Emancypantki - Болеслав Прус 25 стр.


– Tak, poręczałam weksle mego syna nieraz… Ale nie pamiętam pańskiego nazwiska.

Fiszman spojrzał na nią spod zaczerwienionych powiek.

– To wszystko jedno. Ale weksle ja kupowałem.

– Masz pan jeszcze jaki?… – spytała ciszej.

– Nie. Pan Norski dwudziestego piątego marca wykupił ostatni.

– Ach, tak… Ile tam było?

– Trzysta rubli.

– Aha… Kiedyż to on był wystawiony?

– W styczniu – odparł Żyd.

– Ach, ten?… Nie wiedziałam, że pan bierzesz takie duże procenta.

Żyd patrzył na nią z politowaniem. Weksel był nie na trzysta, tylko na dwieście rubli, wystawiony nie w styczniu, lecz w końcu lutego. To znaczy, że pani Latter nie wiedziała o niczym, a więc i nie poręczała weksli.

– To się zdarza – mruknął.

– Co?

– Że poręczyciel może nie wiedzieć nazwiska wierzyciela… Wszystko jedno, byle było zapłacone – mówił Fiszman.

Pani Latter ciężko odetchnęła.

– Możesz pan odejść – rzekła.

– A te sześćset rubli, co pani chciała?

– Nie dam zastawu.

– Może ja do jutra wystaram się bez zastawu – odparł. – Ja przyjdę jutro.

Wyszedł zostawiając osłupiałą panią Latter. Gdyby nie zapach starego kitu, który jeszcze czuć było w gabinecie, nie wierzyłaby, że przed chwilą stał tu człowiek, który miał w rękach weksle jej syna, poręczane przez nią!

To, o co posądzała swego drugiego męża zrobił – syn, dziecko ubóstwiane, na którym opierała ostatnią nadzieję, którego wielkie czyny i sława miały wynagrodzić bóle jej życia wypełnionego goryczą.

Myśląc tak, nie czuła pretensji do Kazimierza.

Czuła tylko, że jej siły są wyczerpane i że za wszelką cenę chce spokoju. Nawet nie na długo, bodaj parę dni, byle przez ten czas nikogo nie widzieć, z nikim nie rozmawiać, o wszystkim zapomnieć. Gdyby istniał jaki sposób pogrążenia się w letarg, pani Latter użyłaby go.

– Ciszy… spokoju!… – szeptała leżąc z zamkniętymi oczyma na kanapce. – Gdybyżem ja mogła zasnąć…

Stanisław, który siedząc w przedpokoju wiedział o każdym ruchu swej pani, zatrwożył się długim milczeniem i wszedł. Drgnęła i rzekła:

– Czego chcesz?

– Zdawało mi się, że pani woła.

– Idź sobie i niech ci się nic nie zdaje – odpowiedziała zmienionym głosem.

Stanisław poszedł do panny Marty na naradę. W kwadrans pani Latter usłyszała pukanie do drzwi głównych.

– Kto tam?

– Ja – odpowiedziała wchodząc pensjonarka z czwartej klasy.

– Zaraz wyjeżdżam i przyszłam panią pożegnać…

Blada pani Latter podniosła się z kanapki i ucałowała dziewczynkę.

– Życzę ci wesołych świąt, moje dziecko…

– Mama kazała przeprosić panią przełożoną, że za ten kwartał odda dopiero po świętach…

– Dobrze, moje dziecko…

– I jeszcze kazała mama prosić…

– Dość, moje dziecko…

– O te lekcje muzyki…

– Zlituj się!… – Pogadamy o tym po świętach – przerwała pani Latter delikatnie odsuwając ją.

Dziewczynka zalała się łzami i wybiegła z gabinetu. Pani Latter znowu upadła na kanapkę.

Około drugiej cichutko wsunęła się panna Marta.

– Proszę pani – szepnęła – ja każę dla pani zrobić filiżankę bulionu na obiad i…

– Na miłosierdzie boskie, panno Marto – przerwała pani Latter – zostawcie mnie w spokoju…

– Bo dziś, proszę pani, jest zupa kartoflana…

– Spokoju chcę, panno Marto, spokoju… – jęknęła pani Latter.

Zostawiono ją w spokoju, więc leżąc zasłoniła oczy rękoma i myślała:

„Po co ja kazałam sprowadzić tego Fiszmana?… Czyja to intryga, że właśnie on przyszedł i powiedział o wekslach?… Marta go sprowadziła, dlaczego? Marta chodziła do Szlamsztejna? Bo mnie zabrakło pieniędzy, ponieważ Kaziowi dałam tysiąc trzysta rubli za granicę!… Straszny łańcuch wydarzeń… drobnych wydarzeń, które jednak zdruzgotały mi duszę… Zdrowaś Maria, łaski pełna…”.

Zerwała się, błędnym wzrokiem obrzuciła gabinet, jakby lękając się zobaczyć w nim coś nadzwyczajnego i – znowu położyła się. Kilka minut leżała nie ruszając się, nie czując, nie myśląc, lecz znowu w jej duszy potoczył się prąd bolesnych marzeń.

„On nie winien, to ja jestem winna… Dlaczego nie wychowałam go w pracy, jak wychował się choćby ten… Kotowski?… Wreszcie – błąd młodości; czy to jeden robił nawet gorzej i poprawił się… Taki dzieciak mówi sobie: ja i matka jedno jesteśmy i – podpisuje matkę, z góry wiedząc, że nie odmówiłabym mu… Naturalnie głupstwo, ale po co Żyd powiedział mi to, po co?… Przecież weksle wykupione, nic się nie stało, więc dlaczego powiedziano mi o tym, dlaczego?… Boże!… jakiżeś Ty świat stworzył, że na nim wszystko wspiera się dla zniweczenia ludzkiego spokoju… Jeszcze dziś z rana było mi tak dobrze…”.

Nagle z łoskotem otworzyły się drzwi i wpadła zaperzona panna Howard wołając:

– Niechże pani będzie łaskawa, idzie na górę i wytłomaczy tym gąsiątkom, że one muszą jeść zupę kartoflaną, jeżeli ja ją mogę jeść…

Pani Latter zerwała się. W oczach zrobiło się jej ciemno, w uszach zaszumiało i – zamachnęła rękoma jak człowiek, który gdzieś spada.

– Co to jest?… – spytała po chwili zatrwożona nie widząc poza czarnymi płatkami panny Howard.

– Te smarkate zrobiły bunt przy obiedzie i nie chcą jeść zupy kartoflanej – mówiła uczona osoba. – Niechże pani pójdzie do nich i użyje swojej powagi…

– Ja?… – spytała blada jak ściana pani Latter. – Ależ ja jestem chora… taka chora…

– Pieści się pani!… Cóż to znowu? Trzeba otrząsnąć się z apatii i podnieść głowę, jak przystało na kobietę samodzielną… No, niech się pani przemoże… błagam panią… – mówiła panna Klara wyciągając do niej rękę.

Pani Latter wtuliła się w głąb kanapki jak przelęknione dziecko.

– Na miłość boską – odparła drżącym głosem – zostawcie mnie w spokoju… Cierpię tak, że chwilami odchodzę od przytomności…

– W takim razie przyszlę pani doktora.

– Nie chcę doktora…

– No, bo coś trzeba robić… Trzeba trochę panować nad sobą – mówiła tonem wyższości panna Klara. – Taki upadek ducha…

– Precz!… – krzyknęła pani Latter wskazując jej ręką drzwi.

– Co?…

– Precz!… – powtórzyła chwytając brązowy lichtarz.

Twarz panny Klary zrobiła się popielatą.

– Wyprowadzam się – syknęła – i nie pierwej wrócę, aż ciebie tu nie będzie…

Trzasnęła drzwiami, a pani Latter upadła na podłogę i zanosząc się od płaczu szarpała dywan.

Wbiegł Stanisław, za nim gospodyni, jedna z nauczycielek, nareszcie Madzia. Podniesiono panią Latter i otrzeźwiono. Powoli uspokoiła się i kazała wszystkim odejść, z wyjątkiem Madzi.

– Zaczekaj tu – rzekła po chwili.

Wyszła do swej sypialni i w kilka minut wróciła tak spokojna, że Madzia krzyknęła ze zdziwienia. Ani śladu strasznego ataku, tylko zmięta suknia i zamglone oczy przypominały, że jest to ta sama pani Latter, która kwadrans temu tarzała się z bólu na podłodze.

„Jezus Maria! jakaż to silna kobieta!…” – pomyślała Madzia.

Pani Latter zbliżyła się do niej i wziąwszy ją za rękę rzekła cicho:

– Słuchaj… Ale przysięgnij, że mnie nie zdradzisz…

– Czy może pani przypuścić?… – wyjąkała przestraszona Madzia.

– Otóż – mówiła pani Latter – ja wyjeżdżam… Zaraz wyjeżdżam stąd… A ty musisz mi pomóc…

– Ależ pani…

– Nic nie protestuj, nie spieraj się… bo jak pragnę szczęścia dzieci, zabiję się w twoich oczach – mówiła pani Latter.

– Gdzież pani chce jechać?

– Wszystko jedno… gdziekolwiek… do Częstochowy, do Piotrkowa, do Siedlec… Nie jadę na długo, na parę dni, ale… choćby przez jedną dobę nie chcę widzieć pensji i jej ludzi… Powiadam ci: gdybym została jeszcze parę godzin, zabiłabym się albo oszalałabym. A tak, wyjadę na dzień… dwa… oderwę się od tej tortury… zbiorę myśli…

Zaczęła ściskać i całować nauczycielkę.

– Ty mnie zrozumiesz, Madziu – mówiła. – Przecież nawet zbrodniarzy niekiedy rozkuwają z łańcuchów i wypuszczają na świeże powietrze… A ja zbrodniarką nie jestem… Pomóż mi więc, jakbyś pomogła twojej matce… Ty jedna w tym piekle masz serce dziecka… tobie jednej mogę powiedzieć, że… chyba Bóg mnie przeklął…

– Co pani mówi?… niech się pani uspokoi… – błagała Madzia usiłując upaść jej do nóg.

Pani Latter podniosła ją i posadziła obok siebie.

– Zlituj się nade mną, dziecko moje, i chciej wyrozumieć. Jestem w trudnym położeniu, a nie mam nikogo… nie tylko, ażeby poradzić się, ale nawet ażeby wypłakać, co mnie boli. Pozostaje tylko mój rozum i własna wola. Tymczasem ja tu stracę rozum… Ot i w tej chwili wydaje mi się, że ściany pokoju gną się… że podłoga zapada pode mną… Tak się boję… taki mam wstręt do tego mieszkania i ludzi, że muszę gdzieś uciec… Na jeden dzień, Madziu, na jeden dzień uwolnij mnie… a przy śmierci błogosławić cię będę… Pomożesz?…

– Tak – szepnęła Madzia.

– Więc idźmy.

Poszły do sypialni, gdzie pani Latter z pośpiechem przebrała się w kortową suknię. Potem do torby podróżnej włożyła koszulę i ręcznik, a nareszcie – butelkę wina i kieliszek.

– Patrz na moją niedolę, Madziu – mówiła ocierając łzy. – Jeżeli nie wyrwę się stąd, nie odpocznę… grozi mi pijaństwo!… Wyczerpałam się tak, że bez wina nie mogę się obejść jak człowiek chory na tyfus. Na nieszczęście nie ma dość mocnego narkotyku, który by zgłuszył gorycz, jaką nas ludzie zatruwają…

O, człowiek, cóż to za podłe zwierzę! Kiedy przychodzi na świat, modlisz się jak do cherubina, z którego po kilkunastu latach wyrasta potwór… Czy jest dziecko, którego nie kąpałaby matka łzami, nie otaczała pieszczotami?… Dla niej ono niebem, wiecznością, Bogiem, a co potem?… Prędzej czy później zdarzy się wypadek, że matka nie poznaje swego płodu i doświadcza takiego zdumienia, jak gołąb, któremu skradziono by pisklę, a podrzucono ropuchę…

– Pani nie powinna tak mówić… – wtrąciła Madzia; lecz umilkła, zawstydzona własną śmiałością.

Pani Latter spojrzała na nią wzrokiem, w którym była ciekawość i prośba.

– Mów, mów… – rzekła. – Dlaczego nie powinnam?…

– Bo przecież to nie jest występek, że Helenka nie chce iść za pana Solskiego, jeżeli go nie kocha. Bez miłości…

– Bez miłości, mówisz, nie warto iść za mąż – przerwała jej pani Latter. – A z miłością, sądzisz, że warto?… Oj, dziecko, dziecko… znam kobiety, które wychodziły za mąż z miłości i co z tego?… Kupowały sobie wrogów w czasach pomyślnych, zdrajców w porze walki o chleb, a szyderców w niepowodzeniu. Powiem ci, co jest miłość: wyjść za mąż bogato i spisać intercyzę…

Jezus Maria!… – szepnęła nagle, wyciągając przed siebie ręce.

– Co pani?…

– Zaczekaj!… Już przechodzi… Ach, jakie to straszne!… Chwilami zdaje mi się, że się dom wali… Gdybyś widziała te ściany, kiedy się gną… Muszę stąd uciec… nie wytrzymam…

Usiadła, odpoczęła i mówiła złamanym głosem:

– Ja wiem, że to są przywidzenia, ale nie mogę się oprzeć… Rozumiem mój stan, ale już nie panuję nad sobą… Trzeba być wariatką, ażeby gniewać się na uczennicę, która nas żegna, na Martę, kiedy częstuje bulionem, na te wbiegania co pół godziny do mego pokoju… Przecież od kilkunastu lat dzieje się to samo, ciągle ktoś wpada… Ale dziś – już nie mogę wytrzymać. Każdy szmer, wyraz, każda twarz ludzka są jak rozpalone sztylety, które mi w mózg wbijają… Muszę jechać, bo tylko to mnie ocali…

Około szóstej niebo zachmurzyło się i zrobił się zmrok.

Pani Latter naprędce napisała kilka wyrazów do Zgierskiego i kazała Stanisławowi odnieść list. Potem szybko włożyła kapelusz i zarzuciła na siebie okrycie prosząc Madzi, ażeby tylnymi schodami wyniosła jej torbę na ulicę.

W kilka minut, niepostrzeżone przez nikogo, spotkały się niedaleko Kopernika. Pani Latter wskoczyła do dorożki, kazała Madzi usiąść obok siebie, a woźnicy – jechać do kolei warszawsko-wiedeńskiej.

– Masz tu klucze od biurka – mówiła do Madzi. – Ach, jak mi lekko!… Jest tam kilkaset rubli. Powiesz, że wyjechałam na parę dni… Ja także chcę mieć wakacje. Dopiero w tej chwili czuję, że będę zdrowa, choć jeszcze kłaniają mi się kamienice… Ale to drobiazg!… Gdy odetchnę i powrócę – wszystko się zmieni, a tobie, Madziu, zrobię propozycję… Kto wie, może jeszcze będziesz kiedy przełożoną?…

„Niechże mnie Bóg broni!…” – pomyślała Madzia.

– Oto wszystko – mówiła pani Latter. – A teraz, do widzenia!… Wysiądź z dorożki, nie wracaj zaraz na pensję, a gdy wrócisz – mów, co ci się podoba. Wybornie udał mi się figiel…

Kazała dorożkarzowi stanąć i uścisnęła Madzię.

– Wysiadaj, wysiadaj… Bądź zdrowa!…

Po chwili zniknęła dorożka zostawiając na rogu ulicy osłupiałą Madzię.

29. Pomoc gotowa

Odurzenie Madzi trwało niedługo, tym bardziej że na ulicy zaczął krążyć jakiś młody człowiek, prawdopodobnie z zamiarem ofiarowania jej swoich usług i serca. Ocknęła się, a w głowie jej wyraźnie zarysowały się dwie myśli: pierwsza – że pensja pani Latter jest zgubiona, druga – że w takiej chwili trzeba iść do Dębickiego.

Co on mógł poradzić?… absolutnie nic. Ale Madzia czuła, że jest jakieś wielkie niebezpieczeństwo i że w podobnych chwilach trzeba chronić się do człowieka uczciwego. W jej zaś oczach Dębicki był najuczciwszym z ludzi, jakich znała. Ten ubogi, schorowany, wiecznie zakłopotany nauczyciel wyrósł na niebotyczną skałę. Jeżeli zastanie go w domu – jest ocalona; gdyby przypadkiem wyjechał, Madzi pozostawało chyba – utopić się…

Już nie chodziło jej ani o pensję, ani o panią Latter, ale o samą siebie. Potrzebowała usłyszeć dobre słowo z ust prawego człowieka, a przynajmniej spojrzeć na jego twarz i uczciwe oczy. Teraz on był najmędrszym, najlepszym, najpiękniejszym, on, jedyny człowiek, któremu w podobnej sytuacji można bezwzględnie ufać.

Wsiadła w dorożkę i kazała zawieźć się do pałacu Solskich. Zadzwoniła do sieni – nie otwierano; więc poczęła dzwonić dopóty, aż w sieni rozległo się powolne stąpanie. Zakręcono kluczem i w uchylonych drzwiach ukazał się stary człeczyna mający potężne brwi, a na głowie kilka kęp siwych włosów.

– Pan Dębicki jest? – zapytała.

Stary rozłożył ręce ze zdziwienia, lecz wskazał jej drzwi na prawo. Madzia wpadła tam i w dużym pokoju, przy lampie z zielonym daszkiem, zobaczyła Dębickiego. Siedział przy stole i pisał.

– Ach, panie profesorze – zawołała Madzia – jak to dobrze, że pan jest!…

Dębicki podniósł na nią jasne oczy, ona zaś rzuciła się na fotel i zaczęła szlochać.

– Tylko niech się pan nie niepokoi – mówiła. – To nic… jestem trochę rozstrojona… O, żeby tylko pan nie zachorował… W tej chwili odprowadziłam panią Latter… Wyjechała!…

– Na święta? – spytał Dębicki wpatrując się w Madzię. A w duchu dodał:

„Zawsze musi być jakaś komedia z tymi babami!…”.

– Nie na święta… Prawie uciekła!… – odparła Madzia.

I w sposób zwięzły, co niesłychanie dziwiło Dębickiego, opowiedziała mu o nagłej chorobie pani Latter, o powrocie męża, o możliwym bankructwie pensji…

Dębicki wzruszył ramionami: słyszał wszystko, lecz niewiele rozumiał.

– Proszę pani – rzekł – do mnie o to nie można mieć pretensji. Ja prawie nigdzie nie wychodzę i nie mam zwyczaju wypytywać o cudze interesa… Ale pieniądze dla pani Latter są…

– Jakie pieniądze?…

– Cztery… pięć… do dziesięciu tysięcy rubli… Pan Stefan Solski na żądanie panny Ady Solskiej taką sumę zostawił do dyspozycji pani Latter, gdyby kiedy znalazła się w kłopotach finansowych… No, ale ja, jak się pani domyśla, o jej położeniu nie mogłem wiedzieć.

– Zostawił?… Ależ on zerwał z Helą! – zawołała Madzia.

– Zerwał!… – powtórzył Dębicki machając ręką. – W każdym razie przed tygodniem jeszcze raz przypomniał mi o pożyczce dla pani Latter, gdyby potrzebowała.

– Ona nie przyjęłaby od pana Solskiego – rzekła Madzia.

– Znaleźlibyśmy kogo innego, jakąś wspólniczkę czy nabywczynię pensji… Ale z panią Latter ciężka sprawa…

Madzia spojrzała na niego pytająco.

– Proszę pani – mówił zakłopotany – sprawa jest ciężka z tego względu, że pani Latter niczego nie uznaje prócz własnej woli…

– Nadzwyczajna kobieta! – wtrąciła Madzia.

Dębicki zaczął targać sobie resztki włosów i patrząc na stół mówił:

Назад Дальше