– Ciebie bił ojciec?… Za co?…
– O, i jak!… Ale nic ze mnie nie wybił, nic, nic…
– Jesteś bardzo rozdrażniona, Joasiu… Gdzieś ty była wczoraj?
Panna Joanna usiadła na łóżku i grożąc zaciśniętymi pięściami zaczęła szeptać:
– Raz na zawsze proszę was, nie zadawajcie mi takich pytań. Gdzie byłam, z kim byłam? – to moja rzecz. Dość, że do nikogo nie mam pretensji, do nikogo, słyszysz?… Nie ten, to ów, wszystko jedno… Wszystkie drogi wiodą do Rzymu…
Upadła na łóżko i ukrywszy twarz w poduszce szlochała. Madzia stojąc nad nią nie wiedziała, co począć. Duszę jej przebiegały najsprzeczniejsze uczucia: zdumienie, wstręt, a jednocześnie coś jakby zazdrość…
– Potrzeba ci czego? – zapytała niechętnie.
– Nic mi nie potrzeba, tylko idźcie sobie i nie nasyłajcie mi dozorczyń! – odpowiedziała Joasia nie podnosząc twarzy.
– Do widzenia.
Madzia wyszła powoli, myśląc:
„Po co ja mówię: do widzenia, kiedy nie chcę jej widzieć?… Zresztą, co mnie to obchodzi; ja przecie nie poszłabym z mężczyznami do restauracji, a za skarby całego świata nie chciałabym być w takim dziwnym stanie, więc jej nie zazdroszczę… A jednak dlaczego ona to zrobiła, czego żadna z nas nie robi?… Czy ona nie taka jak my wszystkie, czy lepsza od nas?…”.
W korytarzu spotkała gospodynię pensji, pannę Martę, osobę kaszlącą i wysoką, w białym czepeczku, która była nadzwyczajnie silna i trzymała się pochyło.
– Ach, co się u nas dzieje, paniuńciu! – rzekła gospodyni składając żylaste ręce i schylając głowę niżej niż zwykle. – Jak jestem tu dziesięć lat, nie zdarzyło się nic podobnego… A biedna pani przełożona…
– Cóż pani przełożona?…
– Aaa!… Ona to dopiero chora; wygląda jak z krzyża zdjęta, jakby z trumny wstała… Bo to i niepięknie, i dla pensji niedobrze…
Obejrzała się, czy kogo nie ma w korytarzu, i dodała cicho, zbliżywszy usta do ucha Madzi:
– Oj, te dzieci, te dzieci!… Szczęśliwe my, paniuńciu, że nie mamy dzieci…
I prędko odeszła trzęsąc wielkimi rękoma.
„Dzieci?… Co ona mówi o dzieciach?… Przecież Joasia nie jest córką pani Latter. Panna Marta widocznie dostała bzika…”.
Nagle przypomniał jej się pan Kazimierz zarumieniony, z rozrzuconymi włosami, kiedy w południe mówił do matki: „No, niechże nas panna Magdalena osądzi…”. „Jaki on był piękny w tej chwili i ciekawa rzecz, w jakiej sprawie odwoływał się do jej sądu? Czyby Joasia z nim?…”.
Magdalena zdrętwiała. Niepodobna, ażeby Joasia z panem Kazimierzem była dzisiejszej nocy w restauracji, nie! On nie zrobiłby tego… On – z Joasią!…
Nie mogła wierzyć, ale na samą myśl o tym poczuła, że nienawidzi Joasię…
7. Której się powodzi
W początkach grudnia, kiedy Joasia już wróciła do zdrowia i obowiązków damy klasowej, a na pensji ucichły plotki z powodu jej nocnego powrotu, w początkach grudnia zdarzył się wypadek, który Magdalenie nasunął myśl, że Helenka Norska nie ma dobrego serca.
Zdarzyło się to z panem Dębickim na lekcji matematyki w pokoju Ady, gdzie uczyło się ich trzy: Ada, Helenka i Madzia.
Przede wszystkim Madzia od pierwszej lekcji spostrzegła (co ją nawet oburzyło), że Helenka kokietuje pana Dębickiego. Nosi rękawy, z których doskonale widać jej prześliczne ręce, wysuwa nóżki, kiedy profesor wykłada coś przy tablicy, a czasami rzuca takie spojrzenia, że Madzi wstyd za nią. Tym bardziej wstyd, że pan Dębicki, który z początku mieszał się wobec Heleny, później nie tylko nic sobie nie robił z jej kokieterii, ale nawet uśmiechał się swoim dobrym i rozumnym półuśmieszkiem, w którym czuć było ironię.
„Dziwna ta Hela! – myślała Madzia. – Jak ona może robić podobne miny wobec człowieka przeszło pięćdziesięcioletniego, który nie jest piękny, nawet trochę łysy, a nade wszystko – nigdy się z nią nie ożeni? Najgorsze zaś, że pan Dębicki, który jest bardzo rozumnym, widzi, co ona dokazuje, i drwi z niej”.
Helenkę, którą uwielbiali nawet sześćdziesięcioletni panowie zachowywanie się Dębickiego poczęło drażnić; kokietowała go więc w sposób coraz bardziej wyzywający, nie szczędząc jednak i szyderstwa, jeżeli zdarzyła się sposobność.
W początkach grudnia Dębicki tłomaczył trzem pannom dwumian Newtona w przypadku wykładników ułamkowych; a tłomaczył tak jasno, że Madzia nie tylko wszystko rozumiała, ale wprost upoiła się jego wykładem. W szczególny sposób działał na nią ten cichy, łagodny, wiecznie zafrasowany człowiek, który przy wykładzie zmieniał się w natchnionego. Rzadkie włosy jeżyły mu się, jasne oczy nabierały głębokich cieniów, nalana twarz – posągowych rysów, a głos – przejmującej dźwięczności. Ada z Madzią nieraz mówiły sobie, że lekcje Dębickiego są prawdziwymi koncertami, o ile profesor zapali się do przedmiotu; bo na pensji, osobliwie jeografię, wykładał nudnie.
Otóż Dębicki wyłożywszy dwumian Newtona zapytał panien, czy która nie zechce powtórzyć? Magdalena mogła powtórzyć, ale przez grzeczność chciała ustąpić głosu Adzie; Ada zaś zwróciła się do Helenki.
– Kiedy ja nic nie wiem – odpowiedziała ze śmiechem Hela wzruszając ramionami.
– Nie rozumiała pani? – zapytał zdziwiony Dębicki.
Helena odrzuciła w tył głowę i patrząc przymrużonymi oczyma na Dębickiego rzekła:
– Tak zasłuchałam się w melodię pańskiego głosu, że nie rozumiałam nic. Panu to nie robi przyjemności?
– Nasi słuchacze – odparł Dębicki spokojnie – mogą nam robić tylko jeden rodzaj przyjemności, mianowicie – uważać. Mnie pani zawsze tego odmawia.
„Dobrze jej tak!” – pomyślała Madzia, lecz spojrzawszy na towarzyszki zmieszała się. Ada wylęknionymi oczyma spoglądała to na Helenkę, to na Dębickiego, Helenka zaś była zarumieniona z gniewu, a jej piękna twarz miała jakiś koci wyraz, kiedy podnosząc się z krzesełka odpowiedziała z uśmiechem:
– Widać, że nie mam zdolności do wyższej matematyki, choć profesor popiera ją nawet wykładami moralności. Nie przeszkadzam państwu…
Kiwnęła głową Adzie, ukłoniła się Dębickiemu i opuściła pokój.
Biedny profesor był bardzo zakłopotany. Upuścił kredę, wsadził wielki palec lewej ręki za klapę surduta i pozostałymi palcami zaczął bębnić. Twarz mu zmartwiała, spojrzenie zamąciło się i cichym głosem odezwał się do Ady:
– Może… może ja paniom przeszkadzam?…
Ada milczała, bo zbierało jej się na płacz, co spostrzegł Dębicki i rzekł biorąc za kapelusz:
– Na następną lekcję przyjdę, gdy panie dadzą mi znać…
Ukłonił się niezgrabnie, patrząc w sufit, a gdy szedł do drzwi, Madzia zauważyła, że podnosi kolana bardzo wysoko.
– Boże, co tu się dzieje! – zawołała Ada z płaczem, tuląc się do Madzi. – I co ja teraz mam robić?
– A cóż tobie, Adziu? – odezwała się Magdalena – przecież on do ciebie nie ma pretensji.
– Tak, ale ja znowu muszę przerwać lekcje, bo Hela śmiertelnie obraziłaby się na mnie. A to taki doskonały profesor, taki nieszczęśliwy człowiek i przyjaciel Stefka… Musimy wyjechać z Warszawy, bo ja się tu rozchoruję.
W godzinę już na całej pensji mówiono, że Dębicki zrobił impertynencję Helenie, a panna Howard głośno na korytarzu wykładała kilku damom klasowym, że jest to gbur i obrzydliwa ropucha, w której pod pozorami niedołęstwa kryje się największy nieprzyjaciel kobiet.
– Trzy razy badałam go, ażeby poznać, co myśli o samodzielności kobiet, a on tylko uśmiechał się!… Za te uśmieszki zrzuciłabym go ze schodów – zapewniała panna Howard.
Zaś pani Latter spotkawszy wieczorem Madzię rzekła do niej tonem, w którym czuć było gniew:
– Cóż ten safanduła już odgryzł się na naszych lekcjach, jeżeli zaczyna robić impertynencje? Nieostrożny, nieostrożny!…
Magdalena nie odpowiedziała, choć silny rumieniec zdradził, że nie podziela zdania przełożonej. W tych kilku słowach czuła zapowiedź dymisji dla Dębickiego i pierwszy raz w życiu przyszło jej na myśl, że pani Latter nie jest sprawiedliwą. Biedny profesor może stracić posadę dlatego, że Helence nie pozwolił żartować z siebie; ale Joasia, która zrobiła skandal, jest ciągle damą klasową i nawet zaczyna podnosić głowę.
„Po co ja o tym myślę?… co mnie do tego?… – wyrzucała sobie Madzia. – I co się ze mną dzieje, że zaczynam sądzić ludzi, a nawet potępiać ich. Joasia jest dumna, może z obawy, ażeby jej kto nie robił wymówek, chociaż… niepotrzebnie szykanuje Zosię. A swoją drogą Marta miała słuszność mówiąc, że pani Latter cierpi przez dzieci… Hela nie jest dobra, kiedy Dębickiego naraża na utratę lekcyj, a matkę na niesprawiedliwość…”.
Obok Helenki przyszedł jej na myśl pan Kazimierz, który coraz rzadziej bywał u pani Latter, ale za to coraz częściej jego imię łączono z imieniem Joasi. Lecz w takich chwilach Madzia zasłaniała uszy przed podszeptami własnych myśli i powtarzała sobie z uporem:
„To nie może być, ażeby on był w restauracji z Joasią… To wszystko plotki!… On, taki piękny, taki szlachetny…”.
Pomimo obaw Magdaleny, że Dębicki może stracić posadę, sprawa jego nagle poprawiła się, i to w kilka dni po zajściu z Helenką. Wpłynął na to przyjazd pana Stefana Solskiego, brata Ady, o czym Madzia dowiedziała się z ust samej Helenki.
– Wiesz – zawołała panna Helena ciągnąc ją do swego pokoju. – Wiesz, jest Stefan… Dziś z rana przyjechał z zagranicy, a za tydzień… za tydzień my z Adą i jej ciotką jedziemy!… Ja jadę za granicę, ja… i już Boże Narodzenie spędzimy w Rzymie!… Czy ty słyszysz, Madziu?…
Zaczęła całować Magdalenę i tańczyć po pokoju. Nigdy nie była tak ożywioną.
– Oryginalny człowiek ten Stefan – mówiła z pałającymi oczyma – brzydki, podobny do Ady, ale siedzi w nim diabeł. W głowie mi się kręci, kiedy pomyślę, że ten człowiek ma milion rubli. Ale, ale pogodziłam się dziś z Dębickim… Zrobiłam to dla Ady i dla Stefana… Co za energia w tym człowieku! Ledwie przywitał Adę, zaraz jej powiedział: „Od dziś za tydzień wyjeżdżacie panie”. To samo powiedział mojej mamie, którą zawojował w kwadrans… Powiadam ci, coś nadzwyczajnego…
Istotnie, na drugi dzień przyszli na pensję tragarze i zaczęli wynosić książki Ady i jej narzędzia fizyczne, przy pakowaniu których był Dębicki. Tego samego dnia zgłosił się do pani Latter jakiś jegomość przysłany przez pana Solskiego do załatwienia formalności paszportowych dla Helenki. Damy klasowe i pensjonarki mówiły tylko o Solskim i niejedna wyglądała ze szczytu schodów na dół sądząc, że zobaczy tego pana, który jest bardzo brzydki, ale ma dużo pieniędzy i nie lubi, ażeby mu się sprzeciwiano. Madzia nawet usłyszała, jak dwie trzecioklasistki mówiły między sobą:
– Widzisz, widzisz… To pewnie on!…
– Eh, nie… To ten safanduła Dębicki…
– Ludwisiu – odezwała się przechodząca około nich Magdalena – jak możesz wyrażać się tak o panu Dębickim?
– Przecież tak nazywa go pani Latter – śmiało odparła dziewczynka.
Madzia udała, że nie słyszy, i prędko zbiegła ze schodów.
Biegła do Ady i kiedy do niej weszła, zastała w pokoju niskiego pana, z szerokimi ramionami i dużą głową, który rozmawiał z Helą. Na widok Magdaleny Ada podniosła się z fotelu i rzekła:
– Stefku…
Pan z dużą głową zerwał się, bystro popatrzył Madzi w oczy i ściskając ją za rękę powiedział:
– Pani, jestem przyjacielem tych, którzy kochają moją siostrę.
Potem usiadł na krześle i zwrócił się do Heleny. Był podobny z fizjognomii do siostry, tylko miał nieduże wąsiki i różową bliznę na prawym policzku.
– Nie przekonał mnie pan – mówiła Helenka z uśmiechem, ale bojaźliwie patrząc na Solskiego, co trochę zdziwiło Madzię.
– Życie panią przekona – odpowiedział. – Piękność słusznie nazywają paszportem, który jej właścicielowi czy właścicielce wyrabia stosunki między ludźmi.
– Tak, od razu. Ale potem?…
– Następstwa zależą od dalszych czynów. W każdym razie świat hojniej wypłaca pięknym zasługi, wiele im wybacza i bardzo często kocha ich nawet wówczas, gdy tego nie są warci.
– Może być – odpowiedziała Helenka – ale ja dobrze nie rozumiem. O moim bracie na przykład mówią wszyscy, że jest przystojny; ja jednak nic mu nie wybaczam. A… zakochać się… w tak ładnym mężczyźnie jak on nie potrafiłabym. Mężczyzna powinien być energiczny, odważny… oto jego piękność.
Na te słowa Madzia zarumieniła się, Ada spuściła oczy, a Solski umilkł; lecz po wyrazie jego twarzy nie można było poznać, czy zgadza się z teoriami Helenki, które Madzi wydały się dosyć nowe, a nawet niespodziewane.
Jeszcze kilka minut rozmawiano o podróży, po czym Solski podniósł się do wyjścia.
– Więc nieodwołalnie wysyła nas pan we środę? – zapytała Helenka obrzucając go spojrzeniem.
– Czy możesz nawet pytać? – wtrąciła Ada. – Przecie widzisz, co zrobił z moją pracownią…
– We środę wieczornym pociągiem, jeżeli panie raczą – odpowiedział Solski i zaczął żegnać panny.
Wkrótce po jego odejściu i Helenka opuściła salonik Ady, która zostawszy sam na sam z Madzią rzekła:
– Cóż ty na to, Madziu?
Przy tym patrzyła na nią w sposób tak smutny i dziwny, że Madzia zastanowiła się.
– O czym mówisz, kochanko, czy o wyjeździe?
– Ach, o wyjeździe i nie o wyjeździe… O różnych rzeczach – odpowiedziała Ada. Nagle uścisnęła ją i przytuliwszy głowę do jej ramienia szepnęła: – Ty nawet nie wiesz, Madziu, jaka ty jesteś dobra, szlachetna, prosta… I powiem ci, że chyba mniej znasz świat aniżeli ja, choć dopiero zaczynam go poznawać troszeczkę, troszeczkę…
– To tak jak ja – zawołała Madzia. – I to nawet niedawno, od kilku tygodni jakoś inaczej patrzę…
– To tak jak ja… Czy myślisz i o Joasi?…
– I o Joasi, i o różnych innych rzeczach. A ty?…
– O, i ja, ale o tym nie ma co mówić – rzekła Ada.
Na kilka dni przed wyjazdem za granicę mieszkanie Helenki zamieniło się na szwalnię. Pani Latter sprowadziła trzy specjalistki: krojczynię, maszynistkę i wykończarkę i kazała im zrobić przegląd całej garderoby córki. Z kuchni do gabinetu wniesiono prosty stół, na którym pochylona krojczyni z metrem na szyi i nożyczkami w rękach cały dzień podcina i poprawia staniki i spódnice. Od siódmej rano do jedenastej wieczór kiwa się nad warczącą maszyną blada maszynistka, której siedząca pod oknem wykończarka od czasu do czasu przypomina:
– Czekam, panno Ludwiko…
Albo też:
– Ścieg niedobry, panno Ludwiko, trzeba poprawić łódkę.
Na łóżku i na biurku Heli leżały stosy bielizny, na atłasowych mebelkach spódnice i kaftaniki, dywan był zarzucony skrawkami rozmaitych materiałów. Nożyczki zgrzytały na stole, maszyna warczała i wtórowało jej pokasływanie maszynistki. Madzię raził tu panujący hałas i nieporządek, ale Helenka gotowa była siedzieć od rana do nocy, przymierzać po kilka razy każdą suknię i wtrącać się do robotnic.
Ile razy weszła Madzia do gabinetu Helenki, była pewna, że zastanie ją przed lustrem w coraz innym staniku lub spódnicy, mówiącą:
– Czy dobrze leży? Zdaje mi się, że w pasie jest zanadto luźny i marszczy się na plecach… spódnicy niech pani nie skraca ani o cal, bo to daleko poważniej; w krótkiej sukni żadna kobieta nie potrafi być dumną.
W podobnych chwilach krojczyni i wykończarka krążyły około Helenki jak gołębie nad gniazdem: mierzyły, znaczyły, wbijały szpilki w suknie, wspinały się na palcach albo padały na kolana. Torturowana zaś Helenka miała rozmarzone oczy i wyraz twarzy osoby świętej albo zakochanej.
„Jacy niemądrzy są mężczyźni – pomyślała Madzia patrząc na piękną pannę. – Im się zdaje, że panny wyglądają interesująco tylko przy nich…”.
Wyraz anielskiego rozmarzenia i zachwytu na twarzy Helenki spostrzegła Madzia nie tylko w czasie przymierzania sukien.
W poniedziałek przed południem Hela wywołała Madzię z klasy.
– Moja droga – rzekła – zastąpi cię tu panna Joanna, a ty jedź ze mną. Stefan przysłał dla Ady karetę, ale że ona zostaje, więc tylko my dwie pojedziemy za sprawunkami.
Madzi wstyd było wsiąść do karety i lękała się dotknąć jej atłasowego obicia swoją wełnianą salopką. Ale Helenka czuła się tu jak u siebie. Spuściła szybę i patrzyła na przechodniów z wyrazem dumy.