– To nic – powiedział marynarz. – W Kominach czeka na nas lepszy posiłek. Bo musi pan wiedzieć, panie Cyrusie, że tam na południu mamy dom z pokojami, posłaniami i paleniskiem, a w spiżarni kilka tuzinów ptaków, które nasz Harbert nazywa kuruku. Nosze są gotowe i kiedy się pan tylko poczuje na siłach, poniesiemy pana do domu.
– Dziękuję ci, przyjacielu – odparł inżynier. – Za godzinę lub dwie będziemy mogli wyruszyć… A teraz proszę mówić, panie Spilett.
Wtedy reporter zaczął opowiadać wszystko, co zaszło. Opowiadał o wydarzeniach, których Cyrus nie mógł znać, o ostatnim upadku balonu, o wylądowaniu na nieznanej ziemi, która wydawała się bezludna, bez względu na to, czy była wyspą, czy kontynentem, o odkryciu Kominów, o poszukiwaniach inżyniera, o poświęceniu Naba, o tym, co zawdzięczali zmyślności wiernego Topa i tak dalej.
– Więc nie znaleźliście mnie na brzegu? – zapytał Cyrus słabym jeszcze głosem.
– Nie – odparł marynarz.
– I to nie wy przynieśliście mnie do tej groty?
– Nie.
– Jak daleko jest ta grota od raf?
– Około pół mili – odparł Pencroff. – Nie tylko pana to dziwi, panie Cyrusie, ale i nas samych nie mniej zdumiewa, że znaleźliśmy pana w tym miejscu.
– Istotnie – powiedział, ożywiając się coraz bardziej inżynier, którego te szczegóły mocno zainteresowały – istotnie, to bardzo dziwne!
– Czy mógłby nam pan opowiedzieć – zagadnął znowu marynarz – co się z panem działo po tym, gdy porwała pana fala?
Cyrus Smith wytężył pamięć, ale niewiele mógł sobie przypomnieć. Uderzenie fali oderwało go od siatki balonu. Początkowo zanurzył się na kilka sążni. Gdy wypłynął znowu na powierzchnię morza, wyczuł w półmroku, że jakaś żywa istota porusza się tuż obok niego. Był to Top, który skoczył za nim na ratunek. Kiedy inżynier spojrzał do góry, nie zobaczył już balonu, który, uwolniony od ciężaru jego i psa, poleciał jak strzała. Smith znajdował się wśród wzburzonych fal, w odległości pół mili od brzegu. Usiłował walczyć z falami i płynął, ile mu sił starczyło. Top podtrzymywał go za ubranie; lecz gwałtowny prąd porwał go, uniósł na północ i po półgodzinnym szamotaniu się inżynier poszedł na dno, pociągając Topa za sobą. Od tego momentu aż do chwili, gdy znalazł się w objęciach przyjaciół, nie pamiętał, co się z nim działo.
– A jednak morze musiało pana wyrzucić na brzeg – zagadnął znowu Pencroff – i musiał pan mieć dość sił, żeby dojść aż tutaj, skoro Nab znalazł odciski pańskich stóp!
– Zapewne… musiałem… – odparł inżynier, zamyślając się. – A nie spotkaliście śladów ludzkich istot na tym wybrzeżu?
– Nie – odparł reporter. – A zresztą, gdyby się nawet przypadkiem znalazł w tym czasie jakiś wybawca, to dlaczego wydarłszy pana falom, miałby potem pana opuścić?
– Ma pan słuszność, drogi Spilett. Słuchaj, Nabie – dodał inżynier zwracając się do swego sługi – więc także i ty nie… a może w jakimś chwilowym zamroczeniu… ale nie, to nie ma sensu… Czy pozostał jeszcze któryś z tych śladów? – zapytał Cyrus Smith.
– Tak jest, panie – odparł Nab, – o tam, zaraz przy wejściu, po drugiej stronie wydmy, w miejscu osłoniętym od wiatru i deszczu. Resztę śladów zatarła burza.
– Panie Pencroff – powiedział Cyrus Smith – czy będzie łaskaw wziąć moje buty i przymierzyć, czy dobrze pasują do śladów?
Marynarz wykonał prośbę inżyniera. Razem z Harbertem poszedł za Nabem w miejsce, gdzie były ślady, a tymczasem Cyrus powiedział reporterowi:
– Tu stało się coś niepojętego!
– Rzeczywiście, coś niepojętego! – odparł Gedeon Spilett.
– Ale teraz dajmy temu spokój, drogi Spilett, później o tym pomówimy.
Po chwili wrócił marynarz z Nabem i Harbertem.
Nie było żadnej wątpliwości. Buty inżyniera dokładnie pasowały do zachowanych śladów. Zatem to Cyrus Smith odcisnął je na piasku.
– No cóż – powiedział – więc to ja musiałem ulec halucynacji, temu zamroczeniu, o które przed chwilą posądzałem Naba! Szedłem jak lunatyk, nie wiedząc, dokąd idę, a Top, wiedziony instynktem, przyprowadził mnie tutaj, wyciągnąwszy mnie wcześniej z toni morskiej… Chodź tu do mnie, Top, chodź tu, mój psie!
Wspaniałe zwierzę jednym susem skoczyło do swojego pana, głośno szczekając, a ten nie szczędził mu pieszczot i pochwał.
Trzeba przyznać, że nie można było w inny sposób wytłumaczyć okoliczności ocalenia Cyrusa Smitha i że Topowi należała się cała zasługa.
Koło południa Pencroff zapytał Cyrusa, czy jest gotowy do podróży. Zamiast odpowiedzi inżynier z wysiłkiem, który świadczył o nieugiętej sile woli, podniósł się na nogi. Musiał jednak oprzeć się na ramieniu marynarza, aby nie upaść.
– Brawo, brawo! – powiedział Pencroff. – Proszę przynieść lektykę pana inżyniera.
Przyniesiono nosze. Poprzeczne gałęzie wyścielili mchem i trawą. Następnie ułożyli Cyrusa Smitha na tym posłaniu, za jeden koniec noszy chwycił Pencroff, a za drugi Nab i wszyscy ruszyli w stronę brzegu.
Mieli przed sobą osiem mil drogi, lecz ponieważ nie można było iść szybko, a prócz tego należało się spodziewać częstych postojów, więc przewidywali, że dojście do Kominów zajmie im co najmniej sześć godzin.
Wiatr był nadal silny, ale na szczęście deszcz nie padał. Leżąc na noszach, inżynier wspierał się na łokciu, bacznie przyglądając się wybrzeżu, zwłaszcza po stronie przeciwnej od morza. Nie mówił ani słowa, ale patrzył uważnie i bez wątpienia w jego pamięci utrwalało się ukształtowanie całej okolicy z wszystkimi nierównościami terenu, z lasami i bogactwami naturalnymi. W końcu jednak po dwóch godzinach drogi zmogło go zmęczenie i zasnął na noszach.
O wpół do szóstej mały orszak dotarł do urwiska, a w kilka minut później do Kominów.
Zatrzymano się, a nosze postawiono na piasku. Cyrus Smith spał twardo i nie przebudził się.
Dopiero wtedy Pencroff zauważył, ku swemu największemu zdumieniu, że wczorajsza nawałnica zmieniła wygląd okolicy. W wielu miejscach widać było świeże zwaliska skał. Olbrzymie bloki granitu leżały w przybrzeżnym piasku, a gęsty kobierzec wodorostów pokrywał cały brzeg. Widać było, że morze, przelewając się przez wysepkę, dotarło aż do stóp olbrzymiej granitowej ściany.
Przed wejściem do Kominów głęboko podmyty grunt świadczył o gwałtownym szturmie fal morskich.
Pencroffa ogarnęło wówczas jakieś złe przeczucie i jednym skokiem zniknął we wnętrzu korytarzy.
Wybiegł stamtąd niemal natychmiast, stanął milczący i nieruchomy i powiódł wzrokiem po swoich towarzyszach…
Ogień zgasł. Zalany wodą popiół przemienił się w błoto. Kawałek spalonego płótna, który miał służyć za hubkę, przepadł bez śladu. Morze wtargnęło w głąb korytarzy i zniszczyło wszystko we wnętrzu Kominów.
Rozdział IX
Cyrus jest przy nich. – Próby Pencroffa. – Tarcie drzewa. – Wyspa czy kontynent? – Plany inżyniera. – W jakim punkcie Pacyfiku? – W głębi lasu. – Pinia. – Polowanie na kapibarę. – Dym jako znak dobrej wróżby.
Marynarz w kilku słowach opowiedział Gedeonowi Spilettowi, Harbertowi i Nabowi o sytuacji. Wydarzenie, które mogło mieć bardzo poważne następstwa – tak przynajmniej sądził Pencroff – wywarło na każdym z towarzyszy zacnego marynarza nieco odmienne wrażenie.
Nab, cały w radosnym uniesieniu z powodu odszukania swego pana, nie słuchał, a raczej nie chciał zwracać uwagi na to, co mówił Pencroff.
Harbert zdawał się do pewnego stopnia podzielać obawy marynarza. Co do reportera, ten na słowa marynarza odparł tylko:
– Słowo ci daję, Pencroff, że jest mi to zupełnie obojętne!
– Ależ powtarzam panu, że nie mamy ognia!
– Phi!
– Ani możliwości rozpalenia go ponownie.
– Ba!
– Ależ panie Spilett....
– Czyż Cyrus Smith nie jest z nami? – odparł reporter. – Czy nasz inżynier nie żyje? Już on znajdzie jakiś sposób, żeby rozpalić ognień!
– Ale czym?
– Niczym.
Co miał na to odpowiedzieć Pencroff? Nic nie odpowiedział, bo w głębi duszy sam podzielał zaufanie, jakim jego towarzysze darzyli Cyrusa. Inżynier był dla nich mikrokosmosem, skarbnicą wszelkiej ludzkiej wiedzy i mądrości. Znajdować się razem z Cyrusem na bezludnej wyspie znaczyło dla nich to samo, co bez niego w najbardziej uprzemysłowionym mieście Stanów Zjednoczonych. Gdzie był on, tam niczego nie mogło braknąć. Przy nim nie można było stracić nadziei. Gdyby ktoś powiedział tym dzielnym ludziom, że wybuch wulkanu zniszczy tę ziemię lub że pochłoną ją otchłanie oceanu, odpowiedzieliby z największym spokojem: „Przecież Cyrus jest z nami. Zwróć się do Cyrusa”.
Tymczasem jednak inżynier znowu leżał nieprzytomny z wyczerpania, gdyż podróż bardzo go zmęczyła, i w tej chwili nie można było korzystać z jego pomysłowości. Trzeba było poprzestać na skąpej kolacji. Całe mięso preriokurów już zjedzono, a nie było sposobu upiec innej zwierzyny. Zresztą zapas kuruku gdzieś zniknął. Trzeba więc było pójść po rozum do głowy.
Przede wszystkim zaniesiono Cyrusa do środkowego korytarza Kominów. Tam sporządzono mu posłanie z suchych porostów i wodorostów. Głęboki sen, w który zapadł, zapewne zdoła przywrócić mu siły prędzej i lepiej niż najobfitsze pożywienie.
Tymczasem zapadła noc, a wraz z nią, wskutek zmiany kierunku wiatru na północno-wschodni, temperatura bardzo się obniżyła. Ponieważ morze zburzyło przegrody postawione przez Pencroffa w niektórych miejscach korytarzy, powstały więc na nowo przeciągi, przez które Kominy stały się niemal niezdatne do zamieszkiwania. Inżynier znalazłby się w bardzo złych warunkach, gdyby jego towarzysze nie zdjęli z siebie kamizelek i bluz i nie pookrywali go troskliwie.
Tego wieczoru kolacja składała się z niezastąpionych litodomów, których obfity zapas nazbierali nad brzegiem morza Harbert i Nab. Do mięczaków Harbert dodał trochę jadalnych wodorostów, uzbieranych na wyższych skałach, do których morze sięgało tylko podczas wielkich przypływów. Wodorosty te, należące do rzędu Fucales, są rodzajem gronorostów50 i po wysuszeniu dają galaretowatą substancję bogatą w składniki odżywcze. Reporter i jego towarzysze, pochłonąwszy sporą liczbę litodomów, ssali następnie gronorosty, które okazały się całkiem znośne w smaku. Należy wspomnieć, że na wybrzeżach azjatyckich wodorosty te stanowią ważną część pożywienia krajowców.
– Mimo wszystko – powiedział marynarz – najwyższy czas, żeby pan Cyrus nam pomógł.
Tymczasem zimno stało się coraz bardziej przenikliwe, a niestety nie było sposobu, żeby się przed nim ochronić.
Mocno rozdrażniony marynarz próbował na wszelkie sposoby rozniecić ogień. Pomagał mu w tym Nab. Znalazł trochę suchego mchu i uderzając o siebie dwa kamienie, krzesał z nich iskry: ale mech nie był wystarczająco łatwopalny i nie zajął się, a zresztą iskry te, które były tylko rozżarzonymi cząstkami krzemienia, nie miały tych własności, co iskry ulatujące ze stali w zwykłym krzesiwie51. Próba zatem nie udała się.
Następnie Pencroff, chociaż nie miał żadnego zaufania do tej metody, próbował pocierać o siebie dwa kawałki suchego drzewa, jak to robią dzicy. Gdyby ruch, jakiego wraz z Nabem użyli do tych czynności, zgodnie z nową teorią przemienił się w ciepło52, wystarczyłby z pewnością na doprowadzenie do wrzenia kotła parowca. Lecz rezultatu nie było żadnego. Wprawdzie kawałki drewna rozgrzały się trochę, ale o wiele mniej niż ci, którzy się nad nimi wysilali.
Po godzinie daremnych usiłowań Pencroff spocił się jak mysz i z gniewem odrzucił kawałki drewna.
– Jeżeli mnie ktoś przekona – zawołał – że dzicy tym sposobem rozpalają ogień, to uwierzę nawet, że w zimie panują upały! Prędzej bym swoje ręce zapalił, trąc jedną o drugą!
Marynarz jednak mylił się, zaprzeczając zupełnie skuteczności tej metody. Wiadomo bowiem, że dzicy zapalają kawałki drewna, pocierając je szybko o siebie. Ale nie każdy gatunek drzewa się do tego nadaje, a oprócz tego trzeba znać odpowiedni sposób, jak to się mówi: sztuczkę, której Pencroff najwyraźniej nie znał.
Zły humor marynarza nie trwał długo. Harbert podniósł odrzucone przez niego kawałki drewna i z całych sił zaczął pocierać jeden o drugi. Silny jak lew marynarz nie mógł się powstrzymać od śmiechu, widząc, jak młodzik próbuje dokonać tego, czego on nie dał rady.
– Trzyj, mój chłopcze, trzyj, ile masz sił! – zawołał.
– Trę – odparł Harbert, śmiejąc się – ale tylko po to, żeby się trochę rozgrzać, zamiast dzwonić zębami z zimna, i wkrótce będzie mi tak ciepło jak tobie, Pencroffie!
Tak też się stało. Tak czy inaczej, trzeba się było pożegnać z myślą o rozpaleniu ognia na tę noc. Gedeon Spilett ze dwadzieścia razy z rzędu powtórzył, że Cyrusowi taka drobnostka nie sprawiłaby kłopotu. A tymczasem położył się na piasku w jednym z korytarzy. Harbert, Nab i Pencroff poszli za jego przykładem. Top spał u nóg swojego pana.
Nazajutrz, 28 marca, inżynier, obudziwszy się około ósmej rano, ujrzał zgromadzonych wokół siebie towarzyszy, którzy z niecierpliwością wyczekiwali jego przebudzenia. Podobnie jak poprzedniego dnia pierwsze jego słowa brzmiały:
– Wyspa czy kontynent?
Jak widać, ta natrętna myśl nie opuszczała go.
– Cóż, tego jeszcze nie wiemy, panie Smith – odparł Pencroff.
– Jeszcze nie wiecie?
– Ale dowiemy się – wtrącił Pencroff – gdy zostanie pan naszym sternikiem w tym kraju.
– Ano spróbuję – powiedział inżynier, wstając bez wielkiego wysiłku na nogi.
– Brawo, to mi się podoba! – zawołał marynarz.
– Konałem przede wszystkim z wyczerpania – powiedział Cyrus Smith. – Trochę jedzenia, przyjaciele, a dojdę do siebie. Macie ogień, prawda?
Przez kilka chwil pytanie pozostało bez odpowiedzi. Wreszcie Pencroff powiedział:
– Niestety, nie mamy ognia, a właściwie, panie Cyrusie, już go nie mamy!
Po czym marynarz opowiedział, co się działo poprzedniego dnia. Rozbawił inżyniera historią o jedynej zapałce, a następnie o nieudanych próbach rozniecenia ognia metodą używaną przez dzikich.
– Pomyślimy, co się da zrobić – powiedział inżynier – a jeśli nie znajdziemy jakiejś substancji podobnej do hubki, to…
– To co wtedy? – zapytał marynarz.
– To zrobimy zapałki.
– Chemiczne?
– Chemiczne!
– Nic łatwiejszego! – zawołał reporter, klepiąc marynarza po ramieniu.
Marynarz nie podzielał tego zdania, lecz nie sprzeciwiał mu się. Po czym wszyscy wyszli na zewnątrz. Na niebie zapanowała znów pogoda. Jaskrawe słońce wynurzało się z fal oceanu i tysiącem złocistych cętek posypało chropowatą powierzchnię olbrzymiej ściany skalnej.
Rzuciwszy okiem dookoła, inżynier usiadł na bryle skalnej. Harbert podał mu kilka garści małży i gronorostów, mówiąc:
– To wszystko, co w tej chwili posiadamy, panie Cyrusie.
– Dziękuję ci, mój chłopcze – odparł inżynier. – To wystarczy, przynajmniej na dziś rano.
Zjadał z apetytem ten skromny posiłek i popijał świeżą wodą, zaczerpniętą z rzeki do dużej muszli.
Towarzysze spoglądali na niego w milczeniu. Zaspokoiwszy pierwszy głód, Cyrus Smith skrzyżował ramiona i powiedział:
– A zatem, przyjaciele, nie wiecie dotąd, czy los rzucił nas na kontynent, czy na wyspę?
– Nie wiemy, panie Cyrusie – odpowiedział chłopak.
– Więc dowiemy się jutro – powiedział inżynier. – Dopóki tego nie będziemy wiedzieli, nie ma co robić.
– I owszem – odparł Pencroff.
– Cóż takiego?
– Postarać się o ogień – powiedział marynarz, który także miał myśl nie dającą mu spokoju.
– Będziemy go mieli, Pencroffie – odparł inżynier. – Wczoraj po drodze spostrzegłem na zachodzie górę dominującą nad całą okolicą.