szwejk zameldował mu, że jeszcze nigdy nie miał nic do czynienia z państwem, ale że kiedyś miał pod opieką słabe szczenię bernardyna, które karmił sucharami wojskowymi, i też zdechło.
Przy piątej ćwiartce Bretschneider oznajmił, że jest anarchistą, i spytał Szwejka, do jakiej organizacji przystać najlepiej.
Szwejk odpowiedział, że razu pewnego jakiś anarchista kupił u niego psa leonbergera za sto koron i ostatniej raty mu nie dopłacił.
Przy szóstej ćwiartce Bretschneider mówił o rewolucji i występował ostro przeciwko mobilizacji, na co Szwejk odpowiedział mu szeptem, pochylając się nad jego uchem:
– Akurat przyszedł do lokalu jakiś gość, więc uważaj pan, żeby nic nie słyszał, bo mógłby pan z tego mieć przykrości. Widzi pan przecie, że Palivcowa już płacze.
Palivcowa naprawdę płakała siedząc na krześle przy szynkwasie.
– Czemu pani płacze, pani gospodyni? – zapytał Bretschneider. – Po trzech miesiącach wygramy wojnę, będzie amnestia, mąż pani wróci do domu i wtedy sobie popijemy. Czy może jest pan zdania, że tej wojny nie wygramy? – zwrócił się do Szwejka.
– Kto by tam ciągle wałkował takie rzeczy – rzekł Szwejk. – Wygrać musimy, i basta, ale teraz idę do domu, bo już czas na mnie.
Szwejk zapłacił, co był winien, i powrócił do swojej starej posługaczki, pani Müllerowej, która się bardzo wystraszyła, gdy spostrzegła, że człowiekiem, który otwiera kluczem drzwi, jest pan Szwejk.
– Myślałam, proszę pana, że pan powróci dopiero za kilka lat – rzekła ze zwykłą swoją szczerością. – Ja tymczasem z żalu za panem wzięłam sobie na kwaterę portiera z nocnej kawiarni, bo u nas była już trzy razy rewizja, a gdy nic nie mogli znaleźć, powiedzieli, że pan jest zgubiony, bo widać, jaki pan wyrafinowany.
Szwejk zauważył natychmiast, że nieznany obcy człowiek urządził się w jego mieszkaniu jak najwygodniej. Spał na jego łóżku i okazał się nawet tak dalece szlachetny, że zadowolił się połową łóżka, a na drugiej połowie umieścił jakieś długowłose stworzenie, które spało objąwszy go przez wdzięczność za szyję. Zaś przed łóżkiem leżały w nieładzie części garderoby męskiej i damskiej. Z tego chaosu można było łatwo wywnioskować, że portier nocnego lokalu powrócił do domu w dobrym usposobieniu.
– Panie – rzekł Szwejk potrząsając intruzem – bo pan się spóźni na obiad. Byłoby mi bardzo przykro, gdyby pan na mnie narzekał, że wyrzuciłem pana dopiero wtedy, jak już nigdzie nie było można dostać nic do zjedzenia.
Portier z nocnego lokalu był bardzo zaspany, więc trwało dość długo, zanim pojął, że właściciel łóżka powrócił do domu i ma do tego łóżka pretensje.
Obyczajem wszystkich portierów nocnych lokali i ten pan wyraził się, że spierze każdego, kto go będzie budził, i próbował spać dalej.
Szwejk pozbierał tymczasem części jego garderoby, przyniósł mu je do łóżka i potrząsając śpiochem energicznie, rzekł:
– Jeżeli się pan nie ubierze, to spróbuję wyrzucić pana na ulicę tak, jak pan leży w łóżku. Będzie dla pana wielkim przywilejem, jeśli wyleci pan stąd ubrany.
– Chciałem spać do godziny ósmej wieczorem – odezwał się urażony portier wdziewając spodnie. – Płacę tu za łóżko dwie korony dziennie tej pani i mam prawo przyprowadzać tu sobie panienki z lokalu. Wstawaj, Mańka.
Gdy zapinał kołnierzyk i zawiązywał krawat, opamiętał się już tak dalece, że zaczął zapewniać Szwejka, iż „Mimoza” jest jednym z najprzyzwoitszych nocnych lokali, do którego mają dostęp jedynie te damy, które mają książeczki policyjne w zupełnym porządku. Prosił też serdecznie Szwejka, aby zechciał odwiedzić jego kawiarnię.
Natomiast towarzyszka jego nie była zadowolona z takiego obrotu rzeczy i zaczęła wymyślać Szwejkowi, używając bardzo przyzwoitych wyrazów, z których najprzyzwoitszy był:
– Ty smyku arcykapłański!
Po odejściu intruzów zabrał się Szwejk do zrobienia porządku ze swoją gospodynią, ale nie znalazł po niej żadnego śladu, prócz kawałka papieru, na którym były ołówkiem nagryzmolone słowa pani Müllerowej, wypowiadającej się zazwyczaj z wielką łatwością. Tym razem chodziło o żałosną przygodę z odnajęciem łóżka pana Szwejka portierowi nocnej kawiarni.
„Niech mi pan wielmożny wybaczy, że mnie pan już nigdy nie zobaczy, albowiem wyskoczę oknem”.
„Łgarstwo” – rzekł do siebie Szwejk i czekał.
Po upływie pół godziny pani Müllerowa wsunęła się na palcach do kuchni, nieszczęśliwa i skruszona, a na jej zgnębionej twarzy widać było, iż oczekuje od Szwejka słowa pociechy.
– Jak pani chce skakać oknem – rzekł Szwejk – to niech pani idzie do pokoju, okno otworzyłem. Skakanie z okna kuchennego odradzam pani, ponieważ spadnie pani do ogródka na róże, krzaki się pogniotą i musiałaby pani za nie płacić. Z okna w pokoju spadnie pani na trotuar, a jeśli dobrze pójdzie, to i skręci pani kark. Ale jeśli ma pani pecha, to połamie tylko wszystkie żebra, ręce i nogi, będzie tylko wydatek na doktora i na szpital.
Pani Müllerowa wybuchnęła płaczem, oddaliła się po cichu do pokoju, zamknęła okno, a gdy wróciła, rzekła:
– Jest taki przeciąg, a to niedobrze przy pańskim reumatyzmie.
Potem poszła zasłać łóżko, z niezwykłą troskliwością doprowadziła wszystko do porządku i wróciwszy do Szwejka, który siedział w kuchni, mówiła roniąc łzy:
– Te dwa szczenięta, proszę pana, cośmy mieli na podwórku, zdechły. A ten bernardyn uciekł, jak tu robili rewizję.
– A, na miły Bóg! Biedny pies może się ładnie wsypać, bo teraz z pewnością szukać go będzie policja.
– Ugryzł jednego pana komisarza policji, gdy go przy rewizji wyciągał spod łóżka – mówiła dalej pani Müllerowa. – Najpierw jeden z tych panów rzekł, że ktoś siedzi pod łóżkiem, więc wezwali tego bernardyna w imieniu prawa, żeby wylazł spod łóżka, a ponieważ nie usłuchał, więc go wyciągnęli. A on ich chciał pogryźć, a potem rzucił się do drzwi i więcej nie wrócił. I mnie też przesłuchiwali, kto do nas chodzi i czy nie dostajemy jakich pieniędzy z obcych krajów, a potem robili uwagi, że jestem głupia, gdy im powiedziałam, że z obcych krajów przychodzą teraz pieniądze bardzo rzadko, że ostatnio przyszły pieniądze tylko od pana dyrektora z Brna, niby ta zaliczka sześćdziesiąt koron na kota angorskiego, którego pan ogłaszał w gazecie, a zamiast którego posłał mu pan w skrzynce od daktyli ślepe szczenię, foksteriera. Potem rozmawiali ze mną bardzo grzecznie i polecili mi tego portiera z nocnego lokalu, żebym się sama w mieszkaniu nie bała. O, tego portiera, którego pan raczył wyrzucić…
– Ja już mam z urzędami takiego pecha, pani Müllerowo. Teraz zobaczy pani, ilu tych panów będzie przychodziło kupować psy – westchnął Szwejk.
Nie wiem, czy ci panowie, którzy już w czasie niepodległości przeglądali archiwum policji, zdołali odszyfrować poszczególne pozycje tajnego funduszu dyspozycyjnego policji państwowej, wśród których znajdowały się takie: B… 40 K, F… 50 K, L… 80 K itd., ale mylili się stanowczo, jeśli przypuszczali, że B., F., L. to początkowe litery nazwisk takich panów, którzy za 40, 50 i 80 koron sprzedawali naród czeski czarno-żółtemu orłu.
„B” znaczyło bernardyn, „F” – foksterier, a „L” – leonberger. Wszystkie te psy sprowadzał Bretschneider od Szwejka do dyrekcji policji. Były to pokraczne kundle nie mające nic wspólnego z jakimikolwiek rasowymi psami, za jakie je Szwejk sprzedawał.
Bernardyn był mieszańcem jakiegoś partackiego pudla i podwórzowego kundla, foksterier miał uszy jamnika, był duży jak pies rzeźnicki, a nogi miał takie pałąkowate, jakby właśnie przebył angielską chorobę. Leonberger łbem przypominał kudłaty łeb stajennego pinczera, ogon miał ucięty, był niski jak jamnik, a zadek miał taki goły jak słynne amerykańskie pieski-naguski.
Potem przyszedł do Szwejka wywiadowca Kalous i kupił jakiegoś wystraszonego potworka przypominającego hienę cętkowaną, z grzywą szkockiego owczarka, a w rubryce tajnego funduszu dyspozycyjnego znalazła się pozycja: D… 90 K.
Ten potworek miał reprezentować doga.
Ale nawet Kalousowi nie udało się usłyszeć czegoś od Szwejka. Zyskał on akurat tyle, co i Bretschneider. Najzręczniejsze dyskursy polityczne umiał Szwejk sprowadzić na temat leczenia nosacizny u szczeniąt, a najchytrzej i najpodstępniej zastawiane sidła miały tylko ten jeden skutek, że Bretschneider wracał do domu z coraz to nowym i coraz fantastyczniej skrzyżowanym kundlem.
I na tym skończyła się kariera sławnego wywiadowcy Bretschneidera. Kiedy w mieszkaniu swoim miał już siedem takich pokracznych kundli, zamknął się razem z nimi w pokoju i tak długo nie dawał im nic jeść, dopóki go nie pożarły.
Miał tyle honoru, że skarbowi zaoszczędził kosztów swego pogrzebu.
W jego służbowych papierach w dyrekcji policji w rubryce „Awanse służbowe” znalazła się taka uwaga, pełna tragizmu: „Pożarty przez własne psy”.
Gdy Szwejk dowiedział się o tym tragicznym wydarzeniu, rzekł tylko:
– Ciekawi mnie, jak takiego Bretschneidera złożą do kupy na Sądzie Ostatecznym?
VII. Szwejk rusza na wojnę
W czasach gdy lasy nad Rabą w Galicji widziały uciekające przez Rabę wojska austriackie, a w Serbii austriackie dywizje jedna po drugiej dostawały w skórę, co im się zresztą dawno i rzetelnie należało, austriackie Ministerstwo Wojny przypomniało sobie o Szwejku i wezwało go, aby pośpieszył wyciągać mocarstwo z bryndzy.
Gdy Szwejkowi przynieśli wezwanie, że za tydzień ma się stawić na Strzeleckiej Wyspie do superrewizji wojskowej, leżał akurat w łóżku, dotknięty atakiem reumatyzmu.
Pani Müllerowa była w kuchni i gotowała mu kawę.
– Pani Müllerowo – ozwał się w pokoju cichy głos Szwejka – pani Müllerowo, proszę do mnie na chwilkę.
Gdy posługaczka stanęła przy łóżku, rzekł Szwejk znowu takim cichym głosem:
– Niech pani siada, pani Müllerowo.
W głosie jego drgało coś tajemniczego i uroczystego.
Gdy pani Müllerowa usiadła, Szwejk wyprostował się na łóżku i rzekł:
– Idę na wojnę.
– Przenajświętsza Panienko! – zawołała pani Müllerowa. – Co pan tam będzie robił?
– Walczyć będę – grobowym głosem odpowiedział Szwejk. – Z Austrią klapa. U góry włażą nam już do Krakowa, a na dole pchają się do Węgier. Młócą nas jakby żyto jakie, gdzie spojrzeć lanie, i dlatego wołają mnie na wojnę. Przecież czytałem pani wczoraj gazetę, jako drogą ojczyznę naszą spowiły niejakie chmury.
– Ale przecież pan się ruszać nie może.