– Najlepiej – mówił jakiś głos od drzwi – zastrzyknąć sobie nafty pod skórę na ręku. Mój bratanek miał takie szczęście, że mu amputowali rękę po łokieć i teraz ma spokój z całą wojną.
– Widzicie więc – rzekł Szwejk – ile też każdy musi wycierpieć dla najjaśniejszego pana. I płukania żołądka, i lewatywy. Kiedym przed laty służył w pułku, bywało jeszcze gorzej. Takiego pacjenta wiązali w kij i wrzucali do lochu, żeby się wykurował. Gdzie tam było szukać łóżek z materacami, jak tutaj, albo spluwaczek. Gołe prycze i na takich gołych pryczach leżeli chorzy. Raz miał jeden chory prawdziwy tyfus, a drugi czarną ospę. Obu związano w kij, a doktor pułkowy kopał ich w brzuchy i mówił, że są symulanty. Potem, gdy obaj ci żołnierze pomarli, dostała się ta rzecz do parlamentu i było o tym w gazetach. Zakazali nam czytać pisma i robili rewizję kuferków, czy kto ma takie gazety. A ponieważ ja zawsze muszę mieć pecha, więc w całym pułku u nikogo takiej gazety nie znaleźli, tylko u mnie. Zaprowadzili mnie do raportu pułkowego, a nasz oberst, taka małpa, Panie świeć nad jego duszą, zaczął na mnie ryczeć, żebym stał prosto i żebym powiedział, kto o tym do gazety napisał, bo jak nie, to mi gębę rozedrze od ucha do ucha i wsadzi mnie do paki, aż sczernieję. Potem przyszedł doktor pułkowy, wymachiwał mi pięścią przed nosem i krzyczał: „Sie verfluchter Hund, sie schäbiges Wesen, sie unglückliches Mistvieh, ty smyku socjalistyczny!” Spoglądam wszystkim rzetelnie w oczy, nawet nie mrugnę, i milczę, a jedną rękę trzymam przy czapce, drugą na szwie u portek. Latali koło mnie jak te psy, szczekali na mnie, a ja ciągle nic. Milczę, salutuję, a lewą rękę trzymam na szwie portek. Gdy się tak wściekali przez jakieś pół godziny, oberst przyskoczył do mnie i ryknął: „Jesteś idiota, czy nie jesteś idiota?” „Posłusznie melduję, panie oberst, że jestem idiota”. „Dwadzieścia i jeden dni więzienia za idiotyzm, dwa posty tygodniowo, miesiąc koszarniaka, czterdzieści osiem godzin słupka, natychmiast go zamknąć, nie dać mu żreć, związać go, pokazać mu, że państwo idiotów nie potrzebuje. Już my ci tutaj, łajdaku, wybijemy te gazetki z głowy” – zdecydował wreszcie po długim lataniu pan oberst. Podczas gdy siedziałem, w koszarach działy się istne cuda. Nasz oberst zakazał wszystkim żołnierzom czytywać gazety, choćby nawet „Praską Gazetę Urzędową”, a w kantynie nie wolno było zawijać w gazety nawet parówek czy gomółek. Od owego czasu żołnierze zaczęli właśnie czytać i nasz pułk należał do najbardziej wykształconych. Czytywaliśmy wszystkie gazety, a w każdej kompanii układano wierszyki i piosenki na pana obersta. A jak się w pułku coś takiego przytrafiło, to zawsze wśród szeregowców znalazł się taki dobrodziej, który przesłał do gazet opis tego pod tytułem: Maltretowanie żołnierzy. Ale nie dość na tym. Pisali do posłów w Wiedniu, żeby się za nimi wstawiali, a ci zaczęli wnosić interpelację jedną za drugą, że nasz pan oberst jest zwierzę itp. Jakiś minister wyprawił do nas komisję, żeby wszystko zbadała, a niejaki Franta Henczel z Hlubokiej dostał potem dwa lata, ponieważ to on zwrócił się do Wiednia do posłów z powodu policzka, który dostał na placu ćwiczeń od pana obersta. A gdy komisja odjechała, pan oberst kazał nam wszystkim stanąć w szeregach i przed całym pułkiem wywodził, że żołnierz to żołnierz, musi stulić pysk i służyć, a jeśli mu się coś nie podoba, to wyłamuje się spod subordynacji. „Takeście sobie, łajdaki, myśleli, że wam ta komisja coś pomoże – mówił pan oberst – drek wam pomogła. A teraz każda kompania będzie przede mną defilowała i będzie głośno powtarzała to, co właśnie powiedziałem”. Więc maszerowaliśmy, jedna kompania za drugą, rechts schaut, gdzie stał pan oberst, ręce trzymaliśmy na rzemieniu karabinów i ryczeliśmy na niego: „Takeśmy sobie, łajdaki, myśleli, że nam ta komisja coś pomoże, drek nam pomogła”. Pan oberst się śmiał, aż się za brzuch trzymał, ale wreszcie przyszła kolej na 11 kompanię. Idzie, wali nożyskami w ziemię, a gdy podchodzi do pana obersta, nic, milczy, ani słówka. Pan oberst się zaczerwienił jak kogut i zawrócił 11 kompanię, żeby powtórzyła. Defiluje i milczy, tylko szereg za szeregiem impertynencko patrzy panu oberstowi w oczy. „Ruht!” – powiada pan oberst, chodzi po dziedzińcu, bije się biczyskiem po cholewach, pluje, potem nagle staje i ryczy: „Abtreten!” Siada na swoją szkapinę i wyjeżdża za bramę. Czekaliśmy, co się stanie z 11 kompanią, a tymczasem nic i ciągle nic. Czekamy jeden dzień, dwa, cały tydzień, a tu ciągle nic i nic. Pan oberst już się w koszarach wcale nie pokazał, z czego szeregowcy, podoficerowie i oficerowie ogromnie się cieszyli. Potem dali nam nowego obersta, a o tym dawnym mówili, że jest w jakimś sanatorium, ponieważ napisał własnoręcznie list do najjaśniejszego pana, że 11 kompania się zbuntowała.
Nadeszła pora popołudniowej wizyty. Wojskowy lekarz Grünstein chodził od łóżka do łóżka, a za nim podoficer sanitariusz z księgą ordynacyjną.
– Macuna?!
– Jestem!
– Lewatywa i aspiryna! Pokorny?!
– Jestem!
– Płukanie żołądka i chinina! Kovarzik?!
– Jestem!
– Lewatywa i aspiryna! Kotiatko?!
– Jestem!
– Płukanie żołądka i chinina!
I w takim porządku szło jedno za drugim, mechanicznie, ostro, bez litości.
– Szwejk?!
– Jestem!
Doktor Grünstein popatrzył na nowego gościa.
– Co wam jest?
– Posłusznie melduję, że mam reumatyzm!
Doktor Grünstein podczas wykonywania swego zawodu przyswoił sobie dużo wyrażeń łagodnie ironicznych, które działały nieraz daleko skuteczniej niż krzyk.
– Aha, reumatyzm – odpowiedział Szwejkowi. – Oczywiście, bardzo ciężka choroba. I jaki wyjątkowy przypadek, żeby dostać reumatyzmu akurat wtedy, gdy jest wojna światowa i gdy trzeba iść na wojnę. Przypuszczam, że wam bardzo przykro z tej racji.
– Posłusznie melduję, że mi jest, panie oberarzt, strasznie przykro z tej racji.
– Patrzcie, patrzcie, jest mu przykro. Bardzo to pięknie z waszej strony, żeście sobie reumatyzm zostawili właśnie na teraz i żeście sobie o nas przypomnieli. W czasie pokoju biega taki biedaczek jak koźlę, ale gdy wybuchnie wojna, zaraz dostaje reumatyzmu i kolana przestają mu służyć. Kolana was nie bolą?
– Posłusznie melduję, że bolą.
– I całymi nocami nie możecie sypiać, prawda? Reumatyzm to bardzo niebezpieczna, bolesna i ciężka choroba, ale myśmy tu poczynili duże doświadczenia z reumatykami i wiemy, jak się do nich zabrać. Ścisła dieta i inne nasze sposoby leczenia okazały się środkami bardzo skutecznymi. Wyzdrowiejecie tu prędzej niż w Piszczanach, a na front pomaszerujecie tak żwawo, aż się za wami będzie kurzyło.
Zwracając się do podoficera-sanitariusza rzekł:
– Proszę pisać: Szwejk, ścisła dieta, dwa razy dziennie płukanie żołądka, raz na dzień lewatywa, a co dalej, to się pokaże. Tymczasem odprowadzić go do gabinetu, przepłukać mu żołądek, a jak trochę oprzytomnieje, zrobić mu lewatywę, ale porządną, żeby wołał wszystkich świętych. Zaraz się ten jego reumatyzm przestraszy i ucieknie.
Zwracając się potem do reszty swoich pacjentów wygłosił mowę, pełną pięknych i mądrych sentencji:
– Nie myślcie sobie, że macie do czynienia z jakimś cymbałem, który pozwoli wodzić się za nos. Mnie wasze postępowanie bynajmniej nie wytrąca z równowagi. Ja wiem, że wszyscy jesteście symulanci, że chcecie się wymigać od wojska. Odpowiednio więc z wami postępuję. Przepuściłem przez swoje ręce wiele setek takich żołnierzy jak wy. Na tych łóżkach leżały całe masy ludzi, którym nie brakło niczego, prócz ducha wojskowego. Podczas gdy ich towarzysze walczyli na froncie, ci myśleli sobie, że będą się wylegiwali w łóżku, że będą dostawali szpitalne jedzenie i poczekają sobie, aż się wojna skończy. Ale, psiakrew przeliczyli się, a i wy też się tak, psiakrew, przeliczycie. Jeszcze po dwudziestu latach będziecie krzyczeli przez sen, gdy wam się przyśni, jakeście to u mnie symulowali.
– Posłusznie melduję, panie oberarzt – ozwał się cichy głos z łóżka przy oknie – że już jestem zdrów. Już w nocy zauważyłem, że nie mam duszności.
– Nazwisko?
– Kovarzik, melduję posłusznie, mam dostać lewatywę.
– Doskonale, lewatywę dostaniecie jeszcze na drogę – zadecydował doktor Grünstein – żebyście się nie skarżyli, żeśmy was tu nie leczyli. Tak, a teraz wszyscy chorzy, których wymieniłem, marsz za podoficerem, żeby każdy dostał, co mu się należy.
I każdy dostał porcję rzetelną, według przepisu. Podczas gdy niektórzy starali się wpłynąć na wykonawcę rozkazów prośbami czy nawet wygrażaniem, że też pójdą między sanitariuszy i że każdy może potem wpaść w ich ręce, Szwejk trzymał się dzielnie.
– Nie oszczędzaj mnie – mówił do swego kata dającego mu lewatywę – pamiętaj o swej przysiędze. Gdyby tu leżał nawet twój ojciec albo własny brat, dawaj im lewatywę bez mrugnięcia. Pomyśl, że na takich lewatywach spoczywa Austria, a zwycięstwo będzie nasze!
Nazajutrz przy wizycie zapytał doktor Grünstein Szwejka, jak mu się podoba w szpitalu wojskowym.
Szwejk odpowiedział, że to instytucja akuratna i wzniosła. W nagrodę dostał to samo, co i wczoraj, a nadto aspirynę i trzy proszki chininy, które wsypali mu do wody, żeby je natychmiast wypił.
Nawet Sokrates nie pił swej czaszy cykuty z takim spokojem, jak pił chininę Szwejk, na którym doktor Grünstein wypróbował wszystkie stopnie mąk.
Gdy Szwejka zawijali w mokre prześcieradło w obecności lekarza, na jego pytanie, jak mu się to podoba, Szwejk odpowiedział:
– Posłusznie melduję, panie oberarzt, że to mniej więcej tak jak na pływalni albo w kąpieli morskiej.
– A reumatyzm macie jeszcze?
– Posłusznie melduję, panie oberarzt, że zdrowie nie chce się poprawić.
Szwejka wzięto na nowe męki.
W tym czasie wdowa po generale piechoty, baronowa von Botzenheim, miała bardzo wiele kłopotów z odszukaniem tego żołnierza, o którym pisała niedawno „Bohemia”, iż na wózku dla chorych kazał się zawieźć do wojska i że on, kaleka, wołał: „Na Białogród! Na Białogród!” Na skutek takiego patriotyzmu „Bohemia” wezwała swoich czytelników, aby składali ofiary na rzecz lojalnego kaleki-bohatera.
Wreszcie po sprawdzeniu w dyrekcji policji ustalono, że tym dzielnym żołnierzem był Szwejk, a dalej sprawa poszła już gładko. Baronowa von Botzenheim zabrała z sobą swoją towarzyszkę i kamerdynera z koszem pełnym dobrych rzeczy i pojechała z tym na Hradczany.
Biedna pani baronowa nawet pojęcia nie miała, co to znaczy leżeć w wojskowym szpitalu więzienia garnizonowego. Jej bilet wizytowy otworzył przed nią bramę więzienia, w kancelarii okazywali jej ogromnie dużo grzeczności i po upływie pięciu minut wiedziała już, że „der brave soldat Szwejk”, o którego pytała, leży w trzecim baraku, łóżko numer siedemnasty. Do baraku udał się z nią sam doktor Grünstein, który z tego wszystkiego zbaraniał.
Szwejk siedział akurat na łóżku po zwykłych codziennych zabiegach przepisanych przez doktora Grünsteina, otoczony gromadką wychudzonych i zagłodzonych symulantów, którzy nie poddali się jeszcze i uparcie walczyli z doktorem Grünsteinem na gruncie diety ścisłej.
Kto przysłuchiwałby się ich rozmowie, miałby wrażenie, że znalazł się w towarzystwie żarłoków, w jakiejś akademii kulinarnej czy na kursach dla smakoszów.
– Nawet zwykłe skwarki ze słoniny są dobre do jedzenia – opowiadał właśnie jeden z pacjentów, który był tu leczony na „zastarzały katar żołądka” – ale muszą być ciepłe. Po wytopieniu słoniny trzeba je wycisnąć na sucho, osolić, opieprzyć, a ja wam mówię, że są lepsze od gęsich skwarków.
– Tylko już gęsim skwarkom nie przymawiaj – rzekł mąż dotknięty „rakiem żołądka”. – Nie ma nic lepszego od gęsich skwarków. Jak się z nimi mogą równać wieprzowe skwarki! Naturalnie, że muszą być usmażone na kolor złotawy, jak to robią Żydzi. Biorą tłustą gęś, ściągają na skwarki sadło razem ze skórą i smażą to.
– Mylisz się, bratku, jeśli chodzi o skwarki wieprzowe – zauważył sąsiad Szwejka. – Oczywiście, że mówię tylko o skwarkach ze słoniny domowej, o tych, co się je zwykle nazywa skwarkami domowymi. Nie powinny być brązowe, ale i żółte też nie, trzeba znaleźć właściwy odcień między tymi dwoma kolorami. Takie skwarki nie mogą być ani zbyt twarde, ani zbyt miękkie. Nie powinny chrupać, wtedy są zanadto wysmażone. Muszą rozpłynąć się na języku, a nie można przy tym mieć wrażenia, że po brodzie cieknie tłuszcz.
– Kto z was jadł skwarki z końskiego łoju? – ozwał się czyjś głos, na który nikt nie dał odpowiedzi, ponieważ do baraku wbiegł podoficer-sanitariusz.
– Wszyscy do łóżek, bo idzie tu jakaś arcyksiężna! Niech nikt nie wystawia brudnych nóg spod koca!
Nawet arcyksiężna nie mogła wejść na salę z taką powagą, z jaką weszła baronowa von Botzenheim. Za nią waliła cała świta, w której nie brakło nawet wachmistrza rachuby z kancelarii szpitala. Ten ostatni dopatrywał się w tym wszystkim jakiejś tajemniczej siły sprowadzającej rewizję, która oderwie go od obfitego żłobu na tyłach i rzuci przed zasieki z drutu kolczastego na pastwę szrapneli.
Był blady, ale jeszcze bledszy był doktor Grünstein. Przed oczami miał stale mały bilecik starej baronowej z tytułem: „wdowa po generale’’, a z tytułem tym kojarzyło się niesłychanie wiele, jak na przykład: znajomości, protekcje, skargi, translokacje na front i inne okropności.
– Tutaj mamy Szwejka – rzekł zachowując sztuczny spokój i prowadząc panią baronową ku łóżku, na którym spoczywał Szwejk. – Jest bardzo cierpliwy.
Baronowa von Botzenheim usiadła na podanym jej krześle przy łóżku Szwejka i rzekła:
– Ceśki solniesz topra solniesz, kalika być topry solniesz. Barso lubić ceśki Austriak.
Przy tych słowach głaskała Szwejka po jego nie golonej twarzy i mówiła dalej:
– Ja citać wsistko w gazeta, ja psinosić jeść, papu, palić, pić. Ceśki solniesz topra solniesz. Johann, kommen Sie hier!
Kamerdyner, przypominający swoimi bokobrodami zbójnika Babinskiego, przyciągnął ku łóżku olbrzymi kosz, podczas gdy towarzyszka starej baronowej, wysoka dama o zapłakanej twarzy, przysiadła na łóżku i podpierała Szwejka słomianą poduszką, bo sobie uroiła, że tak właśnie trzeba dogadzać chorym bohaterom.
Tymczasem baronowa wyjmowała z kosza prezenty. Tuzin pieczonych kurcząt pozawijanych w różową bibułkę i poprzewiązywanych czarno-żółtą wstążką jedwabną, dwie butelki jakiegoś wojennego likieru z etykietą „Gott strafe England!”. Na drugiej stronie etykiety był obrazek Franciszka Józefa i Wilhelma, trzymających się za ręce, jakby bawili się w zajączka. „Zajączek w jamie siedzi sam, a co ci to, niebożątko, że już nie możesz skakać?”
Potem wydobyła z kosza trzy butelki wina dla rekonwalescentów i dwa pudełka papierosów. Wszystko elegancko ułożyła na pustym łóżku obok Szwejka, dodając do tego jeszcze pięknie oprawioną książkę: Zdarzenia z życia naszego monarchy, którą napisał obecny wielce zasłużony redaktor naczelny naszej urzędowej gazety „Republika Czechosłowacka”, bałwochwalczo uwielbiający starego Franciszka. Potem znalazły się na łóżku tabliczki czekolady z takim samym napisem: „Gott strafe England!”. I na nich były obrazki obu cesarzy: austriackiego i niemieckiego. Na czekoladzie już nie trzymali się za ręce, ale z jakimś despektem odwracali się od siebie. Ładna była dwurzędowa szczoteczka do zębów z napisem „Viribus unitis”, aby każdy, kto będzie czyścił zęby, wspomniał o Austrii. Eleganckim i dla żołnierza idącego na front do okopów bardzo stosownym prezentem był neseser z kompletem przyborów do czyszczenia paznokci. Na pudełku był obrazek przedstawiający szrapnel w chwili wybuchu i jakiegoś człowieka, który w szyszaku na głowie pędzi gdzieś z bagnetem w ręku. Pod tym był napis: „Für Gott, Kaiser und Vaterland!”. Bez obrazka była paczka suszonych owoców, ale za to był na niej wierszyk: